5 dni wolnego zawsze sprawia mi problem. Przykrótko na dalszy wypadzik, a przydużo na obskakiwanie najbliższej okolicy. Zima wywiesiła białą flagę, więc jakiekolwiek koncepcje na narty śladowe upadły. Gdy dzieliłem się powyższymi wątpliwościami na shoutboxie, yoshko rzucił "jedź dookoła Tatr". Idea mnie z początku porwała, ale jechałem tą traskę stosunkowo niedawno. Słowacja jednak to dobry kierunek i wkrótce plan był jasny: jadę pociągiem do Zakopanego, mijam Tatry, w miarę śniegu tnę przez Góry Lewockie, Czerchowskie i pagórki wschodniej Słowacji. Dojeżdżam w Bieszczady, dzień-dwa w Łupkowie i powrót.
Koncepcja zakładała brak namiotu i ognisko zamiast palnika. Wprawdzie w pewnym momencie zabrakło mi ciepłej owsianki na 'dzień dobry, deszczowy poranku', to bez pierwszego w trakcie obydwóch noclegów w 'terenie' obyłem się doskonale. Dobrym pomysłem było zabranie deseczki do krojenia, dzięki której sprawnie zrobiłem zupę pierwszego wieczora. A złym było nie wzięcie spodni nieprzemakalnych, bo 'przecież zimą nie będzie deszczu'
Po przydługawej jeździe pociągiem startuję w czwartek rano z Zakopanego. Śniegu w zasadzie tyle co na wyciągach, temperatura dodatnia, drogi czarne i suche. Trochę samochodów, ale nie dużo - niby ferie, ale nie łikend. Więc nie było źle. Było za to trochę biegaczy. Przez Łysą Polanę wjeżdżam na Słowację, drogą pod Tatrami dojeżdżam do Tatrzańskiej Łomnicy, odbijam na Keżmarok i zanurzam się w Góry Lewockie, obszar bardzo przyjemny. Ze względu na niedawno zlikwidowany poligon pasmo praktycznie bezludne, bardziej kojarzy się z Karpatami Wschodnimi niż Zachodnimi. Jechałem główną trasą, przecinającą pasmo ze wschodu na zachód, ale opcji jest znacznie więcej. Nawierzchnia oscylowała między płytami betonowymi, szutrem i asfaltem przykrytymi w różnym stopniu śniegiem, twardym lub mokrym. Minąłem trochę drwali, droga w całości była przez nich przejeżdżona, jechało się w porządku, bez pchania. Na przełęczy była chatka z dość szerokim zadaszeniem, pod którym spędziłem noc. Niewątpliwym jej atutem był najdujacy się na ganku fotel (pochodzący z jakiegoś samochodu), na którym objadłem się czipsami. Śniegu na grzbiecie lekko ponad 10 cm - szaleństwo. Po zapadnięciu zmroku ugotowałem zupę na ognisku, natopiłem wody na herbatkę i do spania.
Dzień zaczął się od mocnego wiatru nie pozwalającego na rozpalenie ogniska. Po półgodzinnych próbach dałem za wygraną i postanowiłem podgrzać wczorajszą zupkę gdzieś w dolinie, co później uczyniłem. Potem było tylko lepiej: flak w tylnym kole, zdychająca linka przerzutki (trochę jeszcze wytrzymała i wymieniłem ją 40 km dalej) i mapa, która wypadła mi z mapnika przed zjazdem z przełęczy, co zauważyłem dopiero parę minut niżej. Wiatr bardzo przeszkadzał w jeździe i sprowadził mgłę. Śniegu było więcej niż pierwotnie zakładałem, odpuściłem więc części terenowe i jechałem asfaltami, które ze względu na warunki pogodowe ciągnęły się jak gluty po firanie. Jazdę spróbowałem potem urozmaicić zaznaczonym na mapie skrótem przez pewien pagórek, jednak rzeczywistość dość szybko pokazała, że go nie ma. Ponieważ jednak prawdziwy mężczyzna nigdy się nie cofa, zamiast wrócić w 5 minut do drogi przepychałem się po ciemku dwie godziny po śniegu i błocie. Zaraz po zsunięciu się z górki zaczął padać deszcz. 1,5-godzinny opad przekiblowałem na przystanku autobusowym, przejechalem jeszcze paręnaście km i zatrzymałem się na noc na kolejnym.
Trzeciego dnia zostało mi jakieś 3 h jazdy, w tym dwie większe hopki. Trochę wszystko się przeciągnęło, ponieważ kapało od rana i dwa razy próbowałem, z marnym skutkiem, deszcz przeczekać. Nogi, ze względu na brak spodni przeciwdeszczowych, przemokły mi konkretnie. Potem solidnie wychłodziły na zjeździe z przełęczy Radoszyckiej - chociaż z początku ze względu na lód na serpentynach nie szło się rozpędzić. Do Łupkowa dojechałem więc ze zmarzniętymi kolanami, dodatkowo przewianymi solidnym czołowym wiatrem, który przycisnął na ostatnich pagórkach koło Osławicy. Bardzo tego nie lubią, na szczęście to już był koniec trasy i obyło się bez dalszych konsekwencji. Szybkie zakupy i zabunkrowałem się w schronisku. Jak się okazało, nie byłem tam jedynym rowerzystą - przypadkiem siedział tam znajomy, który też przyjechał na rowerze.
Wyjazd ostatniego dnia z Łupkowa do Rzeszowa z początku był ciekawy: miła traska skrajem Bieszczad, do tego sypiący mokry śnieg, urozmaicający nawierzchnię do tego stopnia, że w Komańczy przed przejazdem kolejowym hamowałem butem o asfalt. Ale potem opad zaniknął i dalsza część trasy była jak przysłowiowe flaki z olejem, urozmaicona tylko awarią mocowania błotnika: opadł na oponę i tarł o nią, wyczuwalnie hamując rower. A czułem od dawna, że coś słabo się jedzie
W Rzeszowie na koniec pewnych emocji dostarczyło PKP:
http://www.podrozerowerowe.info/index.php?topic=1330.msg211496#msg211496i już byłem w domu.
Kilka zdjęć:
http://www.flickr.com/photos/103427468@N03/sets/72157640832809484/