W planach było pojechanie na 200 km. Miałem zabrać Venitę i pojechać na podboje mazurskich dróg. Nie chciałem nie wiadomo ile gmin zaliczyć, po prostu chciałem sie przejechać jakimiś nowymi trasami.
Niestety wszystko się rozsypało przez nasze kochane PKP. Plan był i tak dość napięty, bo dojechać do Olsztyna, skąd miał być start, planowano na 10:05. Mimo, że TLK miał przedział rowerowy, że nie było tłoku i, że spokojnie się jechało, to wyjazd popsuł tajemniczy wypadek.
Najpierw za Mławą ogłoszono komunikat, że pociąg z powodu "utrudnień" pojedzie objazdami przez Iłowo (chyba). Podniosło się larum, bo omijałby stację, na które ludzie mieli bilety. Przez jakiś czas, kalkulowałem, na którą może dojechać TLK do Olsztyna objazdami, ktoś mówił, że kiedyś jechał tak i że to 0,5h więcej. Zbliżało się Działdowo i godzina 9:00 wtem drugi komunikat i ogłoszenie, że pociąg kończy trasę na stacji Działdowo a dalej zostanie zorganizowana komunikacja zastępcza. No to klops...
Patrząc ile ludzi wysiada z torbami z TLK i o tym, że komunikat nadano dosłownie na 5 minut przed stacją, wiedziałem co się stanie. Podstawia pewnie jakiegoś lokalnego autosana. Miejsce na bagaże to może jakoś znajdą, ale moja szosa pewnie została by wciśnięta gdzieś co ciasnego luku pośród toreb.
Poprosiłem konduktora o adnotacje że rezygnuje z dalszej jazdy z powodu utrudnień na kolei i wreszcie, gdy 9:15 wysiadam z TLK mogę zacząć się zastanawiać co ze sobą zrobić i co z moją 200 tką. Przy stacji spotykam dziki tłum. Ludzie swoją i tak jak podejrzewałem, nie ma autobusu. Proces "załatwiania" zastępczej komunikacji pewnie dopiero został rozpoczęty, więc czekania na stacji zostało im pewnie około 30 40 minut.
Ruszam więc na wschód. Jakoś tak bez przekonania. Nie opracowałem sobie w głowie tras w tej okolicy a Działdowo jest pośród "niczego". Nie wiedizałem za bardzo gdzie i jak jechać. Pomyślałem sobie więc, no to pojadę do Nidzicy a dalej na wschód. Ruszam z miasta, pełen nadziei i nagle znak. "Utrudnienia w ruchu z powodu remontu drogi na dystansie 21 kilometrów". Że co proszę? No co za maziaje... jedyna w miarę prosta droga do Nidzicy a tu jakieś remonty mają być? O nie nie poddam się! Jadę, bo remontów nie widać.
Nie ujechałem dobrych 4 kilometrów i zaczęła się zabawa. Najpierw na środku drogi manewrowała wywrotka. Żadnych jakichś słupków, czy barierek, po prostu "przecież każdy widzi, że własnie cofam i bedę wysypywał piasek do tego tam rozkopanego rowu!" a ekipa remontowa stoi i patrzy czy równo sypie, zamiast pilnować drogi aby nikt nie wcisnął sie pomiędzy kilkunasto-tonową wywrotkę a kawałek drogi, której jeszcze nie zajęła.
Daje tylko gorzej. Droga rozkopana w całości... Miejsca frezowane grubą "tarką" przyprawiają mnie o zawroty głowy. Szosa jedzie sprawnie ale mi dosłownie głowa lata na tych drobnych nierównościach jakbym jakiejś padaczki dostał. Pomiędzy frezowanymi odcinkami, są przekopy i osadzenia studzienek wysypane niedbale luźnym żwirem do tego hałdy piasku wysypane na poboczu drogi. Aha nie ma pobocza? not o wysypane jakoś tak po prawej stronie drogi do jej 2-3m szerokości. Gdzieś czasem stoi słupek pomarańczowy, ale chyba tylko po to aby dać cień dla piwa robotników bo funkcji ostrzegawcze na trasie nie stanowi żadnej.
Jadę więc, tak wypatrując objazdu i całkiem już podjalem decyzję, że skracam trasę bo do Nidzicy w takich warunkach 21km to ja nie będę jechał. Kiedy juz na gps, omijając dziury, rowki, kamienie i puszki po piwie robotników, udało mi się wypatrzeć ciekawy i w miarę, nie kręcący się bez sensu, objazd do trasy Nidzica - Mława poniosłem głowę. I co widze? Znak informuje, że moją właśnie co wymyślona droga, pełna uroku i w domyśle urokliwa i samotna, bez całej masy aut będzie stanowiła objazd dla pojazdów. Może po 15km stwierdzili, że jednak po tak rozkopanej drodze to nie powinno się aut puszczać i zarządzili objazd. Hmm?
Staje sobie na przystanku autobusowym. Obok rozkopane hałdy i zbieram siły mentalne do dalszej jazdy. Droga w którą skręciłem jest wąska dziurawa i typowo wiejska a do tego wszystkie auta jadące na Nidzicę jadą za mną. Bossko;/
Relaksuje się widokiem przepięknej alei drzew. Niestety tamta droga pośród tych rozłożystych koron, mimo, że przepiękna, nie wiedzie całkiem tam, gdzie bym chciał. Odpoczywam, jem kanapkę (jedną z trzech jakie mam w plecaku) i wreszcie ruszam dalej. Droga początkowo jak wspominałem, wiedzie objazdem z autami. Później dość szybko, jak się okazuje rozdziela się z obwodnicą robót i jadę już sam. Wiejskie drogi na mazurach - to już mazury? - są ciekawe. Ulica ma szerokośc jednego - nie całkiem szerokiego pasa na Warszawskim śródmieściu. Po bokach topole lub inne malownicze rozłożyste korony drzew. Do tego ruch tak znikomy, że zastanawiam się czy tu na zakup auta, nadal nie trzeba mieć jakiejś kartki czy talonu jak za PRL. Kiedy mija mnie traktor jestem poełen podziwu jak facet ładnie odnowił (czytaj pomalował) swojego rozklekotanego prawie 40 letniego Ursusa
urokliwe drogi wiejskie Jeszcze ciekawsze i urokliwe są wiejskie, że tak to nazwę wsi lub jak kto woli wsie. Nie zatrzymywałem się na zdjęcia, bo ludzie tak jakoś dziwnie patrzyli na mnie, ale widok czerwonych z cegły domów brukowanych podjazdów do podwórek, czy bocznych dróg również wyłożonych brukiem. To wszystko sprawiało, że czułem się jak w jakiejś poniemieckiej wiosce. Do tego te domy z czerwoną dachówką - niejednokrotnie jeszcze pamiętające dawne czasy wojenne. Sielska cicha wioska, bez zaparkowanych na podwórzach BMW, bez Volkswagenów i polonezów Truck. Pod sklepem gromadka swojaków. Przegląd Ukrain i urali mógłby wyposażyć nie jedno muzeum rowerowe. I jeszcze te piękne drzewa. Niektóre mają ładnych kilkadziesiąt lat. Mały placyk w wiosce stanowi kilka wielkich dębów. Dookoła leżą żołędzie w cieniu podparty jakiś facet macha do mnie i coś krzyczy. Nie wiem co bo mam mp3 w uchu ale uśmiecham się i pozdrawiam go wesoło.
Rany jak mnie ten odcinek podbudował. Dla takich miejsc warto czasem z głównej skręcić. Drogi nie są złe, choć zdarzają się dziurawki. Pod spodem wystają czasem kamienie z bruku, jaki jest podbudową nawierzchni. Wszystko to i każe z osobna daja niezapomniany klimat tej cześći wyjazdu.
Przed wjazdem na trasę do Mławy, robię postój, jem druga kanapkę i popijam coś. Czeka mnie teraz tranzyt do domu. Miałem jakiś tam krótki plan aby jechać na Napierki, ale w sumie patrząc na zegarek stwierdzam, że może mi czasu zabraknąć. Na wiejskich asfaltach zatrzymując się co jakiś czas na fotkę, i jadąc 21km/h a czasem mniej mógłbym nie zdążyć za dnia wrócić.
Droga na Mławę to szerokie pobocze i prędkości po 25-26km/h. W sumie nie czuje się tego szybkiego pędu, po prostu się jedzie. Nie mam frajdy jakoś, morale mis pada. Olo pisał, że jemu na 200tce też się nie chce, to pociesza, bo podobnie jak on, najchętniej walnąłbym się pod drzewem i na słoneczku poleżał - odpoczął. Jadę jednak, jak w jakimś transie mając w głowie, że tą trasę już znam do obrzydzenia i że wiem co czeka mnie za rogiem.
W Mławie przed światłami redukuje i spada mi łańcuch. Zablokował sie miedzy korbą i ramą. Ciasno jakoś tam i dobre 10 minut męczę się, aby go wyjąć z klinu i móc znów jechać. Upierdzieliłem się smarem jak nieboskie stworzenie. W końcu ruszam dalej.Na Ciechanów wybieram drogę znaną mi i równą przez STUPSK
Piękna równa droga z małym ruchem z Mławy do Ciechanowa przez Stupsk. Jedzie sie przyjemnie a ruch mały. Na liczniku znów prędkości raczej nie osiągalne na MTB. Bujam się po 27-28km/h. Czuje, że trzeba pedałować owszem, ale tak jakoś "samo idzie". Droga się ciągnie jak flaki z olejem, mimo że szybko jadę, to jakoś za dobrze znam te odcinki i nie sprawia mi przyjemności pedałowanie kolejny raz tym samym asfaltem.
Za przejazdem kolejowym po minięciu Konopek robię sobie przerwę. Stawiam szosę na pedale - mówią, że nóżka to wstyd - i siadam sobie na studzience telekomunikacyjnej. Wcinam ostatnią kanapkę i wreszcie mogę sobie usiąść na ziemi. DO tej pory postoje głownie były na stojąco - tu pozwalam sobie na odrobinę luksusu. Nie mam kanapki z Kaszanką, ale luxus jest. Słońce grzeje, nie upalnie, ono przekazuje energię juz tak troszkę jesiennie. Patrzy się wokoło, niby jeszcze ciepło nie ma oznak jesieni, a jednak coś w tych promieniach słońca sprawia, że to już nie ta sama grzałka co w wakacje w sierpniu. Czuje takie niemiłe uklucie w środku, jakby coś się kończyło. To takie samo wrażenie, jak kończysz czytać fascynującą powieść lub trylogię i z żalem stwierdzasz, że wszystkie akcje się rozwiązały i fabuła zmierza ku końcowi. Niby ma się świadomość, że można sięgnąć po inna powieść, ale taki ból w środku i żal zostaje.
Robię sobie podsumowania, co było w tym roku. Ile udało się zrealizować. Najpierw Radlin moje 360km, później Islandia, ślub i teraz jesień... niebawem wyprawka. To ostatnie podnosi mnie nieco na duchu. Świadomość, że to jeszcze nie koniec rowerowych wrażeń poprawia mi nastrój.
W końcu podnoszę się z ziemi. Do Ciechanowa jeszcze kawałeczek a potem jak? Pedałując rozważam różne opcje. Wybieram plan, aby jechać na Płońsk. Omijam więc Ciechanów lekko zahaczając o jego przedmieścia i udaje się trasą na Płońsk. Wybór jest średni, bo mimo, że dobry asfalt to ruch duzy i brak pobocza. Kończa się także zapasy żywnościowe. Kanapek nie ma już bidony suche. Trzeba poszukać sklepu. W Ojrzeniu zaopatruje się w jedzenie i picie. Wciągam dwa pączki, twixa i zalewam bidony - i siebie - sokiem z kartonu. Zawsze mam z tym kłopot, otwieram sok i pierwsza próba nalania z niego do szklanki czy bidonu zawsze kończy się oblaniem. Tym razem nie było inaczej. Dobrze, że w tych sokach "pseudo naturalnych" coraz mniej cukru, bo gdybym sie oblał taką fantą, to bym lepił się jak taśma klejąca.
Za Ojrzeniem skręcam na Nowe Miasto. To była dobra i zła decyzja. Dobra, bo jest szansa zdazyć do domu na czas, gdy Agnieszka skończy pracę i razem wrócić z nią do domu, a zła bo droga z dobrej (tej Płońskiej) zmienia się w tragiczną.
Na mazurach mieli lepsze drogi niż tam! Co ja się nakląłem. Miało być krócej, szybciej a jest krócej, wolniej i tragiczniej! Dziury, dziureczki, łaty łatusie łatośki! Jadę 22km/h a rower podskakuje jak pijana małpa. No nie da sie prosto jechać, bo wszędzie - dosłownie WSZĘDZIE sa dziury łaty i tarki.
Cierpię meki do Nowego Miasta i gdy wreszcie wyjeżdżam na dorby asfalt aż uderza we mnie ta cisza. Nic nie podskakuje, nic nie tłucze, nic nie trzęsie... Ziemia obiecana!
Z Nowego Miasta do Cieksyna przeskakuje również znana mi droga. Jest znów śrenia. Początek krajówką na Nasielsk a potem skręt w prawo na lokalne. nie jest tak tragicznie jak przed N.M, ale luksus nie jest.
Swoją drogą, doceniam teraz wysiłki chłopaków na MRDP podwójnie - ba potrójnie!! Co wy musieliście tam przezywać na szosach po bruku w okolicach Lubuskiego. I to po takim dystansie w nogach! Szacun!
Z Cieksyna przez Borkowo jadę już na Nowy Dwór Mazowiecki. Koło twierdzy Modlin - oblężenie. Korek! Dalej jadę, znów korek i znów. W sumie Cąły Nowy Dwór mazowiecki - postanowił zrobić chyba jakieś pospolite ruszenie. Warszawa rusza na pierwszy słoneczny weekend Września i wszystko stoi. Dobrze, że ja jechałem w innym kierunku, bo tłumy w autach na granicy niepoczytalności i frustracji!
Z NDM do Jabłonny mknę już szeroką równą drogą. Znaną mi z tajemniczych właściwości zaginania czasoprzestrzeni. I wiecie co? To najprawdziwsza prawda. jedzie się nią jak na skaranie boskie, nie zależnie w jakim kierunku, mimo, że znak Jabłonna 9 km, to wrażenie jakbym jechał tam ze 30km. Długo się ciągnie ten odcinek, a gdy już całkiem masz dość, to są jeszcze 3 interwałowe asfaltowe górki przez wydmy.
Docieram na czas, z Agnieszką spotykam się koło pałacu - czekała 2 minuty. Co jak na odległość w której pojąłem decyzję - aby spotkać się z nią o czasie, daje wynik całkiem przyzwoity.
W sumie dystans nie powalił, ale prędkość wyszła mi zacna. Nie widać tego w średniej, bo na nią to przysłowiowo sypię kuwetą, ale mam na myśli przejazdowe prędkości pomiędzy odcinkami. Czy wyjazd uważam za nieudany? Hmm chyba nie. W sumie wyszła fajna przejażdżka ale mogłoby być więcej nowych terenów. Cóż - może jeszcze kiedyś w tym roku do 200 zapukam? Na razie mam full, na dłuższe trasy mnie nie będzie ciągneło tak przez... tydzień, może dwa:D