Oto i moje kilka słów na temat :
Po raz czwarty wyruszam na BBTour. Wyjeżdżam z domu w Dwikozach o godzinie 6.30 do najbliższej stacji kolejowej w Tarnobrzegu. Temperatura 13ºC, deszcz, wiatr. Nic to, nie takie niedogodności musi pokonywać ultramaratończyk
. Jadę szybko, aby skrócić cierpienia. Po niecałej godzinie jestem na peronie dworca PKP opustoszałego, zamkniętego na cztery spusty. Toaleta w krzakach, których na szczęście nie brakuje. Mam pół godziny czasu w zapasie, chowam się pod wiatę nas peronie – czekam wraz z kilkoma osobami. Krótko przed planowym przyjazdem pociągu odzywa się „szczekaczka” i zawiłym tekstem, oraz chrypiącym głosem mówi coś z czego można wywnioskować, że pociągu raczej nie będzie, choć nikt z potencjalnych pasażerów tego nie zrozumiał dokładnie. Po chwili powtarzają komunikat i już nie ma wątpliwości – pociągu nie będzie, będzie autobus zastępczy. Przenosimy się z peronu przed dworzec – autobusu nie ma. Trwało to wszystko kilka minut, nie wiemy czy autobus już pojechał, czy jeszcze nie przyjechał. Po pół godzinie czekania wszyscy zwątpiliśmy i autobusem miejskim przejeżdżamy na dworzec PKS, gdzie dość szybko przyjechał autobus do Warszawy. Rower zmieścił się w bagażniku bez żadnego demontażu i żadnych problemów robionych przez kierowcę. O godzinie 9.30 przejeżdżamy przez Sandomierz, czyli rzut beretem od mojego domu – mogłem spokojnie wyjechać z domu dwie godziny później. Dalsza podróż upłynęła już bez większych komplikacji.
Świnoujście - baza wyścigu w hotelu Bryza. Nocleg zarezerwowany od dawna. „Proszony” obiad u
Yoshka w gronie kolegów z forum podrozerowerowe.info. Ugotowali spaghetti. Dobre i dużo
. Forum – jestem tu od siedmiu lat. Typowo podróżnicze, dla wielkich i maluczkich podróżników, ale też dla takich z żyłką sportową. W 2010 roku wystartowało w BBT dwóch przedstawicieli forum, w 2011 trzech, w 2012 chyba z osiem osób, a w tym roku już prawdziwy wysyp – ponad dwadzieścia pięć osób chciało się zmierzyć z trudami tysiąca ośmiu kilometrów. Zmierzyli się i każdy z sukcesem.
No właśnie – sukces. Co będzie dla mnie sukcesem? Najchętniej czas poniżej 50 godzin, ale to bardzo trudne. Przygotowania nie przebiegały tak jak chciałem, no i z każdym rokiem jestem mniej młody. W czerwcu chorowałem, mało kilometrów wbiłem w nogi, a tak ambitny plan wymaga formy perfekcyjnej. Więc przynajmniej poprawić swój rekord życiowy i już będzie bardzo dobrze. No i w razie problemów nie załamać się, ukończyć wyścig, nawet w 70 godzin.
Start. Jestem w piątej grupie z numerem 230. Grupa rusza z kopyta. Dość szybko pęka na pół. Ja zostaję z zawodnikami 229 (Danka) i 228 (Zbyszek). Jedzie nam się dobrze, odpowiada nam podobne tempo. Szybkość w granicach 32 – 30 km/godz. Sprawnie docieramy do Płotów. Krótki postój i pędzimy dalej. Gdzieś w połowie następnego odcinka tempo naszej grupki jakby spadało. Odjeżdżam do przodu. W Drawsku jestem trochę przed Danką i Zbyszkiem. Wyruszam dalej też przed nimi. Doganiam poprzednią grupę, która miała krótki postój. Jedziemy razem. Są mocni. Po jakichś pięćdziesięciu kilometrach stwierdzam, że jednak za mocni i odpuszczam. Jadę sam.
Piła - 227 km. Na punkcie tradycyjnie czeka na mnie Heniek – przyjaciel jeszcze ze szkoły podstawowej. Miłe spotkanie, ale krótkie, bo wyścig to wyścig
.
Ruszam samotnie. Już zaczynam odczuwać zmęczenie. Tempo nie jest równe. Tak już będzie do mety. Zaczynają mnie wyprzedzać zawodnicy startujący za mną. Będzie ich coraz więcej.
Nie deprymuje mnie to zbytnio, bo zdaję sobie sprawę, że do najlepszych zawodników jest mi bardzo daleko. Walczę ze sobą, ze słabościami, ze swoim rekordem. Jest początkowa, czyli szybka faza wyścigu a mam już lekkie wyprzedzenia w stosunku do poprzedniego wyniku.
Taktyka moja polega jednak na mocnym postanowieniu zdyscyplinowania na punktach kontrolnych. Podpisuję się, piję, jem – jadę dalej. Tak ma być i to mi się udało.
Następny punkt kontrolny pod Bydgoszczą na 307 kilometrze. Szybki obiad, izotonik do bidonów, zakładam oświetlenie i jadę dalej. Zaraz zacznie się noc. Niedobrze. Nocą zawsze dużo tracę. Choćby dlatego, ze trudno jest kontrolować tempo. Z nóg idzie do mózgu sygnał, że pracują na dużych obrotach, a jak oświetlę licznik to widzę zbyt małą prędkość
.
Tuż przed Toruniem dogania mnie spory peleton, chyba ze dwudziestu zawodników. Razem wjeżdżamy na punkt kontrolny, wyjeżdżamy też sporą grupką. Grupka rwie się tradycyjnie, zostaję z tyłu. Przed Włocławkiem spotykam kolegę, który złapał kapcia i zmienia dętkę. Fajnie, tylko że on nie ma żadnego światła. Robi to po omacku. Padła mu lampka. Zostaję i świecę mu. Teraz już poszło mu sprawnie. W Ustrzykach postawił mi piwo
. Dojeżdżam do tradycyjnie dobrze zorganizowanego punktu we Włocławku. Rebe i spółka. Mnóstwo zaangażowanych ludzi. Dzięki!
Ruszam dalej w noc. Po lewej stronie drogi widać czasem Zalew Wiślany. Zmęczenie i senność zaczynają wyraźnie już dawać znać o sobie. Kładę się na chwilę na przystanku. Przejeżdża dwóch zawodników. Wydaje mi się, że rozpoznaję kolegów z forum. Ruszam za nimi. Za szybko. Gleba!!! Okazało się, że poziom asfaltu na drodze jest sporo wyższy niż w zatoczce. Pozbierałem się szybko. Boli trochę lewa dłoń i lewy łokieć. Adrenalina znieczula jednak doskonale. Gonię kolegów. W Soczewce odrobinę zmylili drogę, co pomogło mi znakomicie. Jedziemy we trzech. To 4 gotten i blondas Zaczyna świtać. Gąbin już za dnia. Doskonale zorganizowany punkt. Nie korzystam jednak z jego dobrodziejstw zanadto. Dyscyplina!
Znów wyruszam sam. Za Sochaczewem mijam stację benzynową w Guzowie. Trochę dalej mija pierwsza doba wyścigu. 546 km pokazuje licznik. Trochę lepiej niż trzy lata temu. Walczymy! Zaczyna padać deszcz. Tak już będzie aż do Iłży. Zimno i mokro. Punkt w Żyrardowie. Zjadam trzy porcje makaronu z sosem.. We trzech dojeżdżamy do Mszczonowa. Zawiła droga. Koledzy mają GPS, ale coś źle nawigują. Szamotanina straszna. Jedziemy do Białobrzegów. Znów zostaję sam. Punkt kiepski, nie ma się po co zatrzymywać na dłużej. I dobrze . Ruszamy z Tomkiem z forum. Do Iłży dojeżdżamy razem. Głód niebywały. Jem obiad i ruszam do Ostrowca. Tam będę spał. Umawiamy się z Tomkiem, że on będzie też spał gdzieś po drodze i spotkamy się w Ostrowcu o godzinie 22.00. Byliśmy punktualni jak angielscy lordowie
.
W Ostrowcu czekali na mnie koledzy. Kibicują mi od lat. Dzięki chłopaki!!!
Położyłem się spać, ale nie mogłem zasnąć, później budziłem się. Źle to poszło.
Dalej jedziemy z Tomkiem zgodnie z umową. Tomek prowadzi. Dobrze, bo ktoś trzyma tempo pomimo nocy. W Lipniku Tomkowi robi się zimno, musi się ubrać lepiej. Mówi: jedź, ja się przebiorę i cię dogonię. Trudno dla mnie o lepszy doping. Ruszyłem!
Pomimo nocy żwawo jechałem do Nowej Dęby. Sam. Później okazało się, że Tomek miał kapcia i nie mógł mnie dogonić. W Nowej Dębie dużo makaronu i dalej. Tu zaczęły się kłopoty z niewyspaniem. Na trzech przystankach kładłem się na jakieś krótkie drzemki.
Do Rzeszowa miałem dojechać o godz. 4.00, byłem trzy kwadranse później, ale jeszcze po ciemku. Jest dobrze, mam szanse na swój rekord. Za Rzeszowem znów senność i niestety spadek tempa. Zmęczenie. Czuć nóżki
Zmobilizowały mnie komunikaty formowego cinka
o zawodnikach jadących za mną. Do Brzozowa wjechałem dziarsko, dokładnie dwie doby po starcie ze Świnoujścia. Wyprzedzam więc swój rekord. Jem i ruszam dalej. Górki zaraz za Sanokiem. Jakoś ten podjazd w Lesku długi i stromy. Nie pamiętałem, że jest aż tak upierdliwy. Walczę, ale tempo spada. Spotykam tradycyjnie Kondora (kolarz z Sanoka). Z trudem wytrzymywał moje ślimacze tempo przez kilka kilometrów. Tak już jechałem do Ustrzyk Dolnych. Kryzys w nogach i w głowie. W Ustrzykach zjadam sporo kanapek z dżemem. Wyruszam, aby kończyć wreszcie ten wyścig i mieć to z głowy. Za mną wyrusza wilk. Ze zmęczenia pomyliłem drogę, na szczęście kolega mnie „naprostował”. Po chwili wilk zatrzymał się na jakąś przebierankę i rzekł : jedź, ja cię dogonię. Znowu dostałem wigoru. Chyba ta dawka dopingu uratowała mój rekord, bo do samego szczytu podjazdu w Czarnej jechałem niczym Rafał Majka (wilk rzeczywiście szybko mnie jednak dogonił).
Na tym szczycie zawsze czuję się już praktycznie jak na mecie. Zjazd do Lutowisk spokojny. Nie lubię zjazdów. Zwyczajnie boję się dużych szybkości. Zdecydowanie lepiej czuję się na podjazdach. Dalej już tradycyjnie - tablica „Ustrzyki Górne 14” , lekko pod górkę i wiatr w twarz. Gdzie jest ta meta? Ile można? Jeszcze 5km, jeszcze 2km. Wreszcie jest! Totalne zmęczenie, wariacka radość.