Autor Wątek: Rugia i "korytarz zachodni" 2013  (Przeczytany 1652 razy)

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Rugia i "korytarz zachodni" 2013
« 22 Sie 2013, 19:27 »
W przedostatnim tygodniu lipca, a konkretnie w dniach 24-28, wybrałem się na rowerową penetrację niemieckiej wyspy Rugii. Postanowiłem także przejechać odcinek, który nazwałem roboczo „korytarzem zachodnim”, czyli zachodnimi rubieżami naszego kraju, od morza, wzdłuż Odry, do miejsca swego zamieszkania, czyli do Świdnicy. Starłem się nawet znaleźć jakiegoś kompana, ale z tym było krucho. Nikt nie wyraził chęci wspólnej jazdy, zatem pojechałem sam. Może nawet i dobrze się stało, bo niestety wyprawa nie zakończyła się sukcesem.

Przede mną była perspektywa wielu „dziewiczych tras”, a jest to dla mnie niezwykle motywujące do jazdy. Opracowałem szczegółowy przebieg trasy. Początkowo chciałem pojechać koleją do szczecina i stamtąd już wyruszyć na rowerze. Kiedy tydzień przed wyjazdem zameldowałem się na dworcu przy kasie biletowej, okazało się, że wszystkie bilety dla podróżnych z rowerami na trasie Wrocław-Szczecin zostały już sprzedane. Przez usta szeptem wyskoczyło mi brzydkie słowo, które w dobitny sposób podsumowało zmiany na kolei dotyczące możliwości przewozu rowerów. Teraz jeśli ktoś chciałby korzystać z ich usług, musi kupować bilety chyba z miesiąc przed wyjazdem. Dla mnie termin wyjazdu był sztywny ze względu na ustalony już urlop. Zacząłem zatem intensywnie myśleć jak przetarabanić się z rowerem na Zachodnie Wybrzeże. W czerwcu gdy jechałem do Przemyśla, moim środkiem lokomocji był autobus. I teraz też znalazłem dogodne takie połączenie. Okazało się, że w wakacje jest uruchomiona specjalna linia Wałbrzych-Kołobrzeg, przy czym autobus jedzie przez Świdnicę i po kolei zalicza kilka miejscowości na wybrzeżu. Najbardziej na zachód na jego trasie położony jest Dziwnówek. I tam właśnie postanowiłem dojechać. Bilet zakupiłem odpowiednio wcześniej. Zgłosiłem chęć przewozu roweru, co spotkało się ze zrozumieniem i akceptacją. Autobus odjeżdżał około godziny 21, a na miejscu miał być o piątej rano. Pasował idealnie. Moja marszruta kolejowa zakładała najpierw dojazd do Jaworzyny Śl., a potem dwie przesiadki we Wrocławiu i Poznaniu. Noc z głowy. Autobusem byłem wcześniej na miejscu, bez przesiadek i z pewną szansą na jakąś drzemkę. A więc same plusy.

W planach miałem jazdę pięciodniową. Postanowiłem jechać rowerem szosowym i zabrać ze sobą tylko minimum bagażu w plecaku. Dwa komplety stroju rowerowego, bielizna, środki czystości, moja szkatułka z rowerowym niezbędnikiem i aparat fotograficzny – oto co udało mi się w nim zmieścić.

Wyjazd odbył się zgodnie z planem. W rowerze zdjąłem koła, a całość wylądowała w luku bagażowym. Pasażerów było sporo, ale kompletu nie było. Tobołków było jednak dużo. Wiadomo, nad morze trzeba zabrać to i owo. Do dyspozycji miałem podwójne siedzenie. Nie powiem, pospałem sobie kapkę. W Dziwnówku był pierwszy przystanek autobusu. Była godzina piąta. Szybko złożyłem rower. Zjadłem dwie kanapki przygotowane w domu. Słońce wschodziło. Było raczej chłodno. Ubrałem na grzbiet całą swą odzież (termoaktywną bluzkę z długim rękawem, na to rowerową koszulkę, a na wierzch swą starą, dość nieelegancką, ale niezniszczalną pomarańczową pelerynkę zapinaną na rzep). Ostro ruszyłem z kopyta. Na chwilę przystanąłem w Dziwnowie, przy Dziwnej. Przed Międzyzdrojami postanowiłem wjechać na punkt widokowy na wzgórzu Gosań. Byłem tam kiedyś na rowerze, a dokładnie w roku 2002. „Wjechać” to może za duże słowo, szosówkę ostatni odcinek trzeba prowadzić i wnosić, bo droga jest gruntowa, a w dodatku są stopnie obudowane drewnianymi balami. Widok był rzeczywiście przyjemny. Morze działa na mnie uspokajająco. Przez chwilę zatem kontemplowałem naturę, a potem już jechałem ku Międzyzdrojom. Rano ruch na drodze był minimalny. Rzadko zdarza mi się jeździć o tak wczesnej porze, bom śpioch. Międzyzdroje znam dobrze, zatem nie kręciłem się tu zbytnio, tylko wskoczyłem na drogę do Świnoujścia. Jest to bodajże droga ekspresowa, ale na odcinku Międzyzdroje- Świnoujście nie ma zakazu jazdy dla rowerów, bo nie ma innej alternatywy dojazdu do tej ostatniej miejscowości. W dalszym ciągu nie było natłoku na drodze, zresztą jest tam wygodny dla rowerowej jazdy pas awaryjny. Przez chwilę zastanawiałem się nad tym, którą wybrać przeprawę, wreszcie zdecydowałem się na Karsibór. Dojechałem do Świny, chwileczkę poczekałem na prom. W tym czasie pstryknąłem parę fotek. Przeprawa trwa kilkanaście minut. Ostatni odcinek do miasta pokonałem jadąc wygodną ścieżką rowerową. W Świnoujściu najpierw postanowiłem zrobić mojemu rowerowi „zaślubiny z morzem”. Wjechałem zatem na plażę przy charakterystycznym dla Świnoujścia białym wiatraczku. Przednie koło mego roweru zanurzyło się w falach Bałtyku. Była godzina może dziesiąta. Zaczęło grzać słoneczko, na plaży było już sporo ludzi. Morską kąpiel wyznaczyłem sobie dopiero na Rugii, bo nie chciałem tracić czasu.

Szybko przekroczyłem granicę przy budkach z napisami ”billige zigaretten”. Zatrzymałem się jednak rzecz jasna, by zrobić zdjęcie z tabliczkami. Cóż warta wyprawa bez zdjęć z tabliczkami?! I oto wjechałem do Niemiec. We wspomnianym roku 2002 też zapuściłem się kawalątek do tego kraju. Wtedy zakończyło się dość kiepsko, bo złapałem gumę, a nie miałem łatek lub zapasowej dętki, więc pchałem rower przez może 10 kilometrów.

Czytałem wiele opinii o wspaniałości jazdy rowerowej po Niemczech. Wszystkie te opinie są mocno przesadzone. Jeździ się tu nad wyraz kiepsko. Już wyjaśniam o co mi chodzi. Między miejscowościami są co prawda asfaltowe ścieżki. Są wąskie, dobrze utrzymane i biegną wzdłuż głównej drogi. Ścieżki te jednak są oblężone przez rowerowych emerytów i dzieci na trzykołowych rowerkach. Jazda w lepszym tempie jest mocno utrudniona. Co chwila trzeba hamować, zwalniać, czy wręcz zatrzymywać się. Taka ścieżka jest dobra, gdy chce się przejechać może 20-30 kilometrów. Gdy w planach jest ponad 150, to już człowiek zaczyna się irytować. Próbowałem co jakiś czas uciekać ze ścieżki na główną drogę, ale zaraz byłem otrąbiony przez kierowców. Z policją nie chciałem mieć do czynienia, bo pewnie wkleiliby mi mandat, a więc wlokłem się ścieżkami. Tragedią było natomiast przejechanie przez miejscowość. Ścieżka rowerowa równała się chodnikowi. Nierzadko należało przejeżdżać przez pasy na drugą stronę, bo ścieżkę prowadzono raz prawą, raz lewą stroną. Kilometry przybywały wolno, mnie szlag trafiał na ten niemiecki ordnung. Za miastem Wolgast na chwilę wjechałem na normalną wiejską drogę, bez tej przeklętej ścieżki. Jechało się wybornie, ale idylla nie trwała długo… Prawdziwe nieszczęście zaczęło się bowiem od Greiswaldu. Gdy wcześniej analizowałem mapę, wydawało mi się, że od tego miejsca będzie lepiej, bo obok głównej drogi równolegle biegła inna przeprowadzona przez małe miejscowości. Cóż z tego !? Droga była kostkowa. Gdy na chwilę wrócił asfalt, miałem nadzieję, że tak będzie już do końca. Niestety! Równie szybko zniknął, a kostka stała się bardziej wyboista. Dosłownie w zasięgu ręki była piękna asfaltówka, ale z zakazem… Co jakiś czas łamałem jednak niemieckie prawo i wskakiwałem na lepszą nawierzchnię, bo kostką na mojej kolarzówce jechało się koszmarnie. Samochody trąbiły, ja im pokazywałem brzydkie gesty. No ale w końcu wracałem do tych swoich wibracji. Przed Stralsundem zorientowałem się, że nie mam bidonu. Po prostu wyskoczył na wybojach z oprawki., a ja się nawet nie zorientowałem kiedy. No cóż, Darek, w zgubionych bidonach już tylko 2:1 dla Ciebie… Dojechałem do miasta. Było, po piętnastej, a na liczniku ponad 160 kilometrów. Niezbyt dużo zważywszy, że wystartowałem bladym świtem… Na przedmieściach zobaczyłem grecką restaurację. Postanowiłem coś przekąsić. Jednak uświadomiono mi, że w tych godzinach obsługa lokalu ma przerwę obiadową i knajpa jest nieczynna. Zadziwiający obyczaj! Gdy już wskoczyłem na rower i chciałem jechać gdzieś w okolice centrum, poczułem, że tylne koło ociera o szczęki hamulca. Najpierw pomyślałem, że może zatrzask popuścił. Sprawdziłem koło, zatrzask był OK. No ale koło tarło. Odkręciłem je i obejrzałem dokładnie. Pęknięta szprycha. Pewnie jakiś czas jechałem z tym defektem i kółko się zdeformowało. W pierwszej sekundzie pomyślałem szaleńczo, żeby mimo wszystko jechać dalej. Oczywiście była to myśl niedorzeczna. Na wypaczonym kole nie da się jechać. Można kawałek, ale całkiem się je rozkwasi. To ta przeklęta kostka spowodowała, że jedna szprycha nie wytrzymała drgań. W Stralsundzie widziałem już oznaczenia na most kierujący na Rugię. Niestety nie dane mi było pokonać tych kilku już kilometrów. W krótkiej chwili przeanalizowałem swoją sytuację. Nie miałem rzecz jasna zapasowej szprychy, zresztą raczej w rękach nie da się scentrować koła. Wyłoniły mi się dwie możliwości: albo próbować znaleźć jakiś serwis rowerowy w Stralsundzie albo wracać do Polski. Jeśli udałoby mi się to pierwsze, była jeszcze nikła szansa na kontynuowanie jazdy zgodnie z jej pierwotnym planem. Powrót do kraju niweczył możliwość dotarcia na Rugię, bo miałem ściśle określony czas na swoją wycieczkę. Szybko okazało się, że nie uda mi się naprawić roweru w Stralsundzie. Pytałem tubylców o rowerowy warsztat, ale nikt mi nie był w stanie powiedzieć, gdzie coś takiego znajdę. Wreszcie zniechęcony postanowiłem odszukać dworzec kolejowy i pomyśleć o powrocie. Kilka kilometrów prowadziłem rower. Dworzec znalazłem bez większych kłopotów.

Dochodziła godzina siedemnasta. Oczywiście nie miałem żadnej gwarancji, że będzie jakiekolwiek sensowne połączenie. Na taką okoliczność wypatrzyłem wcześniej jakiś pensjonacik – gdyby zaszła konieczność nocowania w tym mieście. No i szczęście w nieszczęściu. Na tablicy odjazdów zobaczyłem, że jest pociąg bezpośrednio do Świnoujścia za około pół godziny. Za bilet dla siebie i swój rower zapłaciłem ponad 20 euro. Jechałem w smutnym nastroju z wyrzutem patrząc na swój kaleki wehikuł. Wysiadłem na ostatniej stacji po niemieckiej stronie (Alhbeck-Granze), bowiem bilet do odległego o rzut beretem Świnoujścia był znacznie droższy. Było po dziewiętnastej. Zacząłem szukać noclegu. Cóż, okazało się to zadaniem niewykonalnym. Obszedłem chyba całe Świnoujście ciągnąc za sobą rower. Miejsca nie znalazłem. Gdy nie było wolnego pokoju nawet w ekskluzywnym hotelu, postanowiłem opuścić to miasto. Przeprawiłem się na drugą stronę Świny. Ostatnim pociągiem dotarłem do Międzyzdrojów. Gdy rano przez nie przejeżdżałem, wcale nie myślałem, że wieczorem znowu w nich zagoszczę. Około godziny 22 byłem w tej nadmorskiej miejscowości. Udało mi się znaleźć pokój. Powiem tylko jedno, w tak obskurnej norze jeszcze nigdy nie nocowałem, a miałem okazję podróżować w wielu miejscach Polski i Europy… Ogromny popyt na noclegi w okresie letnim nad morzem powoduje, że ich standard nie jest najwyższy. Oczywiście mógłbym szukać dalej, ale po przygodach tego dnia już mi się nie chciało. Byłem zmęczony, głodny i zawiedziony. Głód zaspokoiłem pizzą zjedzoną w knajpie. Usnąłem koło północy.

Ranek nie był mądrzejszy od wieczora. Podstawowy problem był nada nierozwiązany. W Międzyzdrojach nie znalazłem rowerowego serwisu. Z powrotem zatem pociągiem pojechałem do Świnoujścia. Na mapce miasta na głównym deptaku zaznaczono lokalizację rowerowych sklepów. W pierwszym, do którego zawitałem, samotna sprzedająca pani powiedziała mi, że nie ma mechaników. W drugim, starszy jegomość pogonił mnie, jęcząc że ma ogrom pracy. Nie pomogło naświetlenie mej ponurej sytuacji, że jestem wszak poza domem, na wyjeździe. Dopiero w trzecim, na ul. Karsiborskiej, zrozumiano mój problem. Zostawiłem tam rower i poszedłem coś zjeść, bo od rana nic nie maiłem w ustach. Sympatyczna knajpka była w pobliżu. Zjadłem w niej i śniadanie i obiad, bowiem dochodziła trzynasta. Po około półtorej godziny pojazd był zrobiony. Jeszcze raz przez krótką chwilę przeanalizowałem swoją sytuację. Mogłem zrobić dwie rzeczy. Albo ponownie zaatakować Rugię, ale wtedy nie miałbym już czasu na rowerowy powrót do domu do Świdnicy, a część trasy musiałbym przebyć pociągiem. Albo z kopyta ruszyć do domu i dotrzeć do niego w siodle, a Rugię pozostawić nietkniętą. Jak pomyślałem o tej przeklętej kostce na trasie Greiswald-Stralsund, odechciało mi się Rugii. Ruszyłem na południowy wschód!

Byłem na wylocie w kierunku na Karsibór, zatem pomknąłem na ten prom. Gdy wreszcie postawiłem nogę na wyspie Wolin, była godzina czternasta. Niezbyt dużo zostało mi czasu na jazdę. Pogoda była niezła. Słoneczna i raczej bezwietrzna. Drogą ekspresową dotarłem do miasteczka Wolin, potem już obrałem trajektorię południową. Jechałem sympatycznymi lokalnymi drogami, głównie przez lasy. We wioskach stawałem przy sklepikach, by uzupełnić zapasy płynów w organizmie i bidonie. Nowy bidon kupiłem jeszcze w Świnoujściu, tam gdzie scentrowano mi koło. Stary miał pojemność jednego litra, a nowy niestety był mniejszy. Cały czas wsłuchiwałem się w szum tylnego koła w obawie czy znowu coś się nie stanie. Na szczęście wyczerpałem już limit pecha i do końca swej jazdy żadna zła przygoda mnie nie spotkała. Minąłem Stepnicę i Goleniów, bocznymi drogami dotarłem do Szczecina. Wcześniej wyznaczyłem sobie kres jazdy na ten dzień w Gryfinie. Z mojej mapy wynikało, że mogę się do niego przedostać bez konieczności wjeżdżania do centrum Szczecina, przez dzielnice Dąbie i Klęskowo. Ta ostatnia nazwa nieco mnie zmroziła, ale jakoś z pomocą życzliwych tubylców znalazłem odpowiednią drogę. No ale okazało się, że jest to droga leśna! Normalny zielony drogowskaz bezczelnie wskazywał „Żelisławiec” i swym czubkiem był odwrócony w stronę drogi zupełnie leśnej, piaszczystej i z mnóstwem korzeni.. Jak tam jechać kolarzówką?! Gdy tak stałem z rozterką w duszy, minęła mnie na rowerze starsza pani. Najwyraźniej jechała tam, gdzie i ja chciałem. Spytałem ją o tę drogę. Rzekła, że asfalt wraca po pięciu kilometrach, a nadto że jest spory podjazd. Podjazdu się nie bałem, ale te pięć kilometrów po piachu lekko mnie przestraszyło. Jednak nie miałem wyjścia. Było dość późno. Powrót do centrum Szczecina oznaczał brak realizacji planu oraz raczej już koniec jazdy w tym dniu. Zatem wjechałem do lasu. Gdybym nawet miał prowadzić rower, to przecież się przedostanę do zbawczego asfaltu. Nie taki diabeł straszny. Zdecydowanie większą część trasy pokonałem w siodełku. Tylko dwa razy musiałem poprowadzić rower może w sumie z dwieście metrów, bo piasek nie dawał już żadnej przyczepności kołom mojej kolarzówki. Podjazd jednak okazał się niczego sobie. Wreszcie zjazd, wreszcie asfalt. Za wioską Binowo zaczęła się kolejna katorga. Kostka! Ale jaka! Już lepsza była ta droga leśna. Kierownica na wybojach wyskakiwała mi z rąk, za nią prawie wylatywał nowy bidon. Koszmar trwał 3-4 kilometry. Jechałem i głośno kląłem na czym świat stoi. Spocony i z ochrypłym gardłem dotoczyłem się do Żelisławca, do drogi głównej. Ostatni odcinek do Gryfina wiódł piękną asfaltówką. W mieście stanąłem po dwudziestej. Jakiś czas szukałem noclegu, wreszcie znalazłem hotel „Wodnik” leżący tuz przy odnodze Odry. Późną obiadokolację zjadłem w chińskiej restauracji w centrum miasta. Widok hotelowego łóżka podziałał na mnie wyjątkowo nasennie…

Kolejny dzień przywitał mnie słońcem i piękną pogodą. W hotelu zjadłem śniadanie. Najpierw objechałem miasto i stanąłem nad brzegiem Odry Wschodniej, a właściwie Regalicy, tak ją bowiem nazywają tubylcy. Pierwszym moim celem było najbardziej na zachód wysunięte miasto w Polsce, Cedynia. Od Gryfina jakieś dziesięć kilometrów zjechałem z drogi krajowej, ku miejscowości Banie. Znowu droga wyprowadziła mnie do przyjemnego lasu. Wiedziałem, że teren nie będzie całkowicie płaski, jednak profil trasy mnie zaskoczył. Był nawet dość mocno urozmaicony. Jego rzeźbę zawdzięczamy lodowcowi, który cofając się kroił i żłobił teren. Przynajmniej nie było nudno. Na trasie chwilę zatrzymałem się w ładnej miejscowości Chojna. Warto tu zobaczyć bramy, kościół mariacki oraz dawny ratusz. W Cedyni zjadłem na obiad kotlet świniowy. Pełno było Niemców. Czyżby kolejna inwazja? Niemcy kupowali, jedli, szwargotali. Wzmocniony posiłkiem dotarłem do województwa lubuskiego. Przed Kostrzynem nad Odrą zaczął się spory ruch ciężarówek. No ale nie miałem za bardzo szansy odbić na boczne drogi. Jakiś czas jechałem widząc po prawej ręce słupy graniczne. W miejscowości Górzyca wypadł punkt, w którym wirtualnie po raz trzeci zamknąłem okrążenie naszej planety (łączny przejechany na rowerze dystans przekroczył 120 000 km). Do etapowej miejscowości Słubice dotarłem około godziny dziewiętnastej. Tu znalazłem nocleg w dość drogim hotelu „Kaliskim”. No ale czasem też trzeba zaznać odrobiny luksusu…

Gdy rano opuszczałem Słubice, dowiedziałem się od hotelowego ochroniarza, że jakiś litewski TIR zdemolował chodnik przy hotelu i prawie w niego wjechał. Faktycznie było dużo policji, która zabezpieczała ślady. Kierowca ponoć był pijany jak bela. Ze Słubic postanowiłem już odbijać na wschód., ku domowi. Dzień był ciepły, wręcz upalny. Pierwsze czterdzieści kilometrów wypadło mi jechać drogą krajową m. in. przez Cybinkę. Ruch był spory, ale dało się wytrzymać. Instynktownie wypatrywałem ciężarówek z litewskimi numerami rejestracyjnymi, by ewentualnie mieć szansę na reakcję, gdyby chciały kierować się na mnie. Z ulgą dotarłem do skrzyżowania, które wcześniej wypatrzyłem na mapie. Teraz jechałem już przez piękny las, wąską drogą, ale o przyzwoitym stanie nawierzchni. Kompleks leśny, w centrum którego leży Bytnica, jest znanym zagłębiem grzybowym. No ale było sucho i raczej na grzyby nie było szans. Zresztą nie byłem przecież na grzybobraniu. W miejscowości Skąpe skończyła się puszcza. Dotarłem do Sulechowa. Miałem zamiar tutaj zjeść obiad. Krążyłem po centrum, ale jakoś nie dostrzegłem żadnej knajpy. Kiedy już miałem zrezygnować i jechać dalej, dostrzegłem chińską restaurację. No i tu sobie niezgorzej podjadłem. Właściciela, jak się okazało Kambodżanina, spytałem o kierunek na Wschowę. Chwilę porozmawialiśmy. Świetnie mówił po polsku. Po obfitym obiedzie nie za bardzo chciało mi się kręcić dalej. No ale cóż było robić? Pierwsze kilometry przemierzałem drogą z minimalnym natężeniem ruchu. Im bliżej jednak Sławy, tym samochodów było więcej. W samej Sławie ludzi było zatrzęsienie. Wiadomo każdy chce się pomoczyć  jeziorku, gdy słoneczko ładnie świeci. Do miasta etapowego, Wschowy, dojechałem koło osiemnastej. Nocleg znalazłem w OSiR-ze. Luksusów już nie było, a można nawet rzec, iż było skromnie. Jednak zdecydowanie lepiej niż w norze w Międzyzdrojach. Przeszedłem się wieczorkiem po mieście. Zjadłem pizzę. Wschowa jest zaniedbana. Ładny jest chyba tylko ratusz. Wracając do hoteliku zrobiłem zakupy na śniadanie. Usnąłem ze świadomością, że następnego dnia, czyli w niedzielę, czeka mnie już ostatni etap. Przez chwilę nawet zapomniałem, że właściwie wracam na tarczy, bowiem głównego celu wyjazdu nie udało się osiągnąć…

W niedzielę wyruszyłem późno, koło dziesiątej. Szybko dojechałem do granicy województwa dolnośląskiego, za nią poczułem się już jak w domu. Skwar był ogromny. W co drugiej wiosce musiałem stawać przy sklepie i schładzać się zimnymi napojami. Najbardziej smakowało mi Karmi. Ciągnąłem się wolno, bo miałem spory przeciwny wiatr. Postanowiłem sforsować Odrę nowym mostem w Ciechanowie. Oddano go do użytku chyba w zeszłym roku, ale ja nie miałem okazji tamtędy przejeżdżać. Most jest rzeczywiście efektowny, lekkim łukiem wypiętrza się ponad poziom terenu i rzeki. Od Ścinawy pożegnałem już „dziewicze trasy”, wkroczyłem na obszary dobrze mi znane. Do Świdnicy dotarłem popołudniem. W domu przywitał mnie stęskniony kot.

Mimo że przecież nie udało mi się zrealizować zakładanego planu, teraz z perspektywy czasu wyjazd oceniam jako nienajgorszy. Dopisała pogoda i zdrowie. Zobaczyłem spory kawałek kraju, a także wdarłem się na około 100 kilometrów w głąb Niemiec. O Rugii na pewno pomyślę jeszcze raz, ale inaczej ułożę trasę. Może będę się starał tam dojechać przez Niemcy. Ale to wszystko jest melodią przyszłości.
W sumie podczas pięciu dni jazdy przejechałem 794 km. Jednak tak myślę, że kilometry są tylko efektem jazdy, a nie celem samym w sobie. No i niech tak pozostanie.
Poszczególne etapy miały następujący przebieg:
Etap I    24.07.2013
172,8 km w czasie 9:04:51 (uwzględniłem tu pchanie roweru po Stralsundzie, Świnoujściu i Międzyzdrojach)
DZIWNÓWEK-Dziwnów-Międzywodzie-Kołczewo-Wisełka-Góra Gosań-Międzyzdroje-(przeprawa Karsibór)-Świnoujście-(NIEMCY)-Ahlbeck-Heringsdorf-Bansin-Uckeritz-Kolpinsee-Koserow-Zempin-Zinnowitz-Bannemin-Mahlzow-Wolgast-Pritzier-Katzow-Kuhlenhagen-Neu Boltenhagen-Rappenhagen-Kemnitz-Greiswald-Reinberg-Gross Miltzow-STRALSUND

Etap II    25.07.2013
146,1 km w czasie 6:01:36
ŚWINOUJŚCIE-Dargobądz-Wolin-Recław-Jaroszewko-Łąka-Racimierz-Żarnowo-Żarnówko-Zielonczyn-Miłowo-Stepniczka-Stepnica-Bogusławie-Kąty-Krępsko-Modrzewie-Goleniów-Lubczyna-Czarna Łąka-Pucice-Załom-Szczecin (Dąbie-Klęskowo)-droga leśna ok. 3 km-Binowo-(kostka !)-Żelisławiec-Gardno-Wełtyń-GRYFINO

Etap III    26.07.2013
159,2 km w czasie 6:39:41
GRYFINO-Żórawie-Pniewo-Rożnowo-Lubanowo-Tywica-Banie-Baniewice-Swobnica-Grzybno-Strzelczyn-Rurka-Chojna-Mętno-Łaziszcze-Orzechów-Cedynia-Radostów-Golice-Klępicz-Nowe Objezierze-Moryń-Macierz-Mieszkowice-Wicin-Boleszkowice-Chwarszczany-Sarbinowo-(woj. lubuskie)-Kostrzyn nad Odrą-Ługi Górzyckie-Górzyca (trzecie okrążenie Ziemi)-Owczary-Pamięcin-Golice-Drzecin-SŁUBICE

Etap IV    27.07.2013
164,7 km w czasie 6:37:44
SŁUBICE-Urad-Cybinka-Drzeniów-Gęstowice-Radomicko-Skórzyn-Budachów-Drzewica-Bytnica-Gryżyna-Węgrzynice-Rokitnica-Skąpe-Pałck-Kije-Sulechów-Kruszyna-Radowice-Trzebiechów-Klenica-Wirówek-Bojadła-Konotop-Lubiatów-Lubogoszcz-Sława-Stare Strącze-Wygnańczyce-Łysiny-Tylewice-Przyczyna Górna-WSCHOWA

Etap V    28.07.2013
151,2 km w czasie 6:43:33
WSCHOWA-Konradowo-Kandlewo-Zamysłów-Górczyna-Szlichtyngowa-Dryżyna-(woj. dolnośląskie)-Niechlów-Żuchlów-Wroniniec-Miechów-Szaszorowice-Lipowiec-Bełcz Wielki-Luboszyce-Irządze-Ciechanów-Radoszyce-Chobienia-Naroczyce-Ciechłowice-Buszkowice-Przychowa-Lasowice-Ścinawa-Dłużyce-Zaborów-Jurcz-Lisowice-Prochowice-Motyczyn-Szczedrzykowice Stacja-Piotrówek-Rogoźnik-Polanka-Wądroże Wielkie-Mierczyce-Skała-Luboradz-Mściwojów-Targoszyn-Goczałków-Graniczna-Strzegom-Międzyrzecze-Stanowice-Pasieczna-Nowy Jaworów-Stary Jaworów-ŚWIDNICA

Parę zdjęć na stronie
http://www.bikeforum.pl/threads/36695-Rugia-i-korytarz-zachodni-2013



Tagi: niemcy 
 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum