Uwielbiam te chwile. Momenty, gdy po całym dniu pedałowania zmęczenie już zdążyłem zmyć pod prysznicem, gdy siadam do komputera z ciężką od wrażeń głową i z lekko mrowiejącymi ze zmęczenia mięśniami nóg rozpoczynam opisywanie tego co się wydarzyło. Codzienne pisanie o tym jak to jechałem do czy z pracy jest swego rodzaju ciekawym zabiegiem bloggerskim, pozwala mi bowiem na dzielenie się z wami codziennością i tworzenie więzi z czytelnikami. Czym bowiem jest nasze rowerowe życie jak nie codziennością. Od większych wyjazdów do kolejnych wyzwań mija bowiem troszkę czasu więc codzienność to ciekawe uzupełnienie wizji nas samych na bikestatsie.
Dziś jednak nie będę pisał o codzienności nie będę pisał o poniedziałkowym szczycie, opiszę wam krótka przygodę jaką przeżyłem na trasie Olsztyn – Ciechanów w pewien słoneczny poniedziałek wraz z Agnieszką.
Od planów roznosiło nasze Glowy ich wersje były tak różne, że aż ciężko to sobie wyobrazić. Pierwszym pomysłem było jechanie na 3 – dniówkę po Polsce z minimum bagażu tylko szosami z noclegami u ludzi i przemierzenie kilku województw. Drugi pomysł po fiasko poprzedniego, zakładał jazdę z wiatrem silnym w kierunku Terespola. Znów pomysł jednak rozbił się o pogodę, która od soboty usilnie dawała nam do zrozumienia, że „nie pojedziemy”. W sobotę padało w niedzielę mżyło, a w poniedziałek? No w poniedziałek cały kraj rozpowiadał o wyżu, który idzie i ma być słonecznie choć mroźno.
Wybraliśmy kierunek północny z powodu południowego wiatru. Ktoś spyta, że przecież południe Polski jest równie ciekawe. Po rozważeniu za i przeciw zdecydowaliśmy się, że przejazd przez zapchaną stolicę w poniedziałek w godzinach szczytu, jakoś nam nie leży.
Pociąg jechał miarowo a na niebie piękne słońce i błękit. Radowała nas ta perspektywa. W ciepłym przedziale rozmarza laliśmy się nad pięknem trasy jaka nas czeka.
Wysiadając w Olsztynie wystartowaliśmy z lekkimi problemami. Mój GPS jakoś nie mógł się odnaleźć a mapy się zawieszały. Udało się jednak z wielkim trudem przekonać go do współpracy.
Miasto zaskakuje dobrze rozwiniętą infrastrukturą rowerową. Dużo ścieżek z asfaltu i cała masa dobrze skomunikowanych szlaków. Szkoda tylko, że jak w całym kraju kuleje ich oznakowanie i myślenie nieszablonowe. Jako, że jestem „nowy” w nowym miejscu, nie wiem, dlaczego jest zakaz jazdy rowerem na wprost, bo nie ma oznakowania, że ścieżka która skręca w lewo, zaraz będzie biegła po „lewej” stronie dwupasmówki. A przecież w naszym kraju jeszcze nie ma ścieżek jednokierunkowych po każdej ze stron ulicy. To nie Sztokholm. Jadę więc na zakazie, bo musze jechać prosto – tam potrzebuje się dostać i jakie jest moje zdziwienie kiedy okazuje się, że ścieżka nawet dobra asfaltowa była tylko po lewej? No ale nic w przyrodzie nie ginie. Ścieżka na następnym skrzyżowaniu powrotem wraca na „prawo”. Wiele by mówić… wiele prawić, przejechałem, już wiem czego i gdzie mniej więcej szukać.
Pogoda w Olsztynie gdy ruszamyZ Miasta wyjeżdżamy Aleją Generała Władysława Sikorskiego. W przedziwny sposób z dwupasmówki za dużym skrzyżowaniem droga kurczy się nagle do zwykłej drogi i wpada w las. Tam zaczyna się bajka. Piękny asfalt, równiutki i mało uczęszczany. Droga wije się pośród wielkich świerków i to wspina to opada w dół malowniczymi zjazdami. Naprawdę urokliwa trasa, aż żal, że człowiek nie miał okazji jechać tam jesienią lub latem kiedy las pięknie zielenieje. Jedziemy dość niemrawo. Po wyjeździe z miasta nie możemy się wkręcić na długodystansowe obroty. Jest kilka poprawek ubioru i kilka poprawek sprzętu u Agi w szosie. Ja też mam drobne regulacje, ponieważ na tym wyjeździe testuje zarówno bagażnik sztychowy, torbę i do tego jeszcze nowy kokpit szosowy.
Mimo wolno wpadających kilometrów i kilku postojów na poprawki i ustawienia droga zachwyca swoją malowniczością. Jadę oczarowany jej pięknem. Wrócę tam na pewno! Kiedy wydaje się, że wszystko już widzieliśmy. Wpadamy na polane, gdzie znajduje się mała miejscowość a w niej chroniona prawnie aleja z drzewami w skrajni. Tak uroczego miejsca nie widziałem!
Na niebie nie ma słońca, nie ma ani kawałka błękitu a podczas gdy my zachwycamy się lasem, zaczyna prószyć śnieg. Padają bardzo Male i drobniutkie ziarenka, i nie osadza się za wiele, jednak taka śniegowa chmura wisi nad nami przez wiele godzin.
Do Jedwabna dojeżdżamy troszkę zmęczeni rollercosterem w lasach. Dalszy odcinek nie miał być wcale o wiele lżejszy. Kilka kilometrów za miastem, psuje się droga a znak „uszkodzenia w nawierzchni przez 8 kilometrów” nie wróży sielanki. Już myślałem, że wyśmieje tych co mówili o „słynnych mazurskich drogach”.
Niestety, nawierzchnia pogarsza się i wali po nadgarstkach ostro. Dziura na dziurze a droga wąska jakby jednokierunkowa była. Wielkie ciężarówki z drewnem z lasu wcale nie pomagają. Do Wielbarka docieramy zmęczeni i wytrzęsieni za wszystkie czasy.
Niespodziewanie powstaje problem. Okazuje się, że sielanka za Olsztynem i piekło przed Wielbarkiem sprawiły, że gdzieś podziała nam się godzina zapasu. Do pociągu mamy 3h a do przejechania nadal prawie 65km z czego w nogach już jest 80 prawie. Gdy dodamy do tego porę, zapowiadającą zapadający zmrok, wychodzi nam równanie z wielką niewiadomą.
Agnieszka przejmuje prowadzenie i wskakujemy na 25km/h jedzie się ciężko a temperatura już sprada w dół. Dzieki silnemu zastrzykowi ukrytych sił Agi przejeżdżamy odcinek do Chorzeli dość sprawnie. Udaje się nadrobić z pół godziny. Zbliża się jednak zmrok i przymusowe staje się przybranie światełek. W Kamizelkach jedziemy już od ponad 30km, bo szarobura pogoda ( a zapowiadali słoneczko) sprawia, że lepiej nas widać. Jedziemy więc w duecie. Ja przejmuje prowadzenie i zakładam lampkę przednią – nazwijmy ją „drogową”, Agnieszka jedzie z tyłu ubrana w dobrą i intensywną mrugaczkę czerwoną. W tak zbudowanym pociągu, ruszamy w mrok.
Zanim jednak słońce zaszło, front pochmurny postanowił się rozstąpić i przygotować nam festiwal świateł. Słońce czerwieni się i przeplata z różem i żółcią. Tworzy się tęcza kolorów. Od góry jest ciemna linia frontu, tuż pod nią róż przechodząca w czerwień a po bokach postrzępione skrawki żółtej poświaty. Całości dopełnia ciemna linia horyzontu.
Szybko jednak spada na nas mrok. Robi się ciemno a wioski „świecą” ciemnością. Tam nawet latarni nie ma. Mnie dopada kryzys a temperatura waha się w okolicy 1 Stopina. Para leci z ust a szary wycinek drogi przed kołami nie daje się oderwać. Jadę skupiony w nim i zmuszam się aby jechać dalej. Jest mi źle, zmęczenie bierze górę. Agnieszką postanawia mnie zmienić i prowadzi kawałek. Droga jest na tyle pusta że jedziemy na „zakładkę” trochę gadamy, ale nie wiele się klei ta rozmowa.
Jakimiś nieznanymi mocami docieram do Gruduska a kryzys się rozwiewa powoli. Pomaga przerwa na kanapkę i picie. Przed nami ostatni odcinek. Prawie 20 kilometrów do Ciechanowa. Ta perspektywa wcale nie pomaga. Jest ciemno, chłodno, a nie ukrywam, że nogi czułem już znacznie. Jedziemy a droga znów jak na złość faluje. To w górę to w dół. Auta oślepiają długimi światłami za nic mając sobie rowerzystów. Świecę im lampką i mrugam, zasłaniając ją ręką. Czasem pomaga i zmieniają, jednka w wielu przypadkach niestety na długich jadą do końca, czyli do momentu minięcia z nami. Wrażenie jest straszne. Przez kilka sekund nie widać nic, zanim oczy przyzwyczaja się do ciemności i blasku Lamki na asfalcie.
Wreszcie Ciechanów i ostatnia prosta na Dworzec PKP. Pociąg uciekł nam zaledwie 20 minut. Na szczęście jest kolejny za… 1h:15`. Kupujemy bilety i wegetujemy na poczekalni. Temperatura w srodku nie taka zła, 12 stopni, za to towarzystwo? Czemu w naszym kraju zawsze znajdzie się jakiś ześwirowany pijak co to śpiewa gada sam do siebie i wyzywa wszystkich dookoła. Przez cały czas oczekiwania słuchałem jego bełkotu, pijackiej wersji „pierwszej brygady” i wykładów z historii o wojskach z „się… się… sząt…. Fartego roku” i o tym, że wy „skur… syny nie wiecie kim był ktoś tam. Swój wykład kierował do wszystkich na „Sali” czyli darł się w hali dworca co jakiś czas umilając sobie spacerem po hali. Żenada… z radością wsiadłem do ciepłego KM z Działdowa do Warszawy.
http://www.gpsies.com/map.do?fileId=skhzymvefdysjdkdDo domu wracamy oboje zmęczeni, jednak był to fajny wypad. Mimo, nie najlepszej pogody spełniłem Obietnicę, że zabiorę Agnieszke kiedyś do Olsztyna i udało się wspólnie wyskoczyć na szosy, czyli w końcowym rozrachunku jest 2-1 dla nas. Pogoda przegrała!