Plan na 200 km na raz urodził się dość szybko, choć o trasie myślałem już jakiś czas. Oczywiście w większość miejsc byłem już wcześniej, bo to Wielkopolska, częściowo moje rodzinne strony, ale rowerem na raz nigdy nie udało mi się tylu miejsc odwiedzić. Nie jeżdżę na rowerze dla samego nabijania kilometrów, jakoś nie znajduję przyjemności w takim kręceniu pedałami. Stąd koncepcja odwiedzenia wielkopolskich pałaców i zamków.
Pierwotnie miałem ruszać na trasę za tydzień, bo ten weekend miał być rowerowy - a jakże - w Sierakowie i okolicach. Niestety tuż przed wyjazdem dziecko najmłodsze zaniemogło przeziębieniem i gorączką, więc trzeba było wyjazd odwołać. Ale nie wykorzystać takiej pogody, jaka się zapowiadała - to już byłaby gruba przesada.
Na szlak wyznaczony wyruszyłem punktualnie o 7 rano. Podjechałem pod zamek Działyńskich - o tej porze parking pod zamkiem wolny od jakichkolwiek samochodów jawił się wręcz luksusem. Zazwyczaj wszystko jest zawalone autami aż po odnowiony most. Mam wrażenie, że niektórzy - gdyby to tylko było fizycznie możliwe - zaparkowaliby swoje SUV-y i inne luksusowe wozy w komnacie Białej Damy. "W końcu mają takie auta i ich stać...". Masakra - nie rozumiem, jak można tak psuć sobie i innym przyjemność zrobienia dobrego zdjęcia. No, ale rano, o 7 z minutami to zupełnie inna bajka. Więc jak komuś marzy się fota kórnickiego zamku od frontu ale bez aut - zapraszam rano. Choć ciekawsze foty robi się od strony arboretum - najlepiej późnym popołudniem. Ale to na koniec
Z Kórnika do Rogalina ruszam trasą 431. Nie lubię tej drogi, jest dość wąska, mocno zacieniona, a samochody mijają cię na centymetry. Przejazd poranny ma jednak to do siebie, że ruch jest niewielki, a i kierunek do Rogalina (a nie "z") plus sprzyjający wiatr sprawiają, że jedzie się bardzo przyjemnie i lekko. Kilometry ubywają, słońce przygrzewa w plecy: słowem - jest rześko. Wjeżdżam na teren pałacu – nisko położone słońce co prawda oświetla elewację frontową, ale widzę po nastawach aparatu, że będzie ciężko zrobić dobre zdjęcie. Ostatecznie ratuję fotę formatem RAW, dzięki czemu będzie całkiem ładna pamiątka z wyjazdu.
Wyjazd spod pałacu od razu po górkę. Najpierw kamienista nawierzchnia, a potem kilka małych pagórków, na których aż przyjemne się sunie. Miła odmiana po płaskich terenach moich bezpośrednich okolic. I pomyśleć, że kiedyś mówiłem o tym „podjazdy”. Trasą 431 przez most na Warcie docieram do Mosiny, skręcam w stronę centrum i odbijam na Stęszew. To dalej ta sama droga, ruch na szczęście jeszcze równie niewielki. Przy skręcie na Będlewo (ściślej na Granowo) mijam pierwszego rowerzystę tego dnia. Śmiga „na szosie” i ani nie spojrzy na takiego osakwionego rowerzystę jak ja.
Pałac w Będlewie obstawiony autami. Jakoś usiłuję je wyrzucić z kadru. Jest już dość ciepło (zwłaszcza, gdy stoję w słońcu i robię foty), więc ostatecznie decyduję się rozebrać z kurtki. Trochę mi jeszcze będzie chłodno, zwłaszcza w lasach za Czempiniem, ale… nie uprzedzajmy faktów. Ruszam z Będlewa w kierunku DK 5. Ten odcinek do Głuchowa muszę zrobić krajówką, mógłbym co prawda zawrócić (czego bardzo nie lubię podczas wyjazdów) i pojechać lokalną trasą, ale wówczas byłoby ryzyko jazdy po gruntówkach. A tego znów bardzo chciałbym uniknąć – planowane 200 km może być dla mnie wyzwaniem, więc jazda po piachu wcale mi by w tym wyzwaniu nie pomogła. Na DK 5 wjeżdżam po kilku minutach stania dzięki… uprzejmości kierowcy TIR’a!! Miał pierwszeństwo, a jednak mnie puścił na drogę. Krajówka wita mnie równiutką nawierzchnią i szerokim poboczem. Jedzie się wyśmienicie, mimo ruchu i sporej prędkości mijających mnie aut.
Docieram do Głuchowa. Na rondzie zawijam na Czempiń i zaraz zawracam, bo kątem oka widzę informacje o „karczmie przy pałacu”. No tak!, Głuchowo, oczywiście że tam jest pałac. Nigdy tam nie stawałem jadą autem, ale teraz – trzeba zobaczyć. Ech… niestety tylko mi się zdawało, że „trzeba”. Pałac w ruinie takiej, jaką pamiętam od zawsze. Coś tam się niby dzieje, ale żeby uznać to za remont generalny, to byłaby przesada. Nie robię fotki, zrezygnowany wracam na szlak i jadę ku Czempiniowi, gdzie docieram dość szybko. Miasteczko jakby jeszcze spało, ruch niewielki, ludzi nie widać. Myślałem o kawie, ale ostatecznie przeważa ochota na kawę w pałacu w Racocie. Ruszam więc ul. Kolejową na Racot, wjeżdżając na „Ziemiański Szlak Rowerowy” – ten sam, którym ostatnio jechała Agnieszka z naszego forum. Zresztą nagromadzenie oznaczeń szlakowych jest ogromne – ładnych kilka kilometrów jadę mają 4 oznaczenia różnych ścieżek rowerowych na trasie! Muszę kiedyś rozpoznać te wszystkie szlaki – robi to wrażenie i chętnie bym się na nie wypuścił.
Dziś jednak docieram do Racotu kilkanaście minut po 9. Kawa w pałacu? Aha, akurat. Restauracja zamknięta i tyle z moich planów. Chyba, że poczekam do 13. Oczywiście nie czekam. Robię pamiątkowe fotki i ruszam na Gryżynę i Wonieść.
Wkrótce dotrę do Drzeczkowa, w tamtym pałacu niejedno piwo i kawę się wypiło, więc perspektywa jest i to miła. Do Drzeczkowa wjeżdżam już na oparach napojów, więc uzupełniam braki pod sklepikiem wiejskim i … wio do pałacu.
I … tu niespodzianka. Bardzo niemiła. Zamknięte. Teren prywatny (no to wiedziałem), wejście po telefonicznym uzgodnieniu z właścicielem (tego nie wiedziałem!). Oj pozmieniało się, i to na gorsze niestety. Więc fotka i jadę do Rydzyny – tam musi być jakaś cywilizacja. Po drodze zaliczam pierwszy podjazd po górę w Łoniewie – ku mojemu zdziwieniu idzie mi całkiem nieźle. Po wjechaniu na górę dostaję … wiatr w twarz. Jeszcze tego nie wiem, ale najbliższe 60 km z niewielkimi wyjątkami, to będzie właśnie zmaganie się z przeciwnym wiatrem. Prędkość od razu mi spada, z trudem jadę 21-22 km/h. Pojawiają się jednak rowerzyści, sporo szosowców co prawda – widać, że pogoda sprzyja.
Wreszcie przez Kąkolewo docieram do Rydzyny.
Akurat trwa jakiś festyn militarny, więc ludzi całkiem sporo. Sporo wojennego uzbrojenia wokół pałacu, fotografujący się w hełmach LWP ludkowie jakoś nie wzbudzają mojego aplauzu. A ja miałem tu wypić kawę!! Objeżdżam pałac, robię foty, spotykam jakiegoś Niemca w stroju XVIII wiecznego szlachcica – no, takie rzeczy ostatnio widziałem w barokowych ogrodach Groβsedlitz k. Drezna. Takie postacie zdecydowanie bardziej pasują do pałacu w Rydzynie, niż ubrani w mundury czerwonej zarazy żołdacy. Spora ilość odwiedzających zniechęca mnie do planowanej kawy – nie ma też gdzie przypiąć roweru. Szkoda.
Ruszam więc do Pawłowic. Miałem jechać bezpośrednio z Rydzyny przez Tworzanki, ale droga jest szutrowa (z początku) więc odpuszczam i wracam do Dębna. Tam focę ładny szachulcowy kościółek (jakoś jadąc do Rydzyny minąłem go zupełnie nie zwracając uwagi).
Do Pawłowic docieram po sporych zmaganiach z wiatrem. Wjazd na teren pałacu całkiem ładnie się prezentuje.
Wcinam batonika pod pałacem, robię jeszcze panoramkę i ruszam w trasę, bo skoro nic nie udało się wypić, to w Pudliszkach, na planowanym odpoczynku wreszcie napiję się kawki.
Po drodze jeszcze oczywiście Rokosowo, z pałacem Mycielskich, a później Czartoryskich oczywiście. Dziś to ośrodek integracji europejskiej, ale … zintegrować się mogą tam tylko „goście”. Wkurzają mnie takie napisy. Skoro przyjechałem, to jestem gościem? Czy nie jestem? Najwyraźniej nie jestem, zresztą i tak nie planowałem tam postoju na cokolwiek, wiedząc, że ani kawy, ani czegoś pożywniejszego tam nie uświadczę. Ale ów dziwne hasło na wejście irytuje. Może chcieli napisać, że lokalni ludkowie nie mogą się integrować??
Ruszam dalej, mijam pozostałości dawnej cegielni (znaczy się stojący w polu… komin!). Oczywiście fotka i ostatnie 2 km przed popasem.
Wreszcie więc wjeżdżam do Pudliszek. Pałac Łubieńskich, tenże sam, w którym generałowie Chłapowski i Morawki spotykali się z Mickiewiczem – jakim go pamiętam – w opłakanym stanie. Ogrodzony. Niszczejący. Ponoć ma właściciela, ale jego jedyną inwestycją względem pałacu było założenie kamer (albo ich atrap) na elewacji. Zły nie robię fotki i jadę na obiad.
Po przerwie ruszam do ostatnich trzech zabytków na trasie. Najpierw Krobia, gdzie Pałac Ślubów (tak to się dziś nazywa) stojący na małej wysepce otoczonej fosą leży przy mojej trasie na Pępowo. Robię fotkę, zastanawiając się, czy ktoś z włodarzy gminnych dziś żałuje, że odkopane w latach osiemdziesiątych resztki baszt obronnych (tak, tak, całkiem fajnie to wyglądało) rozebrano i śladu po nich nie ma. Byłyby dziś atrakcją, no ale cóż, zdecydowano inaczej.
Jadę na Gębice. Morduje mnie wiatr w twarz, jakby chciał sobie powetować te ostatnie kilometry, które pojadę mu naprzeciw.
Docieram do Gębic – sobota popołudniu to nie jest dobra pora na zdjęcia takich miejsc, bo najczęściej właśnie zjeżdżają się tam goście weselni. Jakoś jednak udaje mi się sfotografować pałacyk Gorzeńskich (to kolejne, po Rydzynie miejsce związane z wojnami napoleońskimi, gdyby ktoś się tym głębiej interesował), po czym ruszam do Pępowa.
Z daleka widać już charakterystyczną, „zębatą” wieżę kościoła św. Jadwigi z XVII wieku. Docieram tam ścieżką rowerową im. Gen. Stanisława Rostworowskiego, który był mężem właścicielki Gębic, gdy wybuchła II w. św.
Pałac w Pępowie natomiast, kiedyś własność Mycielskich leży w części Pępowa kiedyś zwanej Chociszewicami (ciekawe, czy ktoś z miejscowych o tym pamięta?). Jest własnością prywatną, zamknięty dla zwiedzania. Robię więc foty przez bramę i zwracam, przejeżdżając obok zabytkowego, niszczejącego spichlerza. To jeden z tych budynków, które w Toruniu albo w Kazimierzu są oblężone przez turystów. Ech, tak to już jest niestety.
Z Pępowa przez Siedlec i Bodzewo docieram do podgostyńskich Piasków. Z daleko widać panoramę Świętej Góry, ale tym razem omijam opactwo i jadę dalej przez Smogorzewo i Mszczyczyn w kierunku na Dolsk. Tu zaczynają się podjazdy i zjazdy jakby to nie była Wielkopolska, choć oczywiście z górami nie mają one wiele wspólnego. Mam spory zapas czasowy, słońce pięknie grzeje, droga jest przyzwoita (kto bym tam wyrzekał na dziury w asfalcie) – jedzie się super. Wyjeżdżając na trasę nr 437 z Borku do Dolska mijam jadących w przeciwną stronę pięciu sakwiarzy, akurat ja mam w dół, a oni grzeją pod górkę. Pozdrawiamy się i lecę w dół. Do Dolska docieram szybko, choć na zjeździe hamuję co i rusz, nie chcąc się napatoczyć na Policję i idiotyczny mandat (heh, tam jest ograniczenie do 40, a potem do 30, a ja bez kręcenia mam prawie 50 km/h). Tym bardziej, że wiatr od momentu wyjazdu z Pępowa sprzyja mi lekko lub mocno (a w każdym razie nie przeszkadza), więc jedzie się zarąbiście.
Wyjazd z Dolska to podjazd. Na nim po raz pierwszy czuję zmęczenie w nogach, a tych podjazdów jeszcze trochę mnie czeka. Jadę dalej, trochę zdziwiony niewielkim ruchem. Przed wsią Drzonek wyjaśnia się wszystko – ruch wahadłowy! Dojeżdżam, akurat zmienia się na zielone, ale na pasie, który wyłączony jest z ruchu asfalt już położono, trwa tylko jakaś kosmetyka (znaczy się kują to, co równo położyli – norma w tym kraju). Jadę więc bezpieczny, nie blokując samochodów: i ja, i oni jesteśmy zadowoleni. Wahadłówka oznacza, że przed Śremem też będzie luźniej i faktycznie tak jest. Obawiałem się ruchu na trasie 434, bo znam ją dobrze i nieraz widziałem różne „akcje”. Okazało się, że tym razem było naprawdę spokojnie. Obwodnicą Śremu docieram do ronda. Praktycznie przez te kilka kilometrów biję się z myślami, czy jechać do Kórnika dalej drogą 434, czy odbić na Zaniemyśl. Ostatecznie, już na rondzie postanawiam trzymać się planu i jadę do Zaniemyśla. Stamtąd, przez Jeziory Wielkie wjeżdżam do Bnina po 9,5 godzinie jazdy i prawie 210 km. Udało się!!!
Podsumowanie:
Najszybciej przejechałem odcinek z Mosiny do Będlewa, najwolniej - fragment trasy z Rydzyny do Drzewiec (przed Rokosowem). Wiatr..
Aha, wskazania pogodowe z endomondo wyglądają dziwnie. Dziewięć stopni Celsjusza? Chyba nawet rano tak chłodno nie było...
A zamek w Kórniku od strony arboretum prezentuje się m.in. tak:
I jeszcze mapka na koniec.