Autor Wątek: Bałkańskie miniatury 2013  (Przeczytany 620 razy)

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Bałkańskie miniatury 2013
« 16 Sie 2013, 23:21 »
Nawet najbardziej zagorzali zwolennicy dwóch kółek czasem muszą spędzić urlop zgoła nierowerowy. Z rodziną, leżąc na plaży i kąpiąc się w morzu. Tak to właśnie mnie się przydarzyło na początku sierpnia.
Na miejsce urlopowego leniuchowania zostało wybrane adriatyckie wybrzeże Bośni i Hercegowiny. Cóż, wybrzeże to jest skromne, bo liczy bodaj 10 kilometrów długości. Jedyną miejscowością w tym kraju nad morzem jest miasteczko Neum. I tu właśnie zamieszkaliśmy w hotelu Agava. Po ciężkich bojach udało i się jednak przemycić swój rower szosowy do bagażnika samochodu i wynegocjować z żoną dwa dni rowerowe.
Skoro tylko dwa dni, to wybór moich tras był prosty: pierwsza trasa do Mostaru, a druga do Dubrovnika.

Jazda I
Trasa: Neum-Gradac-Hutovo-Cerovica-Capljina-Mostar-Capljina-(Chorwacja)-Metkovic-Klek-(Bośnia i Hercegowina)-Neum. Dystans 168,4 km ze średnią 23,3 km/h.
Do boju wyruszyłem po śniadaniu w hotelu, koło godziny dziewiątej. Już rano temperatura była zbliżona do tej, która panuje przy hutniczym piecu. Oprócz soczku w bidonie w plecaku miałem też spory zapas płynów. Od razu zaczęły się górki. Odbiłem bowiem od morza i skierowałem się ku masywowi Żaba. Droga stała się wąska, ale zadziwiająco gładka. Kilkanaście razy widziałem z jakim kłopotem mijały się samochody. A gdy już jechała ciężarówka, to był istny klops. Samochody cofały na krętej drożynie. Trzeba jednak przyznać, że kierowcy choć dość brawurowo, to wyjątkowo sprawnie kręcili swymi kółkami. Podjazdy i zjazdy powtarzały się rytmicznie. Odcinki interwałów nie były długie, może od 500m do 3 kilometrów. Jednak kręciło się ciężko. Upał wzmagał się z każdą chwilą. Kilka razy ze zdziwieniem przyjąłem spore nachylenia górek. Na mojej szosówce z dwiema tarczami nie ma naprawdę miękkich przełożeń, a przydałyby się, bo lekko zdychałem na podjazdach. Najwyższy punkt na mojej trasie nie przekroczył 500 mnpm, ale zważywszy że ciągnąłem od poziomu morza oraz fakt, że trasa była mocno pofalowana, kosztowało mnie to sporo wysiłku. Najgorsza rzeczą było jednak to, że wszystkie płyny błyskawicznie się nagrzały i miały temperaturę domowego rosołu, po zjedzeniu którego człowiek jest mokry jak szczur. Nie dało się tego pić. Na szczęście były wiejskie sklepiki, a w nich cudownie chłodne napoje. Przeprawa przez góry była na dystansie około 50 kilometrów. Ostatni zjazd był godny alpejskich przełęczy. No może nieco przesadzam… W najwyższym punkcie warto na chwilę się zatrzymać i spojrzeć w dół na spore jeziorko: Hutovo blato. Jest to ponoć rezerwat ptaków. Ptaków co prawda nie widziałem, ale błękitna tafla wodna z licznymi wysepkami prezentowała się bardzo ładnie. Kolejne 40 kilometrów, do samego Mostaru, jechałem już główną drogą, wzdłuż malowniczo wijącej się największej rzeki tej części Bałkanów- Neretvy. Stanąłem parę razy by z góry popatrzeć sobie na rzekę. Miała zielony kolor, podobny do koloru Tary, którą rok wcześniej oglądałem w Czarnogórze. Oprócz majestatu gór, rzeki mają dla mnie jakąś tajemniczą urodę. Nie omieszkałem rzecz jasna napstrykać sporo zdjęć. Warto przystanąć też w miejscowości Pocitelj, by obejrzeć średniowieczne umocnienia górujące nad wioską. Jak pokazał termometr w samochodzie, którym moja żona jechała za mną, były 42 stopnie. Do Mostaru dotarłem około czternastej. Oczywiście przeszedłem się po łukowym moście nad Neretvą. Niestety jest to już tylko rekonstrukcja. Stary most został zniszczony w latach dziewięćdziesiątych XX wieku podczas wojny w byłej Jugosławii. Zrobiona to celowo. Tym większą wywołało to moją zadumę. W Mostarze zjadłem obiad, pochodziłem trochę po starych wyglansowanych brukach i koło godziny szesnastej wyruszyłem w drogę powrotną. Tym razem już jechałem prosto ku Adriatykowi. Stanąłem raz, by zejść do rzeki i lekko się w niej wypluskać. Już nie miałem i czasu, i ochoty na walkę z górami. Przez 30 kilometrów jechałem przez Chorwację, by tuż za miejscowością Klek z powrotem wjechać do Bośni. Ostatnie piętnaście kilometrów trasa znowu wznosiła się i opadała, ale mnie się jechało już całkiem przyjemnie. Może dlatego, że słońce chyliło się ku zachodowi i zrobiło się ciut chłodniej. Do hotelu dotarłem około dwudziestej.

Jazda II
Trasa: Neum-(Chorwacja)-Slano-Orasac-Zaton-Dubrovnik-Zaton-Orasac-Slano-(Bośnia i Hercegowina)-Neum. Dystans 131,9 km ze średnią 24,6 km/h.

Podobnie jak do poprzedniej wycieczki, do Dubrovnika wyjechałem też po śniadaniu zjedzonym w hotelu. Warunki jazdy były jednak odmienne od tych z pierwszego wyjazdu. Było znacznie chłodniej. Już poprzedniego dnia dały się dostrzec chmury i mgły. Trudno mówić, że było zimno, ale przynajmniej płyn w bidonie się nie gotował. Trasa moja była bardzo malownicza. Prawie cały czas przy samym brzegu Adriatyku. Widać było wąskie zatoki, wyspy o rozmaitych kształtach, urwiste wybrzeża i przyczepione do nich miasteczka i wioski. Jednak ze względu na zachmurzenie, ani niebo, ani morze nie miało tego prawdziwego błękitu, z którego te rejony są znane. Ostatnią rzeczą, którą można by o niej powiedzieć, to to, że była płaska. Droga falowała, podobnie jak morze. Raz dojeżdżałem prawie do plaży, raz windowałem się na wysokość może 100-200 metrów. I tak przez sześćdziesiąt parę kilometrów. Jechało mi się dobrze. Najgorszą rzeczą na tej trasie był ruch samochodowy. Do Dubrovnika nie dociągnięto jeszcze autostrady i wszyscy walili mi tuż przy kole. Samochodów całe zatrzęsienie. Tutaj nikt nie patrzył, że ktoś jedzie z naprzeciwka, rowerzystę wyprzedza się bez takich ceregieli. Widziałem rejestracje ze wszystkich chyba krajów Europy. Oczywiście dużo z Polski. Dziwne, lecz mało było ciężarówek. Sporo za to autokarów. Do Dubrovnika dojechałem po dwunastej. Rower został rozkręcony i trafił do bagażnika naszego samochodu, który z kolei stał w podziemnym garażu. Razem z rodzinką udaliśmy się na zwiedzanie. Cóż można powiedzieć o Dubrovniku? Trzeba to stare miasto po prostu zobaczyć. Otoczone murami zawiera tyle pięknych budowli, że aż zapiera dech. Gdy jedliśmy pizzę, zaczęła się burza. Lało jak z cebra. Zrobiło się ciemno i zimno. W drogę powrotną wyruszyłem przed czternastą. Żona coś tam przebąkiwała, żebym jechał samochodem, ale bez przekonania. Wiedziała że jestem pod działaniem Ducha Sportu i żadna burza nie przeszkodzi mi w dokończeniu jazdy. Pierwsze trzydzieści kilometrów mknąłem w strugach wody. Raczej nie wyobrażałem sobie, że tak będzie wyglądał mój powrót z Dubrovnika. W pierwotnej wersji chciałem w drugą stronę jechać nieco inną trasą, w końcowym odcinku równoległą do głównej drogi. No ale niepewność pogody sprawiła, że wracałem tą samą główną arterią. W hotelu zameldowałem się przed dziewiętnastą. Ostatnie kilometry już przemierzałem przy nieśmiało przebijającym się słoneczku.

I tak wyglądały te moje miniatury bałkańskie. Kolejne nowe trasy obejrzane z perspektywy rowerowego siodełka. Rzecz jasna, warto było.
Parę fotek na stronie

http://www.bikeforum.pl/threads/36665-Bałkańskie-miniatury-2013?p=304040#post304040



Offline Mężczyzna łatośłętka

  • Skup i ubój. Rozbiór.
  • Wiadomości: 8788
  • Miasto: nie, wioska
  • Na forum od: 21.03.2013
Odp: Bałkańskie miniatury 2013
« 17 Sie 2013, 09:28 »

Bardzo fajny opis. Pieprzu dodaje okoliczność plażowego urlopu rodzinnego.
Duch Sportu wygrywa! Żonkom zawsze można zaintonować Rotę.

Gratuluję determinacji!
tutaj jestem łatoś, odtąd łętka ... łatośłętka!

 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum