Wiadomość o wyjeździ rozpuściłem wśród znajomych chyba z miesiąc przed planowanym wyjazdem.
Skład ustalony - jedziemy we 4, miejsce też mamy wybrane. Plan bardzo ambitny (jak na mnie) - 500km w 4 dni.
I... jak to w życiu często bywa, w piątek rano, w dniu startu zostaję sam. Zawiodła rodzina, przyjaciele, znajomi. Zawiodła pogoda.
Cały plan do kitu a w zasadzie do pełnej modyfikacji.
Dzwonię w dwa zaprzyjaźnione miejsca, pogoda jest i tu, i tu - jednak nie chcąc przeszkadzać jednemu z kolegów w rodzinnym weekendzie postaram się poprzeszkadzać drugiemu w pracy
Pakuję rower na tylne siedzenie samochodu i w piątek o 18:45, natychmiast po pracy ruszam. Kierunek Siedlisko w Lubuskiem. Weekend rowerowy uznaję za rozpoczęty, śmieję się z tego jadą samochodem
Dojazd kosztowny (blisko 500km)... ale się uparłem, nie będę przecież leżał kolejny dzień z rzędu przed TV. Poza tym to taki prezent na moje 35 już urodziny. Trochę ruchu dla zdrowia w prezencie. Szansa na nowe przygody, odnowienie starych więzi a może i zawiązanie nowych. Kto wie ? Kto wie...
O godz. 0.30 rozganiając komary jedną ręką, drugą zamykam już bramę a kilka sekund później drzwi do letniskowego domu pod lasem i szybciutko usypiam.
Danek - dzięki za zaproszenie! Tfu... dzięki, że nie odmówiłeś gdy się bezczelnie wpraszałem
Rano, pierwsze co robię, zanim jeszcze wpałaszuję śniadanie to uchylam ekran notebooka i loguję się na pocztę. Tam czeka już trasa ułożona przez Danka, ułożona tak, bym wieczorem wrócił z powrotem, przespał się w komfortowych warunkach, by następnego dnia, w pełnił sił, już razem popedałować gdzieś przed siebie. A gdzie... to wiedział tylko ON - mój gospodarz.
Jeśli nie chcę być zjedzony przez roje komarów mam około minuty na wydobycie roweru z auta, złożenie go do kupy (by się zmieścił musiałem zdemontować przednie koło) i start. Jadącego podobno już nie kąsają...
Pierwsze kilometry przez lasy, łąki, pola. Nawierzchnia na szczęście twarda więc obciążony sakwą rower jakoś jedzie, mimo, że ma szosowe opony. Później chwila asfaltu i tu dojazdówka się kończy, zaczyna się specjalny punkt programu o którym wiedziałem tylko tyle:
- Ernest, zaufaj mi, nie będziesz żałował!
I wiecie co - nie żałowałem!
Zjeżdżam z asfaltu, wioska... za mną dopiero kilkanaście km, nie czuję się zmęczony ani spragniony, w dodatku wizja niesienia roweru za chwilę, przez blisko 300m, nie skłania do obciążenia go jeszcze dodatkowymi kilogramami ale rozum wygrywa. Wiejski sklep, zakup wody - napełniam bidony. Ruszam.
Wałem przeciwpowodziowym docieram do pierwszej atrakcji na mojej trasie. Stary, nieużywany już od dawna wiadukt kolejowy nad Odrą.
Rower na ramię i wbiegam rozpędem na wysoki nasyp.
Tysiące metrów sześciennych wody przepływa pode mną. Fota! Fota za fotą!
Potem już tylko setki uważnie stawianych kroków, kilka odpoczynków, dziesiątki zdjęć i jestem po drugiej stronie. Serce wali jak oszalałe ze zmęczenia ale cieszę się jak dziecko!
Próbuję po tym czymś jechać ale... pomińmy tą część mojej wycieczki.
Wśród zbóż, traw dojeżdżam droga pełną kałuż i błota do asfaltu. Zmieniam przełożenie i cieszę się wiatrem, który chłodzi rozgrzane ciało.
30*C !