Pomysł objechania Bałtyku rowerem towarzyszył mi od samego początku mojej przygody z sakwami. Dawno temu wpisałem w Google coś w stylu 'dookoła bałtyku rowerem' i natrafiłem na
relację Jakuba Gduli. Było to jeszcze sporo przed poznaniem tego forum, ba - sporo przed pierwszą wycieczką na góralu z 60 litrowym plecakiem
. Ale ta relacja była swego rodzaju iskrą, która rozpaliła moją ciekawość świata. Tutaj podziękowania dla Jakuba.
W tym czasie byłem tu i tam, aż w końcu poczułem się gotowy na spełnienie dawnego marzenia. Postanowiłem jednak znacznie zmienić trasę i połączyć to z od jakiegoś czasu kręcącymi mnie wyspami. Ogólnie chcę w sumie zaliczyć 10 największych wysp Bałtyku, po tej wyprawie zostały mi już tylko trzy: Bornholm i dwie polskie, do machnięcia gdzieś 'przy okazji'
.
Połączenie roweru z promem oczywiście podnosi budżet wyprawy, ale i tak wyszło przyzwoicie, za rower często są śmieszne pieniądze, a w miarę wczesne planowanie (tak dzień do przodu) potrafi oszczędzić wielu kłopotów.
Do pisania szerszych relacji dopiero dorastam, tutaj wypociłem skrót wyprawy, ponadto standardowo fotorelacja + to co lubię najbardziej - mapka
GALERIA MAPAKonkrety:
dystans: 2600 km
czas: 22dni
promy: 15
trasa: Litwa, Łotwa, Estonia + Saaremaa i Hiiumaa, Finlandia, Wyspy Alandzkie, Szwecja + Gotlandia i Olandia
pogoda: pomijając kwestię wiatru, super. W sumie 10 minut lekkiego deszczu na całe trzy tygodnie. Większość dni była bezchmurna, grzało porządnie.
wiatr: ch*jowy za przeproszeniem
. Jadąc na północ, wiał w twarz, jadąc na zachód, wiał na wschód, w końcu wracając na południe, szybko zmienił sie na południowy. Na szczęście z perspektywy powyjazdowej wspominam to ze śmiechem
awarie: pod koniec zaczął szwankować napęd, jednak biorąc pod uwagę brak gum, awaryjność raczej na plus. To już 7500km przejechane na fabrycznych dętkach
straty: antykomar zostawiony gdzieś w estońskim lesie podczas toalety i 4kg żywej masy (spodziewałem się raczej wzrostu, biorąc pod uwagę co i w jakich ilościach pożerałem)
Dzień 1: 6 sierpnia, sobota, 41,27 km Miałem ciężką noc. Około godziny 3 uznałem, że z tych emocji nie zasnę i posiedziałem w internecie do 5 rano, po czym udałem się odjeżdżający godzinę później pociąg. Dwie przesiadki i pół doby później byłem już w oddalonym o niecałe 300km Białymstoku. Prawda, że proste? Pod dworcem spotkałem dwójkę kończących wyprawę z Elbląga rowerzystów. Dworce to ciekawe miejsce. Spotykają się tam ludzie zarówno w pierwszym jak i ostatnim etapie wyprawy, czyli dwa różne światy.
Zdążyłem jeszcze przejechać 40km w kierunku Augustowa omijając główną krajówkę i rozbiłem się gdzieś w poziomkach zapewniając sobie tym samym darmowy deser.
Dzień 2: 139,42 km Pierwotne założenie było takie, żeby jechać od początku 150km dziennie. Założenie jak się okazało wyciągnięte trochę z kapelusza, gdyż od weekendu majowego na Ukrainie przejechałem może 100km rowerem. Nigdy zresztą nie zrobiłem 150km na wyprawie, ale dotychczas jeździłem raczej po górkach i myślałem, że na płaskim będzie łatwo.
Łatwo nie było, głównie pod wiatr, zaliczyłem tego dnia 3 kryzysy zatrzymując się często i raczej na dłużej. Wieczorem, 2 km przed litewską granicą postanowiłem rozbić namiot. Dopiero po zejściu na ziemią dotarło do mnie nagromadzone przez cały dzień zmęczenie. Czułem się jak z 40 stopniową gorączką i nie mogłem ustać na nogach. Po zażyciu aspiryny, multiwitaminy i isostara zasnąłem wkurzony na siebie z myślą, że to może być już koniec wyprawy i modląc się o szybkie wyzdrowienie.
Dzień 3: 151,78 km Zdarzył się cud. Obudziłem się świeży, kompletnie nieobolały i bez żadnych szumów w głowie. Do teraz nie jestem w stanie tego zrozumieć, jak można w 10 godzin tak się zregenerować. Szczęśliwy z szansy na kontynuowanie wyprawy, postanowiłem, że będę tym razem uważał na wszelkie oznaki tego typu zmęczenia.
Jechało się dobrze, Litwa pokazała się z dobrej strony, na wsiach czasem komuna, czasem jednak czuć klimat Kresów Wschodnich. Bardzo spodobało mi się położone nad Niemnem miasto Druskininkai, pełne wysokiej jakości ścieżek rowerowych no i przy okazji turystów korzystających w lecie między innymi ze sporego Aquaparku i zakrytego stoku narciarskiego - Ski Areny.
Trudno uwierzyć, ale po tak ciężkim poprzednim dniu, dzisiaj wpadło pierwsze 150km.
Dzień 4: 139,87 km Dojazd do Wilna był ciężki. Mając mapę z wieloma błędami (nie polecam mapy krajów bałtyckich Michelin) jechałem krajówką, w dodatku pod dosyć silny wiatr. Kiedy już dotarłem do miasta, przesiadłem się na ścieżki rowerowe, które można porównać na przykład do tych warszawskich. Ogólnie miasto się wydało zaniedbane, jedynie ścisłe centrum mi się podobało. Po opracowania kebaba w parku (rodzaj kebaba wybrany losowo, ekspedientka znała tylko litewski) ruszyłem w dalszą drogę. Wymyśliłem sobie, że będę jechał do Łotwy bliżej białoruskiej granicy.
Mimo zmieniających się wielokrotnie koncepcji trasy, Ryga nigdy nie była na mojej liście. Kiedyś ją zobaczę, ale teraz nie miałem ochoty się tam pchać.
Dzień 5: 155,34 km Droga do granicy była bardzo przyjemna pod względem nawierzchni, widoków i natężenia ruchu. Niestety zmieniło się to zaraz po wjechaniu na teren Łotwy. Jechałem główną drogą, a mimo to połatany asfalt nie był godny nawet naszej drogi powiatowej. Aż się bałem co będzie później. Honor trochę uratowało duże miasto Daugavpils. Było ono zadbane, a duża liczba remontów daje nadzieję na przyszłość. Chociaż wyjazd z miasta drogą A13 sugerował mi bardziej, że ładuję się w głęboką Rosję, a nie państwo Unii Europejskiej. Powszechny tam język rosyjski, brak bieżącej wody na wsiach i tamtejszy styl życia pozwalają poczuć właśnie klimat wschodniego sąsiada.
Dzień 6: 149,45 km Ale następnego dnia kierowałem się już w stronę bardziej cywilizowanej części kraju, głównym celem była miejscowość Cesis i otaczające ją porośnięte lasami wzgórza (co już jest atrakcją w raczej płaskiej Łotwie). Cały dzień to jazda albo po świeżo wylanym asfaltowym dywaniku, albo po podkładzie, na który asfalt miał być dopiero kiedyś wylany. I tak nie było źle, bo gdybym był tam miesiąc wcześniej, byłoby znacznie więcej odcinków, gdzie każdy przejeżdżający samochód wznieca tumany kurzu na mnie i mój piękny rower. Plusem dnia było obdarowanie mnie domowymi pomidorami w domu, gdzie poprosiłem o wodę. Już wiedziałem, że tego dnia zjem wyśmienite spaghetti na kolację.
Dzień 7: 209,91 km Obudziłem się wyjątkowo wcześnie - przed 8. Chociaż obudziłem się jest złym słowem, jako, że codziennie budziłem się kilka razy a wstawałem kiedy miałem ochotę. A więc - wstałem wyjątkowo wcześnie. Pierwsza część dnia podobna do tego co było wczoraj, czasem asfalt, czasem nie. W Cesis byłem więc około południa, pokręciłem się trochę po miasteczku i poczytałem co nieco o jego atrakcjach. Za drugim podejściem udało mi się z niego wyjechać, zmierzałem teraz w kierunku Valmiery, często było z górki. Spotkałem tutaj ambitnego miejscowego, który wyprzedzał mnie kilka razy, a potem albo na mnie czekał, albo odpoczywał, sam nie wiem
. Tak się ścigaliśmy przez jakiś czas, aż w końcu poczułem powera, jakiego jeszcze na tej wyprawie nie miałem. Kolega został z tyłu pozorując powrót po zgubioną czapkę, a ja docisnąłem z wiatrem z wielką jak dla mnie średnią 30km/h do Valmiery. Prawdopodobnie najładniejsze łotewskie miasto, jakie dane mi było zobaczyć, jedynie komunistyczne bloki wystające nad kameralnymi budynkami nieco psuły wrażenie.
Wychodziło na to, że prześpię się tego dnia w Estonii, do której postanowiłem dotrzeć niby na skróty, ale trochę zadupiami
. Mimo braku asfaltu, droga była bardzo wygodna, wkrótce zobaczyłem granicę a na niej miły akcent: Estończyk koszący pobocza. Dało mi to znać, że jestem już w kraju o innej mentalności i możliwościach.
Po dotarciu do głównej drogi, w nieodległej miejscowości uzupełniłem wodę i poszukałem pola na nocleg. Nie znalazłem jednak żadnej pięciogwiazdkowej miejscówki, spotkałem natomiast trójkę rowerzystek jadących przez Estonię. Chwilę porozmawialiśmy, spytały ile przejechałem, popatrzyłem wtedy na licznik i ku mojemu zdziwieniu ukazała się liczba 177km. Wtedy wpadł mi do głowy szalony pomysł: jeszcze dzisiaj mogę zobaczyć morze! Przejechać 200km! Rozbić namiot na plaży! No i ruszyłem w stronę zachodzącego słońca pod wiatr wiejący od morza, ale z wiatrem coraz większej motywacji. Powtarzając sobie, że zdążę obejrzeć zachód słońca nad morzem, cisnąłem, cisnąłem i... na liczniku pojawiło się 200 km! Okazało się, że dzisiaj morza nie zobaczę, gdyż od niego oddzielają mnie gęste lasy. W sumie tego się spodziewałem, ale nie patrzyłem na mapę, żeby nie stracić zapału do przejechania takiego dystansu. Położyłem się spać w lesie zmęczony, ale szczęśliwy.
Dzień 8: 135,51 km Nad ranem dojechałem do Parnu. Punkt pierwszy - plaża! Na części dla nudystów wypadało więcej niż 1 metr kwadratowy piasku na osobę, więc tam położyłem rower na piaszczystej wysepce i rzuciłem się do wody na zasłużone leniuchowanie. Dwie godziny później wyczyściłem obręcze i klocki hamulcowe z ziarenek piasku i wyruszyłem w stronę estońskiej wyspy Saaremaa, która razem z wyspą Hiuumaa stanowiła główny punkt estońskiej części wyprawy. Rozpocząłem tym samym drugi rozdział podróży, czyli promowo-wyspowy. Na Saaremie rozbiłem się w przemiłym lesie pełnym długiej zielonej trawy i poziomek.
Dzień 9: 138,82 km Moja przygoda z Saaremą polegała głównie na objechaniu wyspy dookoła. Niby nic ciekawego, ale jest to miejsce świetne na rower. Drogi dobrej jakości, większość jest asfaltowa, a jak droga w Estonii jest asfaltowa, to zazwyczaj jest do porządnie wylany asfalt, bez dziur i łat. Dodając tutaj porastające całą wyspę lasy i nieduży ruch na lokalnych wąskich i krętych odcinkach, mamy super spędzony dzień. Z atrakcji architektonicznych spodobał mi się zamek w jedynym mieście - Kuressaare. Wieczorem promem przedostałem się na druga największą wyspę Estonii - Hiiumaa.
Dzień 10: 107,98 km Jako, że w Kuressaare spotkani rowerzyści polecili mi fortyfikacje na północy Hiiumy, właśnie one stanowiły mój obiekt zainteresowań. Trzeba władować się w głęboki las, żeby zobaczyć większość z nich, ale naprawdę warto, zwłaszcza, jeżeli kogoś takie rzeczy kręcą. Znajdują się tam wręcz labirynty pomieszczeń używanych przez Rosjan podczas II Wojny Światowej i po niej. Sporo żelastwa zostało na miejscu, między innymi dlatego, że nie ma tego jak wynieść, zwłaszcza z dolnych poziomów. Na uwagę zasługuje fakt, że wszystko jest otwarte (no, może nie do końca, ale da się wejść
), co pewnie wkrótce się zmieni. Na przykład otwarta jest wysoka wieża obserwacyjna, wchodząc na którą można się zabić przynajmniej kilka razy. Nie wierzę, żeby taki stan rzeczy przetrwał jeszcze więcej niż kilka lat, prędzej czy później wszystko zabezpieczą.
Dzień miał być taki luźny, ale łażąc po lesie, pod lasem i nad lasem zmęczyłem się bardziej niż jadąc rowerem
. Wieczorem wróciłem promem na kontynent i rozbiłem namiot po przejechaniu paru kilometrów.
Dzień 11: 129,02 km Plan był taki: dotrzeć do Tallina, obejrzeć starówkę i o 19 ruszyć promem do Helsinek. Tego dnia zaczęły się dziać bardzo dziwne rzeczy z wiatrem. Wiał mocno we wszystkich kierunkach świata, raz w twarz, raz w plecy, innym razem wiejąc prostopadle spychał z drogi. Chmury na niebie tez ulegały przeróżnym transformacjom. Dwa razy zatrzymałem się na dłużej, żeby zobaczyć zamek w Haapsalu i klasztor/zamek w Padise. Na uwagę szczególnie zasługuje ten drugi, gdyż można wejść praktycznie wszędzie, od ciemnych piwnic po wysoką wieżę.
W końcu dotarłem do stolicy, pierwsze wrażenie: Co to jest? Tu wcale nie jest ładnie! Ale wkrótce dotarłem do starówki... PIĘKNA! Nie sposób nawet to opisać, mury, budynki, bruk - wszystko odnowione, nie wiedziałem czy jest sens robić zdjęcia, bo żadne nie odda uroku starego Tallina. Bez wątpienia najładniejsze miasto tego wyjazdu.
Jakieś 3 godziny później czekałem już z rowerem na prom rozmawiając z sympatyczną parą z Helsinek. Po drugiej stronie zatoki pomogli mi wydostać się z portu do miejsca, gdzie czekał na mnie host z Warmshowers. Następnie poprowadził mnie 10 km labiryntem helsińskich ścieżek rowerowych i bezkolizyjnych skrzyżowań do swojego domu. Super gość, ma w planach przejechanie podobnej trasy do mojej, zaczynając w Rostocku, mam nadzieję że mu wypali.
Dzień 12: 126,5 km Na szczęście rano do centrum pojechaliśmy razem, sam bym się zgubił kilka razy co najmniej. Na rynku pożegnanie i ruszyłem na zwiedzanie miasta. Również bardzo ładne, nie tylko centrum, ale i pozostałe dzielnice. Akurat natrafiłem na Tall Ship Races. W Szczecinie nigdy na tym nie byłem, ale udało się tutaj. Interesuję się trochę żeglarstwem, więc miałem na co patrzeć. Drugą ciekawą rzeczą było przejście dla pieszych, przez które przechodziły raz po raz grupy kaczek. Czekały, aż się zatrzyma samochód i kursowały między wybrzeżem a miejskim parkiem, coś pięknego
.
Po południu przebijanie się na zachód, czyli przez najbardziej zabudowaną część metropolii. Zajęło to wiele godzin, ale się udało bez większych przygód. Rozpocząłem jazdę fińskimi drogami, było bardziej pagórkowato niż się spodziewałem, ale dzięki temu ciekawiej. Wspomnieć należy, że w okolicach większości miejscowości są asfaltowe ścieżki wspólne dla pieszych i rowerzystów. Mniej się tego asfaltu w sumie spodziewałem w Skandynawii, a jest go na chodnikach praktycznie tyle co w Estonii. Kostka/płyty są rzadkością.
Pod koniec dnia odbiłem na południe, po pierwsze, żeby zaliczyć drugą największą wyspę Finlandii, a po drugie dlatego, że wydałem ciężkie pieniądze na mapę południowej części kraju i chciałem ją wykorzystać
Dzień 13: 150,45 km Korzystając z mojej super drogiej mapy pojechałem przez takie tereny, że chyba żaden GPS by nie dał rady. Na początku pagórkowato, jednak wyspa Kemionsaari była już płaska. W największym mieście Kimito, gdzie miałem odbić na północ, pod marketem spotkałem kobietę napełniającą 10 kanistrów wodą z kranu wystającego ze ściany marketu. Powiedziała, że jest do picia to nabrałem, ale jak się tak zastanowiłem, to nie rozumiem co ma z tego sklep. Nigdzie później nie spotkałem czegoś takiego. Po nieudanej próbie nawrócenia mnie przez Świadka Jehowy (nie znał angielskiego, a syn nie przejawiał zapału ojca) ruszyłem w stronę Turku.
Miasto warte odwiedzenia, bez jakiejś wypas starówki, ale z racji położenia jest chętnie odwiedzane przez turystów. Do centrum dotarłem bezproblemowo, ale wyjazd to już inna bajka. Przez remonty władowałem się w dzielnicę przemysłową z której przez tak zwane 'złe osiedla' udało się wrócić na dobre tory.
Dzień 14: 83,90 km Planowałem przez Naantali pojechać lądem, ale wyjątkowo silny tego dnia wiatr zmusił mnie do szukania rozwiązań alternatywnych. Na mapie zobaczyłem, że mogę użyć skrótu korzystając z promu z Teersalo, jednak nie wiedziałem czy on aby na pewno kursuje i kiedy. Gdy dotarłem do skrzyżowania gdzie już musiałem podjąć decyzję, od strony promu nadjechała dwójka rowerzystów, ratując informacją, że prom kursuje 2 razy dziennie i podając nawet godzinę. Mając sporo czasu dojechałem do portu, gdzie szalejący wiatr zmusił mnie do wyciągnięcia z rzadko dotychczas używanej prawej sakwy ciężkiej artylerii. Uzbrojony w kurtkę i długie spodnie czekałem sobie podziwiając miejscowych w krótkim rękawku i spodenkach. Po zejściu z promu (ten jak i wiele innych 'nieturystycznych' okazał się darmowy) miałem jakieś 90 minut na przejechanie 25 kilometrów, jeśli chciałem zdążyć na następny.
Pomyślałem, że zdążę jeszcze skoczyć do sklepu bojąc się alandzkich cen. Byłem w sklepie do 10 minut, a w tym czasie wszystkie chmury się schowały i zaczęło grzać słońce. Niesamowite, jak często od tamtego czasu zdarzały się takie sytuacje. Na prom na szczęście zdążyłem, od razu po nim wskoczyłem na następny, który zabrał mnie już na Alandy (bilet na wszystkie tamtejsze promy dla roweru to 5 euro jednorazowo).
Dzień 15: 75,18 km Następny prom miałem z Torsholmy o 8 lub o 14. Udało mi się na tyle szybko ogarnąć, że zdążyłem 5 minut przed odpłynięciem tego pierwszego. Inaczej musiałbym czekać 6 godzin na wyspach, na których nic nie ma, jedynie ładnie wyglądają. 2 godziny szybko minęły i znalazłem się już we właściwej części archipelagu. Mówiąc szczerze zawiodłem się. Nic nowego, tak jakbym dalej był na zachodnim wybrzeżu Finlandii. Jednak pozostali jeżdżący tam rowerzyści z sakwami byli raczej innego zdania. W życiu tylu nie widziałem, na samych tych wyspach w ciągu 2 dni zobaczyłem ponad setkę, dla porównania przez pierwszy tydzień wyprawy widziałem 5. Zarezerwowałem prom na następny dzień do Sztokholmu i zakończyłem dzień odjeżdżając niedaleko od stolicy regionu Mariehamn.
Dzień 16: 28,43 km Krótki dzień pod tytułem 'nicnierobienie'. Późno wstałem, popłynąłem, pokręciłem po Sztokholmie zostawiając główne zwiedzanie na następny dzień i rozbiłem się w parku Djurgarden 2 km od ścisłego centrum, w którym poza sarnami nie widziałem żywej duszy.
Dzień 17: 93,81 km Następnym celem była Gotlandia. Do Visby chciałem popłynąć z oddalonego od stolicy o 60km Nynashamn. Przy rezerwacji z telefonu nie mogłem z rozwijanej listy wybrać swojego obywatelstwa, więc poszedłem do biura turystycznego po pomoc. Pani powiedziała, że mi to zrobi na komputerze, podziękowałem, a po wprowadzeniu wszystkich danych usłyszałem cenę o 200 koron (100 zł) wyższą niż widziałem. Okazało się, że to opłata za fatygę tej miłej pani. Podziękowałem i wyszedłem mijając 20 metrową kolejkę Azjatów, która w tym czasie się nazbierała przed biurem. W końcu udało mi się zarezerwować bilet z telefonu i ruszyłem na południe. Pobłądziłem trochę, ale i tak ze sporą rezerwą zajechałem pod terminal. Dzięki spotkanym rodakom (z Nynashamn kursują również promy do Gdańska) czas zleciał szybciej i o 23.30 wypłynąłem do Visby.
Dzień 18: 144,65 km 3 godziny snu na promie i do Visby dotarłem przed świtem. Jako że port jest na południe od miasta, wyruszyłem na południe mając nadzieję na obejrzenie miasta wracając po okrążeniu wyspy od północy. Jednak po 10km zrezygnowany poległem w krzakach fundując sobie dodatkowe parę godzin snu. Czując już się zdecydowanie lepiej, rozpocząłem jazdę z wiatrem, by niedługo potem wracać się na północ z dwa razy niższą prędkością. Tak sobie sunąłem aż do wieczora, dwukrotnie skręcając w złą ulicę, przez co wyszedł trochę zygzak.
Dzień 19: 113,27 km Bez większych przygód dokończyłem skromną pętelkę po wyspie, przed samym Visby skusiły mnie drogowskazy na jakąś grotę. Niestety, w przeciwieństwie do większości atrakcji Gotlandii, stały przed nią budynki z kasami biletowymi, a jeszcze bliżej wycieczki szkolne. Ruszyłem więc dalej, zwiedziłem miasto i wróciłem do Szwecji kontynentalnej do Oskarshamn. Stamtąd na drodze szybkiego ruchu po raz pierwszy przekroczyłem 40km/h na płaskim, szybko się jednak przestraszyłem tej prędkości i zwolniłem. Nie pomogło to w zapobiegnięciu zgubienia się skręcając za znakiem drogi rowerowej. Trafiłem do wielkiego zakładu drzewnego, gdzie miła pani dała mi mapę i z uśmiechem kazała zawrócić. Jako że nie lubię wracał tą samą drogą, wjechałem w las, za którym zgodnie z mapą miałem znaleźć prowadzące w interesującym mnie kierunku lokalne drogi.
Dzień 20: 113,19 km Drogi znalazłem i pierwsze kilometry dnia prowadziły przez wiele spokojnych szwedzkich wsi. Może nawet za spokojnych, mało kogo było widać na zewnątrz.
Została ostatnia wyspa na mojej drodze: Olandia. Normalnie na nią prowadzi wypasiony most z Kalmar, ale w biurze turystycznym w Monsteras dowiedziałem się, że rowerzyści muszą korzystać z płatnego promu. Zmieniałem zdanie wiele razy, aż w końcu postanowiłem: płynę! Wyspa okazała się mniej ciekawa od Gotlandii, jakieś tam kamienie runiczne mnie nie zachwyciły, ale wpisane na listy UNESCO rozległe stepy z wrzosami w południowej części warte były zobaczenia. Ostatnią noc pod namiotem spędziłem w końcu nad brzegiem morza, słuchając odgłosów tysięcy ptaków, z których między innymi ta wyspa słynie.
Dzień 21: 138,21 km Świecące od wschodu słońce szybko mnie wygoniło z namiotu na rower. Zdążyłem dzięki temu na wcześniejszy prom z powrotem do Kalmar, co z kolei dawało mi mnóstwo czasu na dotarcie do Karlskrony na ostatni prom mojego wypadu - do Gdańska. Po 2 godzinach jazdy zatrzymałem się na obiad. Najadłszy się, ruszyłem dalej, jednak nie na długo. Po paru kilometrach zobaczyłem sklep - popularna w Szwecji ICA. Zainwestowałem w spore zakupy, po których usiadłem na ławce przed sklepem i zacząłem wcinać drugi obiad! Nie wiem skąd u mnie taki apetyt, ale wiem, że po dwóch obiadach ruszyłem leniwie z miejsca cięższy o 2 kg. Tak się toczyłem, zmagając się z coraz bardziej dokuczającymi problemami z napędem, pokonując szybko ostatnie kilometry do Karlskrony dzięki lżejszemu wiatrowi. Mając nie po raz pierwszy kilka godzin do promu, wykąpałem się, najadłem i zwiedziłem miasto.
Na promie przeprowadziłem forumową propagandę wśród napotkanych rowerzystów, którzy wracali ze swojej pierwszej wyprawy. Dziwili się, że mam taki lekki rower, zresztą sporo osób po drodze zwracało na to uwagę. Ja natomiast czułem, że mam wszystko czego mi potrzeba a nawet sporo rzeczy na wszelki wypadek, typu grubsze ubrania leżące na dnie sakwy i mini serwis rowerowy, z którego używałem jedynie pompkę i olej do łańcucha.
Dzień 22: 30,56 km Ostatni punkt: Trójmiasto. Nigdy w nim nie byłem, chociaż wielokrotnie chciałem się wybrać. Podziękowania dla rodzinki sakwiarzy, którzy wyprowadzili mnie na prostą do Gdańska. Na Trójmieście lekko się jednak zawiodłem, szczególnie nieprzyjemny był przejazd ścieżką rowerową wzdłuż wybrzeża w stronę gdańska. O ile epileptyczną kostkę fazowaną jeszcze zniosłem, to znak z ograniczeniem do 10 km/h wzmógł już we mnie chęć sięgnięcia po żyletkę. Nie zobaczyłem starówki gdańskiej, gdyż przez zaczynający się właśnie Jarmark Dominikański i związane z nim tłumy nie zdążyłbym na pociąg, ale mam nadzieję jeszcze ją odwiedzić i nie wątpię, że mi się spodoba. W pociągu Gdańsk-Warszawa spotkałem przesympatycznego gościa pijącego piwo. Nie mogąc w upalny dzień wytrzymać takiego widoku, sam skoczyłem do restauracyjnego po jedno dla siebie. Jakoś tak się miło rozmawiało na tematy od sportu, poprzez Hitlera po gospodarkę, że gość wyciągnął z plecaka gruzińskie i włoskie wina.
Jak się można spodziewać, 7-godzinna podróż minęła szybko. Zostało teraz przejechać drugim pociągiem z Warszawy do Lublina. Tutaj już było gorzej. Pociąg przyjechał opóźniony 70 minut przez wadliwy wagon, szybko go odłączyli na Warszawie Wschodniej, ale i tak się później wielokrotnie zatrzymywał. W sumie nazbierał 120 minut opóźnienia. I tym optymistycznym akcentem zakończyłem przygodę z PKP. Zostało jeszcze 100km samochodem i jestem w domu.
plus parę zdjęć podglądowych: