Autor Wątek: Nowa Zelandia 2014  (Przeczytany 7500 razy)

Offline Kobieta Janus

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 3598
  • Miasto: Goteborg
  • Na forum od: 20.06.2010
Nowa Zelandia 2014
« 3 Mar 2014, 19:32 »
Rowerem, pieszo i autobusem przez Śródziemie

Choć bilet do Nowej Zelandii kupiłam już na początku jesieni, do końca nie mogłam uwierzyć, że rzeczywiście tam jadę, że spełni się jedno z moich największych marzeń. Przez jakiś czas prawie co noc śniło mi się, że przed samym wyjazdem łamię rękę lub nogę. Nie jestem przesądna, ale – nie chcąc kusić losu – na wszelki wypadek zrezygnowałam z jazdy na rowerze i rolkach, z treningów karate, a nawet z noszenia butów na obcasach:)

Początkowo planowałam przejechać przez obie główne wyspy, ale doszłam do wniosku, że musiałabym wtedy ominąć wiele pięknych miejsc, ułożyć trasę „z A do B” i ścigać się z czasem, czego bardzo nie lubię. Zdecydowanie wolałam przejechać mniej kilometrów, ale mieć czas na robienie zdjęć, włóczenie się po górach i lasach deszczowych czy pływanie w morzu. Nie przypominam sobie, by któryś z spotkanych przeze mnie w Nowej Zelandii rowerzystów pojechał tam na mniej niż trzy miesiące. Ja natomiast miałam tylko (i aż!) miesiąc, postanowiłam więc objechać samą Wyspę Południową, gdzie jest więcej gór, a mniej ludzi niż na Wyspie Północnej. W planach miałam też dwie kilkudniowe wycieczki piesze, a że dzienna liczba turystów jest na tych szlakach mocno ograniczona, musiałam zarezerwować miejsce z dużym wyprzedzeniem. Ponieważ na sam rower zostały mi trzy tygodnie, nastawiłam się na podjeżdżanie autobusem mniej ciekawych (czyt. płaskich lub o dużym natężeniu ruchu) odcinków oraz prawie całego zachodniego wybrzeża, na które po prostu brakowało mi czasu.

Przed wyjazdem zabrałam rower do myjni samochodowej, by był czysty jak łza, a następnie oddałam go do zaprzyjaźnionego serwisu w Warszawie (pozdrawiam:). W drodze z myjni do serwisu niosłam nawet rower na ramieniu, by nie pobrudzić opon. Wyczyściłam też dokładnie wszystko, co planowałam zabrać - legenda głosi, że ponoć nawet za jednego komara można zostać deportowanym. Mając limit bagażu 30 kg i wiedząc, że rower z pudłem waży 22, po raz pierwszy w życiu rozpisałam szczegółową listę ekwipunku. Materac postanowiłam zastąpić karimatą, karimatę – alumatą. Na szczęście okazało się, że karton jest nieco lżejszy niż zakładałam, więc karimata wróciła do łask, zapakowałam też podstawową apteczkę i wzgardzony wcześniej polarek (ostatecznie styczeń to w Nowej Zelandii pełnia lata!). Dozwolony był również jeden bagaż podręczny o wadze do 7 kg. Mój stanowiła sakwa wypchana do tego stopnia, że aż puściła jedna śruba, starałam się jednak sprawiać wrażenie, że jest lekka jak piórko. Torbę na kierownicę ze sprzętem fotograficznym wzięłam jako damską torebkę;)

I tak 29 grudnia pożegnałam się z rodziną na lotnisku w Warszawie i wyruszyłam w 40-godzinną podróż do Śródziemia. Podczas pierwszego lotu (do Dubaju) okazało się, że linie lotnicze zapomniały o zamówionym przeze mnie posiłku specjalnym. Obsługa bardzo mnie przeprosiła i zapewniła, że na kolejnych trzech odcinkach nie będzie już problemu. W czasie lotu atrakcje zapewniała grupa kilkunastu polskich turystów, która urządziła sobie imprezę tuż obok mnie. Na szczęście główny wodzirej imprezy („Kojarzysz fakty?”) mniej więcej w połowie lotu stracił przytomność.

Ponieważ w Dubaju miałam aż 10-godzinną przerwę, linie Emirates opłaciły mi (innym pasażerom oczywiście też:) wizę, hotel i transport do niego. Niestety kontrola paszportowa na lotnisku zajęła mi mnóstwo czasu – panowie uznali, że podróżuję na cudzym paszporcie, ponieważ na zdjęciu mam kręcone włosy, w dodatku krótsze – doprawdy podejrzane... W efekcie do hotelu dotarłam późną nocą i miałam tylko trzy godziny na sen. Lepsze jednak trzy godziny w hotelu niż dziesięć na lotnisku!

Gdy rano wsiadłam do samolotu, zobaczyłam przez okno ładowane do środka bagaże, a wśród nich moje sakwy w charakterystycznej torbie IKEA oraz karton z rowerem. Wiedziałam więc, że bagaż na pewno dotrze na miejsce bez opóźnienia, bo samolotem tym leciałam aż do Christchurch – w Bangkoku i Sydney zatrzymywaliśmy się na tankowanie. Jeden z moich sąsiadów wysiadał w Tajlandii i – nie wiedząc, że samolot leci dalej do Nowej Zelandii – przeraził się słysząc, jak pilot wita pasażerów na pokładzie samolotu do Christchurch:)

Nauczona doświadczeniem, na lotnisku w Dubaju kupiłam sobie coś do jedzenia – małe pudełko cukierków, jogurt (z wieczkiem dla olo:) i sałatkę owocową. Sałatka była zdecydowanie złym pomysłem – okazało się, że znowu nie ma dla mnie ciepłego posiłku, zamiast którego dostałam właśnie dwie sałatki. Po paru godzinach lotu byłam tak głodna i zmęczona, że na myśl o czekających mnie kolejnych dwóch lotach, czyli kilkunastu godzinach, po prostu się poryczałam. Miałam wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu. Wśród dostępnych filmów królował Bollywood. Dla poprawy humoru przeczytałam więc na czytniku pierwszy tom Harry’ego, który znam prawie na pamięć. Kilka dni przed powrotem skończyłam czytać siódmy:)

Mój ambitny plan zrobienia zapasów jedzenia na lotnisku w Bangkoku napotkał pewną przeszkodę – była pierwsza w nocy i lotnisko było wymarłe. Kontynuowałam więc moją „dietę cud” aż do Christchurch. 40 godzin na kilku małych sałatkach owocowych, nie polecam! Jednak mimo głodu i zmęczenia ostatnie dwa loty zniosłam całkiem nieźle, głównie dzięki fantastycznym widokom na australijskie pustynie o świcie (niestety Uluru było jeszcze pogrążone w ciemności) i, oczywiście, rosnącemu podekscytowaniu. Nowa Zelandia przywitała mnie widokiem chmur ciągnących się nad Alpami Południowymi, od których pochodzi maoryska nazwa kraju, Aotearoa („Kraj długiej białej chmury”).





Na lotnisku czekała mnie niekończąca się kolejka do kontroli paszportowej. Stanęłam zrezygnowana w jednym z ogonków, gdy nagle zobaczyłam, że obok otworzył się nowy punkt kontroli. Dumna ze swojego refleksu stanęłam w króciutkiej kolejce i dopiero wtedy zauważyłam wielki napis „NZ and AU passports only”. Ale głupi ma szczęście – pan z okienka tylko się ze mnie pośmiał, a słysząc o moich planach dodał, że jestem wariatką. Uznałam to za komplement;) Warto mieć zaplanowaną trasę i (koniecznie) zarezerwowany camping przynajmniej na pierwszy dzień, bo w czasie rozmowy z urzędnikiem padają o to pytania.

Na widok kartonu z rowerem nieco się przestraszyłam – wyglądał, jakby przebiegło po nim stado bawołów. Był cały pognieciony, a w wielu miejscach brakowało sporych kawałków tektury. Ale, o dziwo (czy też, znając moje szczęście: oczywiście), rower był cały i zdrowy. Przygotowanie go do jazdy zajęło mi z 10 minut, bo sprowadzało się do przekręcenia kierownicy, dopompowania kół i przykręcenia pedałów. Gdy rower był gotowy, a torba z sakwami rozpakowana, nadszedł czas na legendarną kontrolę lotniskową. Rower był czyściutki, więc pani przeprowadziła tylko dokładną inspekcję opon oraz błotników i siodełka (od spodu). Następnie musiałam wyjąć każdy element bagażu, który mógł mieć kontakt z ziemią czy roślinami, czyli właściwie wszystko. Namiot, buty i część ubrań zabrano do innego pomieszczenia, po czym przyniesiono z powrotem opakowane w plastikowe worki. Okazało się, że w sandale, w jednym z rzepów zostały dwa małe ziarenka; na szczęście skończyło się na ostrzeżeniu i karcącym spojrzeniu. Wolę nie myśleć, co by było, gdybym dzień przed wyjazdem nie znalazła przypadkiem w kieszeni kurtki kawałków uschniętego liścia...



Po trwającej mniej więcej godzinę inspekcji zakończonej obwąchaniem przez psy i skanowaniem bagażu, w końcu wyszłam z lotniska w Christchurch. Było piękne, słoneczne popołudnie, ostatni dzień roku. No i byłam w Nowej Zelandii! Moje zmęczenie zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale głód cały czas dawał o sobie znać. Pojechałam więc prosto do supermarketu, żeby kupić coś do jedzenia oraz wszystko to, co nie zmieściło mi się w bagażu podręcznym. Nie mając wielkich nadziei na znalezienie jakichkolwiek produktów bezglutenowych (mam alergię), nagle zobaczyłam cały ich wielki dział. I pod tym względem Nowa Zelandia okazała się być rajem na Ziemi. Widać dieta bezglutenowa jest tam teraz bardzo modna, bo nawet w najmniejszym wiejskim sklepie jest spory wybór makaronów, chleba, a nawet herbatników:)

Mając w sakwach świeżo nabyte skarby, czyli jedzenie i szampon, pojechałam na camping, wzięłam prysznic i po raz pierwszy od dwóch dni zjadłam coś ciepłego. Był sylwestrowy wieczór i na campingu powoli rozkręcała się impreza. W dodatku camping położony był zaledwie kilka kilometrów od lotniska, na przedłużeniu pasa startowego, więc co chwilę słychać było ryk silników startujących samolotów. Jednak tej nocy nic by mnie nie obudziło. Zasnęłam natychmiast i obudziłam się dopiero po północy, by życzyć sobie Szczęśliwego Nowego Roku i ponownie zapaść w sen.


1-8 stycznia. Fairlie – Aoraki / Mt Cook National Park – Otago – Dunedin – Catlins – Southland
Budzik miałam nastawiony na 5 rano, bo dwie godziny później odjeżdżał mój autobus z lotniska do Fairlie, miejscowości położonej niecałe 200 km na południowy zachód. Na początku przejechaliśmy przez centrum Christchurch, które zostało zniszczone w silnym trzęsieniu ziemi w styczniu 2011 roku (185 ofiar śmiertelnych i ok. 100 tys. zniszczonych budynków). Choć od trzęsienia minęły już trzy lata, centrum miasta wciąż jest praktycznie wymarłe – zamknięte ulice, puste, ogrodzone place, ruiny niewyburzonych jeszcze budynków. I nie bez powodu – znajomy geolog mówił mi, że po trzęsieniu ziemi grunt jest tam zbyt niestabilny, by cokolwiek na nim budować. Centrum robi więc niesamowicie przygnębiające wrażenie, jednak przedmieścia tętnią życiem, uroku dodają też przepiękne parki, z których Christchurch zawsze słynęło.



Choć oczywiście na początku każde drzewo, każde miasteczko wydawało mi się fascynujące, nie bez powodu zdecydowałam się przejechać odcinek z Christchurch do Fairlie autobusem. Droga była monotonna – przez ponad trzy godziny jechaliśmy przez płaskie jak stół i dość gęsto zaludnione obszary rolnicze. Kierowca – podobnie jak wszyscy Nowozelandczycy, jakich spotkałam – był przesympatyczny i bardzo rozmowny, więc miałam okazję dowiedzieć się, skąd w Nowej Zelandii tyle łubinów (ponoć przywiozła je żona jednego z pierwszych europejskich osadników, uważając, że w Nowej Zelandii jest za mało kolorów), a także nieco oswoić się z przedziwną nowozelandzką wymową.



Do Fairlie dojechaliśmy koło południa. Kierowca życzył mi szerokiej drogi i kazał uważać na kierowców (choć to raczej kierowcy powinni uważać na rowerzystów...). Kilka razy słyszałam od miejscowych, że Nowozelandczycy to najgorsi kierowcy na świecie, podobne ostrzeżenia znalazłam też przeglądając relacje rowerzystów w internecie. Ja natomiast ani razu nie spotkałam się z nieostrożnym czy niebezpiecznym zachowaniem kierowcy względem mnie i prawdę mówiąc czułam się tam o wiele bezpieczniej niż na polskich drogach. Pewien czas zajęło mi natomiast przyzwyczajenie się do ruchu lewostronnego, zwłaszcza na rondach i skrzyżowaniach, ponieważ ustępuje się tym... z prawej strony.

Obładowałam rower sakwami, wysmarowałam się kremem przeciwsłonecznym z filtrem SPF 50 (warstwa ozonowa nad Nową Zelandią jest bardzo cienka, a skóra odzwyczajona od słońca reaguje na nie jeszcze mocniej, więc naprawdę trzeba uważać) i w południe wyruszyłam w drogę. Różnica czasu między polską a nowozelandzką strefą czasową to 12 godzin, więc w Polsce zaczynał się właśnie Nowy Rok. Najlepszy początek roku w moim życiu!

Moja rezygnacja z uprawiania jakichkolwiek sportów przed wyjazdem, powodowana strachem przed nagłą kontuzją, była oczywista w skutkach. Zupełnie nie miałam kondycji. Jet lag (nie lubię angielskich wstawek, ale akurat jet lag brzmi lepiej niż „zespół nagłej zmiany strefy czasowej”:), zmęczenie po długiej podróży i nagła zmiana pory roku z zimy na lato nie ułatwiały wysiłku, więc pierwszego dnia jechało mi się po prostu strasznie. Za Fairlie zaczynały się górki, czyli przepiękny krajobraz, ale też podjazdy, które prawie w całości podchodziłam. Chwilami jednak nie miałam nawet siły iść po płaskim. Czułam się tak, jakby ktoś wybudził mnie w środku nocy z głębokiego snu i kazał wsiadać na rower. Mimo zmęczenia nie mogłam jednak iść spać w ciągu dnia, bo w ten sposób jet lag tylko by się spotęgował. Pogoda była przedziwna – niby chmury, ale i tak oślepiało mnie słońce; niby ciepło, ale chwilami trzęsłam się z zimna, by po chwili zdejmować polar i kurtkę. Po jakimś czasie rozpadał się deszcz, a wiatr, od początku wiejący mi w twarz, przybrał na sile.

Jechałam więc żółwim tempem, zatrzymując się czasem co kilkaset metrów, ale i tak byłam przeszczęśliwa. Mimo kiepskiej pogody widoki były piękne, a roślinność zupełnie inna niż u nas. No i te niezliczone owce! Już pierwszego dnia dało się zauważyć to, o czym można przeczytać w każdej relacji z podróży rowerowej po Nowej Zelandii – bardzo ciężko jest tam znaleźć miejsce na rozbicie namiotu na dziko. Nie brakuje otwartych, bezludnych terenów i pięknych miejsc na rozbicie namiotu, jednak wzdłuż drogi zawsze ciągną się ogrodzenia – owce i krowy są tam nieodłącznym elementem krajobrazu, jest ich zdecydowanie więcej niż ludzi.



Po paru godzinach dowlokłam się do miasteczka nad jeziorem Tekapo, gdzie postanowiłam zostać na noc. Następnego dnia chciałam dojechać do Parku Narodowego Aoraki / Mt Cook, by dzień później przejść się na jedną czy dwie krótkie wycieczki. Aoraki / Mt Cook jest jedyną nazwą własną w Nowej Zelandii, gdzie tradycyjna, maoryska nazwa stoi na pierwszym miejscu. Właśnie oglądając zdjęcia z tego parku narodowego i z fantastycznej drogi prowadzącej do niego, postanowiłam pojechać na Nową Zelandię. Droga ta przez kilkadziesiąt kilometrów wiedzie wzdłuż jeziora lodowcowego Pukaki o nieprawdopodobnie wręcz błękitnym kolorze, a następnie przez płaskie równiny aż do podnóży najwyższych szczytów Nowej Zelandii. Przy dobrej pogodzie jadąc drogą przez cały czas ma się na wprost majestatyczne, ośnieżone szczyty gór, coraz wyższe i wyższe. Myślę, że niewiele jest na świecie piękniejszych dróg i dlatego przejechanie jej było jednym z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie punktów wyprawy.

Niestety na północy i zachodzie zbierały się ciemne chmury. Prognozy pogody (przysyłane mi codziennie na komórkę przez nieocenionego Tatę) były mało pomyślne, nie wyobrażałam też sobie jazdy na rowerze pod taki wiatr – nie chciałam zamieniać wyprawy w katorgę, jaką była przez pewien czas jazda na Islandii. W punkcie informacji turystycznej dowiedziałam się, że w oddalonej o około 100 kilometrów Mt Cook Village ma być dość ładna pogoda do południa następnego dnia, a potem kilka dni silnego deszczu. Miałam więc dwie możliwości – albo jechać dalej rowerem i po prostu ominąć ten park narodowy, albo podjechać tam autobusem zanim przyjdzie załamanie pogody. Ostatecznie zdecydowałam się na ten drugi wariant i kupiłam bilet na poranny autobus.



Wiatr wieczorem nieco ucichł, więc zamiast rozbić namiot w cieniu drzew, wybrałam odsłonięte miejsce z pięknym widokiem na jezioro. Jak się okazało, nie był to mądry pomysł. W nocy tak szarpało namiotem, który rozstawiłam niestety bokiem do kierunku wiatru, że w środku nocy przez dwie godziny przytrzymywałam ręką stelaż namiotu, bojąc się, że inaczej się połamie.

Gdy rano wsiadałam do autobusu, pogoda była całkiem dobra - nie padało. Jednak im dalej jechaliśmy, tym chmury były ciemniejsze. Nad jeziorem Pukaki, skąd zazwyczaj roztacza się przepiękny widok na góry, widać było tylko zasłonę deszczu, w który wkrótce potem wjechaliśmy. W samym parku narodowym padało tak mocno, że nie było sensu ani możliwości iść na żadną wycieczkę w góry. Stojąc u podnóży trzytysięczników, nie widziałam nawet okolicznych wzgórz. Nie mogąc jednak usiedzieć w miejscu, wybrałam się na krótki spacer po lesie deszczowym. Spacer okazał się bardzo przyjemny – las dawał schronienie przed ulewnym deszczem i wiatrem, a przy tym wyglądał jak z bajki, czy raczej z Władcy Pierścieni.



Po powrocie ze spaceru poszłam do schroniska, by ogrzać się przy piecu oraz wysuszyć aparat i kurtkę. Zamówiłam też w restauracji „zupę dnia”, która okazała się być zupą pomidorową (o czym nie wspominam bez powodu). W końcu nadszedł czas na drogę powrotną – do Mt Cook Village prowadzi tylko jedna droga, z południa. Nie cieszyła mnie wizja jazdy w ulewnym deszczu, ale pocieszałam się, że tym razem sprzyja mi wiatr. Wiatr jednak był tak porywisty, że prawie natychmiast przewrócił mi rower, po czym porwał kask, którego nie zdążyłam zapiąć. Kask przeleciał kilka metrów, odbił się od jadącego drogą samochodu, przeleciał z powrotem w moim kierunku, by w końcu wpaść pod stojący niedaleko autobus. Uznałam to za znak i zdecydowałam się podjechać autobusem z powrotem do rozwidlenia dróg. W ten sposób zakończyła się moja przygoda z drogą, dla której pojechałam do Nowej Zelandii:) Nie żałuję jednak, że nie przejechałam jej rowerem, bo wtedy z pewnością miałabym złe wspomnienia, na które ta przepiękna droga nie zasługuje.

Wraz z oddalaniem się od gór pogoda robiła się coraz lepsza – przestało padać, a silny wiatr nadal wiał w plecy. Było już dość późno, ale jechało mi się wspaniale. Dobrze było w końcu kręcić pedałami, a nie siedzieć bezczynnie w autobusie! Okolice były przepiękne – kręcone były tam sceny Władcy Pierścieni rozgrywające się w Gondorze i Rohanie. Porośnięte trawą wzgórza, góry na horyzoncie i droga prowadząca wzdłuż jezior – taki krajobraz towarzyszył mi w drodze do wybrzeża Pacyfiku. Wiatr był chwilami tak silny, że bez problemu jechałam ponad 40 km/h. Gdy dwa lata temu na Islandii przez około tydzień jechałam pod silny wiatr, spotkani rowerzyści jadący w drugą stronę powiedzieli mi, że nie muszą nawet pedałować. Tamtego dnia w Nowej Zelandii doświadczyłam tego po raz pierwszy w życiu – wystarczyło, że wsiadałam na rower, a on sam zaczynał jechać. Cieszyłam się, że przez cały dzień nie spotkałam żadnego rowerzysty jadącego pod wiatr – wiem, co by pomyślał na mój widok.

Przed południem następnego dnia, mając na liczniku ponad 90 km i bez wątpienia najlepszą średnią w życiu, dojechałam do oceanu, wzdłuż którego miałam jechać przez kilka dni. Wybrzeże ma tam bardzo urozmaiconą rzeźbę – miejscami ciągną się długie, złote plaże, gdzie indziej droga wspina się na wysokie klify. W Moeraki zjechałam z głównej drogi, by zobaczyć słynne głazy na plaży Koekohe. Są to dziesiątki dużych, okrągłych głazów będących konkrecjami składającymi się z błota, mułu, gliny i kalcytu. Skały są tam niesamowicie śliskie, a że akurat był przypływ, udało mi się dojść tylko do trzech głazów, po drodze prawie wpadając do wody z aparatem w ręku.



Następnego dnia podjechałam do Shag Point, gdzie mieszkają występujące tylko w Nowej Zelandii pingwiny żółtookie oraz foki. Pingwiny wracały na ląd dopiero wieczorem, widziałam jednak sporo fok wylegujących się na żółto-brązowych skałach. W drodze do Dunedin skręciłam też na widokową drogę wzdłuż wybrzeża, skąd roztaczał się fantastyczny widok na ocean i zbocza porośnięte trawą o niesamowicie intensywnym kolorze.





Gdy kilkanaście kilometrów przed Dunedin zatrzymałam się w kawiarni, dowiedziałam się, że główna droga jest zamknięta dla rowerzystów i że muszę wybrać inną, przez kolejne góry. Pracująca w kawiarni dziewczyna zaproponowała mi podwiezienie do miasta, na co bardzo chętnie przystałam, bo moja kondycja dalej pozostawiała wiele do życzenia. Razem zapakowałyśmy rower i sakwy do małego samochodu, po czym pojechałyśmy do Dunedin właśnie tą okrężną drogą. Rosie zabrała mnie też do punktu widokowego na jednym ze wzgórz, skąd widać było prawie całe miasto i zatokę. Ja to mam szczęście! Jakiś czas później, już na rowerze, pojechałam pozwiedzać miasto, kierując się wskazówkami Rosie. Pierwszym celem była Baldwin Street, uznawana za najbardziej stromą ulicę na świecie. Jej średnie nachylenie to 29%, a maksymalne – 35%, a warto dodać, że ulica jest zupełnie prosta. Przyczyną tak dużego nachylenia tej drogi (i wielu sąsiednich) jest fakt, że plan zabudowy w Dunedin był przygotowywany przez planistów w Londynie, którzy nie wzięli pod uwagę tamtejszego ukształtowania terenu. Po mozolnej wspinaczce na Baldwin Street i ostrożnym zejściu z powrotem (nie odważyłabym się zjechać stamtąd na rowerze) pojechałam też do pięknego ogrodu botanicznego z m.in. sekwojami olbrzymimi, a następnego dnia do miejscowego muzeum oraz ogrodu chińskiego. W muzeum po raz czwarty w Nowej Zelandii zamówiłam „zupę dnia” i po raz czwarty była to zupa pomidorowa.





W nocy wybrałam się na spacer do lasu w Leith Valley, gdzie, jak się dowiedziałam, mieszkają słynne glow worms, nieco podobne do naszych świetlików. Było zupełnie ciemno, więc oczywiście wzięłam latarkę. Choć weszłam całkiem daleko w las, żadnych świecących robaków nie widziałam. Po kolejnych kilkunastu minutach spaceru moja wyobraźnia zaczęła działać – byłam sama w lesie, w totalnej ciemności, nikomu nie powiedziałam, gdzie poszłam... Słysząc za sobą kroki wyimaginowanego mordercy, prawie biegiem wróciłam na początek ścieżki, gdzie na szczęście spotkałam inną grupę poszukiwaczy świecących robaków. Dowiedziałam się, że boją się one światła latarki i dlatego trzeba iść po ciemku. Połączyliśmy więc siły i już po chwili las rozświetlił się błękitnym blaskiem, zupełnie jak w filmie Avatar, kręconym zresztą właśnie w Nowej Zelandii. Po raz pierwszy w życiu zachwycił mnie widok robaków:)

W Dunedin musiałam podjąć decyzję, jak jechać dalej – zgodnie z planem kilka dni później musiałam dotrzeć do Milford Sound, gdzie zaczynał się szlak górski Routeburn Track, który zamierzałam przejść. Przed wyjazdem planowałam podjechać autobusem raczej nudną drogę do Invercargill, a stamtąd już na rowerze skierować się w stronę gór i krainy fiordów. Za radą miejscowych postanowiłam jednak przejechać do Invercargill na rowerze – nie przez niziny wewnątrz kraju, lecz przez region Catlins, czyli południowe wybrzeże. Nieco żałuję tej decyzji, bo przez większość drogi krajobraz był pagórkowaty i typowo rolniczy, mało urozmaicony. Dopiero drugiego dnia droga zrobiła się ciekawsza – biegła nad oceanem oraz przez największy na wschodnim (względnie suchym) wybrzeżu las deszczowy. Podczas spaceru przez ten piękny las zgubiłam niestety pokrowiec na kask. Choć padało prawie codziennie, do końca wyjazdu nie udało mi się znaleźć podobnego w żadnym sklepie rowerowym. Widocznie Nowozelandczycy nie są z cukru.



Jadąc przez Catlins pojechałam też do Curio Bay, miejscowości znanej z pięknej plaży i zatoki, w której często pływają delfiny, z kolonii pingwinów żółtookich oraz ze skrzemieniałego lasu sprzed 180 milionów lat. Obecnie miejsce, w którym dawno, dawno temu rósł las, jest zalewane przez morze w czasie przypływów. Skamieniały las zrobił na mnie wielkie wrażenie, zobaczyłam tam też jednego pingwina i – z daleka – dwa delfiny:) W regionie Catlins było więcej atrakcji, w tym jedne z najsłynniejszych w Nowej Zelandii wodospadów, ale niestety nie miałam czasu, by do nich pojechać, zresztą pogoda do tego nie zachęcała – wodospad często lał się z nieba.



Drugiego dnia jazdy wzdłuż południowego wybrzeża miała miejsce pierwsza z dwóch drobnych awarii rowerowych na wyjeździe. Podczas podjeżdżania pod jedno ze wzgórz coś przeskoczyło mi w tylnej przerzutce – nie mogłam wrzucić dwóch najniższych biegów, tych najbardziej przydatnych na podjazdach. Chwilę później zatrzymałam się przy punkcie widokowym, gdzie spotkałam inną rowerzystkę, sporo starszą ode mnie Niemkę. Po chwili rozmowy wspomniałam, że coś nie działa mi przerzutka, na co Niemka odpowiedziała: „O, pokaż, jestem mechanikiem rowerowym”. Po minucie czy dwóch przerzutka była naprawiona. Nie przypominam sobie, bym podczas którejkolwiek z wypraw miała awarię, której chwilę później ktoś by mi nie pomógł naprawić, nawet na zupełnym odludziu:)
 
Mając trzy dni opóźnienia względem planu, podjechałam autobusem z Invercargill do Te Anau, gdzie zaczyna się górska droga do Milford Sound. Milford Sound jest największą atrakcją turystyczną Nowej Zelandii - Rudyard Kipling nazwał go ósmym cudem świata. Z roczną sumą opadów ok. 8000 mm (ponad 10 razy wyższą niż w Polsce) zajmuje również mało zaszczytne pierwsze miejsce na liście najbardziej deszczowych regionów kraju i bodajże trzecie miejsce na świecie, po Himalajach i Hawajach. Prowadząca do fiordu Milford Road jest często nazywana najpiękniejszą drogą na świecie, miałam więc nadzieję, że tym razem dopisze mi szczęście i trafię na ładną pogodę.
« Ostatnia zmiana: 17 Maj 2015, 21:41 Janus »

Offline Kobieta Janus

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 3598
  • Miasto: Goteborg
  • Na forum od: 20.06.2010
Odp: Nowa Zelandia 2014
« 3 Mar 2014, 19:32 »
9-18 stycznia. Southland – Milford Sound – Fiordland National Park – Mount Aspiring National Park – Otago – Fox Glacier – Westland

W sklepie turystycznym w Te Anau wypożyczyłam ciężkie buty trekkingowe, nieprzemakalne spodnie oraz kijki. Kupiłam też dwa opakowania liofilizatów i trochę orzechów z suszonymi owocami, żeby mieć co jeść w górach. Obładowana jak muł ruszyłam w drogę, która od początku zachwyciła mnie surowym krajobrazem, bardzo przypominającym mi Skandynawię – może z wyjątkiem rosnących tu i ówdzie palm i wielkich paproci:) Droga pięła się powoli do góry, jednak podjazdy były znacznie mniej męczące niż ciągłe górki i pagórki na wybrzeżu. Wiatr delikatnie wiał w plecy, w dodatku wczesnym popołudniem zaczęło się przejaśniać i po godzinie czy dwóch jechałam już w słońcu. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów przekroczyłam równoleżnik 45°S, a kawałek dalej postanowiłam zatrzymać się na campingu Knobs Flat (choć nie ma tam owiec, biwakowanie poza wyznaczonymi miejscami jest na tej drodze zabronione). Właściciel, który okazał się być rowerzystą, zorganizował mi rano transport sakw do samego fiordu. Poradził mi też, żeby w okolicach południa zatrzymać się w jakimś ładnym miejscu (czyli gdziekolwiek:) na lunch i w ten sposób przepuścić tzw. „falę tsunami” autobusów wycieczkowych.





Drugiego dnia pogoda od rana była fantastyczna – błękitne niebo i całkiem wysoka temperatura, około 15 stopni – trafiłam na bardzo zimne lato. A widoki... Brak mi słów. Bez przerwy zatrzymywałam się, by zrobić kolejne zdjęcia niesamowitych, porośniętych mchem drzew w lesie deszczowym, pięknej, U-kształtnej doliny, którą jechałam, czy ośnieżonych gór otaczających ją ze wszystkich stron. W południe zatrzymałam się pod Mt Christine, by w bajkowej scenerii odpocząć i coś zjeść. Nigdy nie zapomnę widoku, jaki się stamtąd roztaczał we wszystkie strony. Do tej pory nie mogę uwierzyć, jakie szczęście miałam trafiając tam na taką pogodę przez trzy dni z rzędu.








Podjazd kończył się na wysokości ok. 900 m, gdzie zaczynał się tunel prowadzący na drugą stronę gór. Ruszając w drogę po przerwie na lunch byłam przekonana, że że za zakrętem zobaczę czekającą mnie długą serpentynę. Widoki były tak piękne, że naprawdę cieszyłam się na ten podjazd. Tymczasem za zakrętem czekał na mnie... wjazd do tunelu. Tym samym był to zdecydowanie najłatwiejszy podjazd w moim życiu. Dopiero tam poczułam, jak wielkim obciążeniem są cztery sakwy – bez nich nawet nie zauważałam, że jadę pod górę.

Na placu przed wjazdem do tunelu stało sporo samochodów, a na prawie każdym z nich siedziała papuga kea. Kea to gatunek papugi endemiczny dla Alp Południowych. Są to jedyne papugi na świecie żyjące w wysokogórskim środowisku, a przy tym bardzo inteligentne ptaki. Wystarczy chwila nieuwagi, by wyciągnęły z samochodu uszczelki, wygryzły dziury w siodełku czy namiocie. Gdy robiłam zdjęcie jednej papudze, inna zaczęła się już dobierać do mojego roweru.





Tunel na szczęście biegł w dół, w dodatku ruch był wahadłowy. Niestety kierowca jadącego za mną samochodu trzymał się daleko za mną, więc nie oświetlał mi drogi, a że w tunelu było ciemno, jechałam prawie na oślep. Za tunelem czekał mnie ponad 10-kilometrowy zjazd do brzegu fiordu. Roślinność po tej stronie gór była wyraźnie inna, przystosowana do niezwykle wysokich sum opadów. W Milford Sound wybrałam się na spacer nad brzeg fiordu, miejsce znane z pocztówek i albumów z Nowej Zelandii, popłynęłam też na krótki rejs promem, by rzucić okiem na Morze Tasmana, liczne wodospady i wylegujące się na skałach foki. Być może dlatego, że widziałam już dziesiątki fiordów w Norwegii, a być może z powodu dużej liczby turystów, Milford Sound nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia jak niesamowita droga do niego prowadząca. Był to jednak wyjątkowy punkt na trasie mojej podróży z innego powodu – było to jedyne miejsce, gdzie zupą dnia nie była pomidorowa:)



W Milford Sound nocowanie na dziko jest zabronione, rozbiłam więc namiot na jedynym campingu. Podłoże stanowiły luźne kamienie (nie było nawet źdźbła trawy), więc szybko się poddałam i nawet nie próbowałam naciągnąć linek. Współczuję tym, którzy rozbijają tam namioty podczas typowej pogody, czyli deszczu. Camping był położony w lesie, a w powietrzu latały roje słynnych nowozelandzkich meszek – sandflies. Mam wrażenie, że tamtejsze meszki są o wiele głupsze niż nasze, europejskie – nie uciekają, gdy próbuje się je zabić, a nawet po chwili inne zlatują się w samo miejsce, żeby sprawdzić, co się dzieje. Jednak w kupie siła – jest ich tam tyle, że już po paru dniach miałam kostki pogryzione w kilkunastu miejscach. Jak najszybciej schowałam się więc w namiocie, po czym zabrałam się do przepakowywania bagażu przed wycieczką w góry, którą miałam zacząć następnego dnia.

Układając trasę po Nowej Zelandii miałam problem z regionem południowo-zachodnich fiordów. Bardzo chciałam pojechać do Milford Sound, jednak ponieważ prowadzi tam tylko jedna droga, oznaczałoby to nadkładanie kilkuset kilometrów. Na szczęście zobaczyłam, że do Milford Sound można się dostać jeszcze w jeden sposób – idąc pięknym szlakiem przez góry, Routeburn Track. Po długich poszukiwaniach znalazłam firmę, która zgodziła się przetransportować mój rower i sakwy z jednego końca szlaku (z przełęczy The Divide na drodze do Milford Sound) na drugi (Routeburn Shelter niedaleko Glenorchy). Przed wyjazdem kupiłam nieprzemakalny worek Ortlieba z szelkami, który w czasie pieszych wycieczek pełnił rolę plecaka. W worku mieściły się się: namiot i śpiwór, alumata, komplet nieprzemakalnych ubrań, polarek, sprzęt fotograficzny, dokumenty oraz odrobina jedzenia. Pierwszego dnia nawet butelkę z wodą musiałam nieść w ręku, bo już nie mieściła się w worku.

Wczesnym popołudniem pożegnałam się z rowerem i sakwami, które oddałam kierowcy autobusu, a następnie podjechałam stopem do przełęczy, gdzie zaczynał się mój szlak. Pogoda była piękna, jednak według prognoz o 19 miało zacząć mocno padać. Szłam więc szybko, tylko dwa czy trzy razy zatrzymując się na zrobienie zdjęć, czego później bardzo żałowałam. Pierwszego dnia szlak prowadził przez las pełen wielkich paproci i powykręcanych, porośniętych mchem drzew. Im wyżej, tym drzewa robiły się niższe. Gdy dotarłam do schroniska, gdzie miałam zarezerwowany camping, pogoda była wciąż bardzo ładna, zza gór nadciągało jednak coraz więcej chmur. Strażnik powiedział mi, że mogę spać w schronisku, bo wielu ludzi wycofało rezerwacje. W schronisku poznałam dwóch chłopaków, Robba i Lloyda, którym oddałam jeden z moich dwóch liofilizatów (okazało się, że nie mogę go jeść). Gdy gotowałam wodę w menażce pożyczonej od Lloyda, rozsypałam na ziemię większość drugiej (ostatniej) torebki liofilizatu. Na szczęście większość udało mi się uratować, bo były to tylko suszone warzywa.



Przed pójściem spać wysłuchaliśmy bardzo ciekawej i zabawnej pogadanki krajoznawczej wygłoszonej przez strażnika. Strażnik podśmiewał się nieco z nocujących w osobnym schronisku turystów, którzy za ciężkie pieniądze wynajęli przewodnika i za karę muszą jeszcze oglądać nudną prezentację w powerpoincie. Po chwili dodał jednak z uśmiechem, że przynajmniej zobaczą na zdjęciach widoki, które nas ominą z powodu nadciągającej burzy. Prognozy były bowiem nieciekawe, a to właśnie z najwyżej położonego odcinku szlaku, który czekał mnie następnego dnia, rozciągają się najpiękniejsze widoki.

W nocy wielokrotnie budził mnie huk ulewnego deszczu i wiatru. Mój namiot nigdy do tej pory mnie nie zawiódł, ale myślę, że tamtej nocy mógłby przemoknąć. Ulewa trwała przez całą noc i gdy rano poszłam na śniadanie, nie zapowiadało się na jakiekolwiek polepszenie pogody. Założyłam więc na siebie komplet nieprzemakalnych ubrań i ruszyłam w górę. Początkowo szło mi się nieźle – rosnące tu i ówdzie niskie brzózki chroniły przed wiatrem, a że szlak szedł stromo do góry, szybko się rozgrzałam, choć było poniżej 5 stopni. Jednak gdy wyszłam na otwarty teren, wiatr uderzył z całą siłą. Deszcz padał prawie poziomo, a tysiące kropelek deszczu boleśnie kłuły w oczy. Momentalnie zrobiło mi się lodowato. Szlak wkrótce zamienił się w rwący strumień i buty szybko przemokły, podobnie jak kurtka, spodnie i rękawiczki. Jako jedyne zdały egzamin kupione specjalnie z myślą o tym szlaku nieprzemakalne skarpetki, choć przez cały dzień czułam, jak w butach przelewa mi się woda.

Po dwóch czy trzech godzinach dogoniłam Robba i Lloyda, którzy ruszali w drogę, gdy szłam na śniadanie. Bardzo ucieszyłam się na ich widok, bo po prostu bałam się sama iść przez góry w taką pogodę. Wiatr był tak porywisty, że kilka razy się przewróciłam; przelewająca się po szlaku woda też nie ułatwiała utrzymania równowagi. Najsmutniejsze było jednak to, że otaczały nas gęste chmury, skrywając przed nami piękne jeziora, góry, doliny i odległe szczyty.

W końcu doszliśmy do najwyższego punktu szlaku, Harris Saddle, gdzie przebiega granica między dwoma parkami narodowymi – Fiordland National Park i Mount Aspiring National Park. W Harris Saddle zatrzymaliśmy się na chwilę w malutkim schronie. W środku było kilkanaście osób, w tym kilkoro dzieci, wszyscy zziębnięci i przemoczeni do suchej nitki. Wszyscy zazdrościli mi nieprzemakalnego plecaka, ja natomiast zazdrościłam wszystkim plecaków z usztywnianymi plecami i pasem biodrowym:) Zjadłam drugie śniadanie (trochę orzechów z owocami i lizaka), dostałam też od chłopaków czekoladę i herbatę, do której wsypali mi chyba z pięć łyżeczek cukru. Ciężko było zmusić się do wyjścia na zewnątrz, zwłaszcza mając na sobie przemoczone ubrania. Idąc w dół trzęśliśmy się z zimna nawet wtedy, gdy po godzinie czy dwóch zaczęło się w końcu przejaśniać i co jakiś czas zza chmur wyglądało słońce. Choć szliśmy już wtedy doliną, a nie granią, widok i tak był piękny.

Przy schronisku Routeburn Falls pożegnałam się z chłopakami, którzy zostawali tam na noc, i ruszyłam dalej, w stronę zarezerwowanego wcześniej campingu. Strażnik i tym razem pozwolił wszystkim spać w schronisku, szybko więc przebrałam się w coś suchego, rozwiesiłam mokre ubrania i usiadłam przy piecu, by się rozgrzać. Byłam tak głodna, że zjadłam wszystkie orzechy i dwa ostatnie lizaki, nie miałam więc nic do jedzenia na kolację ani ostatni dzień. Na szczęście zostało mi do przejścia tylko kilka kilometrów przez las, w dół doliny. Szlak w kilku miejscach przecinał rwący potok, miałam więc okazję przejść przez kilka charakterystycznych dla Nowej Zelandii mostów wiszących (swing bridges). Na pierwszy bardzo się cieszyłam, na kolejne już nieco mniej – kołysze na nich jak na łodzi, a ja jestem szczurem lądowym.



Na końcu szlaku znowu spotkałam się ze znajomymi z gór, którzy czekali na ten sam autobus, którym miał przyjechać mój rower. Autobus przyjechał wczesnym popołudniem. Przekazałam kierowcy wypożyczone w Te Anau buty, spodnie i kijki oraz poprosiłam go, by podrzucił mnie do najbliższej wsi, Glenorchy. Tam zrobiłam zakupy, po czym zjadłam z dziesięć kanapek i – tradycyjnie – pomidorową zupę dnia, żeby nabrać sił do jazdy. Z Glenorchy ruszyłam piękną, pagórkowatą drogą wzdłuż jeziora Wakatipu, by po pięćdziesięciu kilometrach ucieczki przed deszczem dojechać do Queenstown, światowej stolicy sportów ekstremalnych. Queenstown zrobiło na mnie najgorsze wrażenie ze wszystkich miast w Nowej Zelandii – klimatem przypominało mi pełne turystów zakopiańskie Krupówki w szczycie sezonu. Zatrzymałam się tam jednak na noc, bo od poprzedniego dnia kiepsko się czułam, a nie chciałam się rozchorować.



Następnego dnia pojechałam w stronę Crown Range Road, najwyższej drogi asfaltowej Nowej Zelandii. Prawdę mówiąc nie bardzo czułam się na siłach, ale nie chciałam jechać główną drogą po płaskim terenie, która na pewno byłaby mniej widokowa, zwłaszcza że pogoda była piękna. Podjazd zaczynał się serpentyną o dość dużym nachyleniu, nie chcąc więc tracić sił na samym początku, zaczęłam prowadzić rower. Nie doszłam jeszcze do pierwszego zakrętu, gdy nagle zatrzymał się obok mnie samochód – para Węgrów zapytała, czy by mnie nie podwieźć:) Długo się nie zastanawiałam. Moi wybawcy zabrali mnie na samą górę, zatrzymując się po drodze przy wszystkich punktach widokowych. Dalej czekało mnie kilkadziesiąt kilometrów łagodnego zjazdu piękną drogą wzdłuż dna doliny. Po drodze spotkałam parę Francuzów, z którymi dojechałam do miasteczka Wanaka, pięknie położonego nad jeziorem o tej samej nazwie. Znajomi Francuzi polecili mi szlak pieszy niedaleko miasta (Roy’s Peak Trail), a że było dopiero wczesne popołudnie, pojechałam tam jeszcze tego samego dnia. Było zbyt późno, by iść na sam szczyt, ale i tak miałam ze szlaku piękny widok na jezioro i okoliczne góry.



Z Wanaka pojechałam w stronę przełęczy Haast i zachodniego wybrzeża – West Coast, nie bez powodu nazywanego Wet Coast. Sumy opadów są tam o wiele wyższe niż na wschodnim wybrzeżu leżącym w cieniu opadowym Alp Południowych. Praktycznie całe wybrzeże porasta gęsty las deszczowy. Drogą biegnącą wzdłuż jezior Hawea i Wanaka dojechałam do wsi Makarora, gdzie rozbiłam namiot i padłam. Nie miałam nawet siły, żeby cokolwiek zjeść (to zły znak:), pękała mi głowa i choć zakokoniłam się w śpiworze, raziło mnie słońce. Wcześniej usilnie starałam się nie przyjmować do wiadomości, że może powinnam sobie zrobić dzień przerwy – miałam przecież w Nowej Zelandii tylko miesiąc, więc każdy dzień był na wagę złota. W Makarora jednak poddałam się, bo po prostu nie byłam w stanie dalej jechać. Na szczęście przede mną było zachodnie wybrzeże, które i tak zgodnie z planem miałam przejechać autobusem. Postanowiłam jednak podzielić podróż autobusową na dwa dni, by w międzyczasie zatrzymać się na jeden dzień we wsi Fox Glacier, zawdzięczającej swoją nazwę lodowcowi zaczynającemu się na zboczach góry Cooka, a schodzącemu aż do porośniętej lasem deszczowym doliny, na wysokość zaledwie 300 m n.p.m.

Przez całą drogę do Fox Glacier jechaliśmy w ulewnym deszczu, z powodu którego jeszcze kilka dni wcześniej droga przez przełęcz była zamknięta. Będąc na początku wyprawy u podnóży góry Cooka nie widziałam nawet jej kawałka, miałam więc nadzieję, że tym razem będę mieć więcej szczęścia, zwłaszcza że prognozy na następny dzień były całkiem dobre.

Miał to być dzień odpoczynku i wracania do zdrowia, jednak oczywiście nie mogłam usiedzieć w miejscu. Rano niebo było pokryte chmurami, ale... nie nad chmurami! Zawsze marzyłam o locie helikopterem, a skoro już byłam w Nowej Zelandii, postanowiłam skorzystać z okazji i zobaczyć Alpy Południowe z innej perspektywy. Widziane z tak bliska góry i pełne szczelin lodowce odebrały mi mowę. Ponieważ miałam zupełnie zatkane zatoki, podczas lotu powrotnego i lądowania miałam wrażenie, że zaraz wybuchnie mi mózg, ale była to niewielka cena za tyle fantastycznych wrażeń.





Jakiś czas później, 3000 metrów niżej, pojechałam powolutku rowerem na krótką wycieczkę pod czoło lodowca, który chwilę wcześniej widziałam z góry. Ścieżka rowerowa długości kilku kilometrów biegła przez przepiękny, magiczny las pełen egzotycznych roślin. Nie miałam za bardzo siły, żeby jechać na rowerze, ale miałam dobry pretekst do prowadzenia roweru – bez przerwy robiłam zdjęcia bajecznych drzew i innych roślin. Podobnie jak w innych lasach deszczowych, w których byłam w Nowej Zelandii, i tam panowała całkowita cisza, nie widziałam też ani jednego robaczka czy pająka, ani jednej mrówki, nie śpiewały żadne ptaki, choć przecież las wyglądał na tętniący życiem. Być może tamtejsze lasy budzą się do życia wieczorem, podobnie jak świecące robaki w Leith Valley?







Lodowiec, który jeszcze kilka lat temu sięgał poniżej granicy lasu, teraz kończy się kilkaset metrów wyżej. Zrobiłam kilka zdjęć jęzora i bramy lodowcowej, po czym wróciłam do lasu, wybierając nieco inną drogę. Po południu przeleżałam kilka godzin w namiocie bez przerwy kaszląc, przez co (jak podejrzewam) moi biedni sąsiedzi uciekli na drugą stronę campingu. I choć wieczorem wciąż nie czułam się najlepiej, pogoda była po prostu zbyt dobra, by nie wybrać się chociaż na krótki spacer. Z mokrymi włosami, w cienkiej kurtce (było dość ciepło) pojechałam więc nad położone kilka kilometrów dalej na południe jezioro Marteson. Gdy już wsiadłam na rower, szybko zapomniałam o bolącej głowie, jechałam więc szybko – chciałam dotrzeć nad jezioro przed zachodem słońca. Zostawiłam rower na parkingu i pobiegłam na drugą stronę jeziora, skąd mogłam zobaczyć piękne odbicie oświetlonych zachodzącym słońcem gór. I choć przez cały tydzień jadłam lekarstwa, dopiero ta krótka wycieczka z mokrą głową całkowicie mnie wyleczyła.





Następnego dnia wciąż była piękna pogoda, żal więc było mi spędzić cały dzień w autobusie. Chcąc jednak zdążyć na czas do kolejnego szlaku pieszego, nie miałam innego wyjścia. Droga początkowo była niesamowicie pagórkowata i kręta, jednak później na długim odcinku do Greymouth prowadziła przez płaskie obszary rolnicze. Najciekawszym odcinkiem drogi był ten z Greymouth do Westport, z miejscowością Punakaiki znaną z niesamowitych warstwowych skał wapiennych. Zatrzymaliśmy się tam aż na godzinę, mogłam więc pójść na spacer po wybrzeżu i porobić zdjęcia skałom. Było zdecydowanie cieplej niż na południu wyspy, widać było też różnicę w roślinności, która bardziej przypominała tropikalną (Wyspa Południowa leży w strefie klimatu umiarkowanego).



Z autobusu wysiadłam dopiero pod wieczór i z ulgą wsiadłam na rower, kierując się w stronę Marahau nad zatoką Tasmana. Dojechałam tam następnego dnia, po drodze zjadłszy z kilogram przepysznych świeżych jagód i niebiańsko słodkich truskawek kupionych od miejscowego rolnika. Po południu poszłam na spacer na piękną plażę Porters Beach. Trafiłam na odpływ, więc dojście do wody na tyle głębokiej, by można było popływać nie udrzeając kolanami o piasek, zajęło mi ponad pół godziny. Prawie całą drogę na plażę i z powrotem szłam na bosaka, bo ciężkie, stare sandały, które przez dwa tygodnie woziłam w sakwie z myślą o wycieczce szlakiem Abel Tasman Coast Track, okazały się okropnie niewygodne. Po powrocie z plaży wyrzuciłam je do śmieci, na dwudniową wycieczkę musiałam więc wziąć moje wysłużone buty SPD. Miały one tyle dziur, że prawdę mówiąc same wyglądały jak sandały.
« Ostatnia zmiana: 17 Maj 2015, 21:42 Janus »

Offline Kobieta Janus

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 3598
  • Miasto: Goteborg
  • Na forum od: 20.06.2010
Odp: Nowa Zelandia 2014
« 3 Mar 2014, 19:33 »
19-31 stycznia. Abel Tasman Coast Track – Rainbow Road – Lewis Pass – Arthur’s Pass – Christchurch

Abel Tasman Coast Track jest najpopularniejszym w Nowej Zelandii szlakiem pieszym – przyciąga turystów słoneczną (najczęściej) pogodą, białymi, piaszczystymi plażami i pięknymi widokami na zatoki – Tasmana i Złotą. Złota Zatoka początkowo nosiła nazwę Zatoki Morderców z uwagi na niezbyt ciepłe przyjęcie przez miejscowych holenderskiego żeglarza Abla Tasmana, który w 1642 r. jako pierwszy Europejczyk dopłynął do Nowej Zelandii. Nienajlepsza marketingowo nazwa zatoki została zmieniona w połowie XIX wieku po odkryciu w okolicy żyły złota.

W Marahau po raz drugi zapakowałam sprzęt biwakowy i fotograficzny, trochę ubrań i jedzenia do mojego „plecaka” i zostawiwszy rower na campingu, ruszyłam rankiem na szlak. Tym razem nie musiałam brać kijków ani butów trekkingowych, bo jest to bardzo łatwy szlak, biegnący przez plaże i lasy wzdłuż wybrzeża na odcinku ok. 54 km. Spotkałam wielu ludzi, którzy wędrowali szlakiem na bosaka. Widok chodzących boso ludzi jest zresztą w Nowej Zelandii bardzo częsty.





Choć szlak jest bardzo popularny, nie ma na nim tłumów, gdyż dzienna liczba turystów jest ograniczona. Szlak to wspinał się na niewysokie wzgórza, to opadał na poziom morza. Szło się bardzo przyjemnie, choć pogoda nie była tak słoneczna jak dzień czy dwa wcześniej – niebo było pokryte warstwą wysokich chmur. Znając prognozy na kolejny dzień, cieszyłam się jednak i z tej pogody.

Łatwość szlaku uśpiła moją czujność, co przypłaciłam zdartą skórą na kolanie, gdy zaatakował mnie wystający korzeń drzewa. Od tamtej pory starałam się bardziej uważać, choć cały czas szłam szybko – miałam tamtego dnia do przejścia spory kawałek. Po kilku godzinach zeszłam ze szlaku na piękną, pustą plażę, popływałam w morzu, po czym zjadłam lunch. Wracając stromą ścieżką na główny szlak poślizgnęłam się i wyłożyłam jak długa, rąbiąc o ziemię aparatem, kolanem i łokciem. Tym razem bolało o wiele bardziej niż atak korzenia, więc bojąc się ruszyć kolanem, sprawdziłam najpierw, co z aparatem. Choć z całej siły uderzyłam nim o ziemię, i aparat, i obiektyw wyszły na tym bez szwanku. Z moim kolanem, drugim do kolekcji, było nieco gorzej, choć na szczęście skończyło się na obiciu, zadrapaniach i wielkim strupie. Przez cały wyjazd woziłam ze sobą apteczkę, ale oczywiście gdy po raz pierwszy jej potrzebowałam, nie miałam jej przy sobie. Postanowiłam wtedy, że następnym razem zabiorę apteczkę nawet na krótki spacer.

Wieczorem odwiedziłam strażnika, by zameldować się na campingu i poprosić o dwa plastry. Strażnik, spojrzawszy na moje buty, dał mi kilka plastrów na zapas, po czym zapytał, czy poczułam kilka godzin wcześniej trzęsienie ziemi. Okazało się, że tego dnia kilkaset kilometrów od brzegu było trzęsienie ziemi o magnitudzie 6.3. Podobno można to było poczuć, a nawet zobaczyć i usłyszeć trzęsące się drzewa. Ja oczywiście nic nie zauważyłam, uznałam jednak trzęsienie ziemi za bardzo logiczne i prawdopodobne wyjaśnienie mojej pięknej wywrotki:)





W nocy sporo padało, przez co rano mój namiot był z zewnątrz zupełnie mokry. Ponieważ schowanie go do worka oznaczałoby zamoczenie całej reszty bagaży, musiałam nieść go w ręku. Tak wygodnie spało mi się na alumacie, że zaspałam o godzinę. W dodatku szlak był w wielu miejscach śliski, szłam więc zbyt powoli, by zdążyć na czas do niewielkiej cieśniny przecinającej szlak, którą można przejść tylko w czasie odpływu. Mając zablokowaną dalszą drogę na wiele godzin, na położony kilkanaście kilometrów dalej camping dotarłabym najwcześniej koło północy. Podobnie jak inni turyści wróciłam więc do Marahau wodną taksówką (to jedyny środek transportu na szlaku).

Z parku narodowego Abla Tasmana pojechałam prosto na południe, w głąb lądu, gdzie zaczyna się droga gruntowa przez góry, Rainbow Road. Bardzo się na nią cieszyłam, bo do tej pory cały czas w Nowej Zelandii jeździłam po asfalcie, a na Islandii to właśnie terenowe odcinki były najciekawsze, choć i najtrudniejsze. W drodze do St Arnaud jechałam początkowo wśród licznych sadów i winnic, z których słyną prowincje Nelson i Marlborough, a później przez zalesione wzgórza. Tamtego dnia miała też miejsce moja druga i ostatnia awaria rowerowa, a mianowicie... przebita dętka:) Nie mogłam wyjść ze zdumienia, że coś zdołało przebić moje opony (Marathon Mondial) – od pięciu lat nie miałam ani jednego flaka. Na szczęście miałam zapasową dętkę, usiadłam więc na poboczu, zdjęłam koło i zaczęłam inspekcję opony. Po chwili zauważyłam wbity w nią cienitki, ale ostry jak nóż drucik. Dzień później zgubiłam na kamienistej drodze pompkę, mimo to do końca wyjazdu nie kupiłam nowej – nie wierzyłam, że mogę mieć aż takiego pecha. I rzeczywiście, pompka nie była mi już potrzebna – mam nadzieję, że znalazł ją jakiś rowerzysta w potrzebie!

W St Arnaud zrobiłam zapasy jedzenia i wody, po czym ruszyłam na wyczekiwaną drogę Rainbow Road. Poranek był pochmurny i deszczowy, a pierwszy odcinek drogi bardzo ciężki – droga w wielu miejscach przecinała wąską dolinkę strumienia, gwałtownie opadając na jej dno, by zaraz stromo wznosić się na drugi brzeg. Co więcej, właśnie na tych najbardziej stromych odcinkach nawierzchnię stanowiły duże, luźne kamienie, przez co miejscami bałam się nawet zjeżdżać. Po około 30 km dotarłam do gospodarstwa właściciela drogi, gdzie zapłaciłam 2 dolary za przejazd (kierowcy płacą 25) i zatrzymałam się na lunch, którym podzieliłam się z uroczym psem.



Gdy zaczynałam lunch, niebo pokryte było chmurami. Gdy pół godziny później ruszałam w drogę, niebo było prawie bezchmurne. Wiatr wiał mi w plecy, a droga biegła łagodnie do góry szerokim dnem doliny. Jednym słowem – byłam w raju. Przez cały dzień minęło mnie tylko kilka samochodów. Gdyby ktoś zaproponował mi tam podwiezienie na przełęcz, za nic w świecie bym się nie zgodziła:) Krajobraz jest tam zupełnie inny niż w górach położonych blisko morza – z powodu suchego klimatu roślinność stanowią tam głównie pożółkłe o tej porze roku trawy, jest też mnóstwo kwiatów. Po południu przejechałam z jednej doliny do sąsiedniej, przez co wiatr, który przez cały dzień mi pomagał, nagle zaczął bardzo mocno wiać z boku. Na szczęście właśnie tam chciałam zatrzymać się na noc – w jednej z dwóch czy trzech chatek dla turystów stojących wzdłuż szlaku. W chatce były trzy łóżka piętrowe i piec, na zewnątrz była też toaleta. Pełen luksus! Po jakimś czasie w chatce zatrzymał się również Bruce, na oko 70-letni miejscowy rowerzysta. Bruce nie wyglądał ani na trochę zmęczonego po podjechaniu na ponad 1000 metrów. Chciałabym mieć taką kondycję w jego wieku!





W nocy wyszłam na chwilę z chatki, by spojrzeć na rozgwieżdżone niebo. Nigdy w życiu nie widziałam aż tylu gwiazd i tak jasnej Drogi Mlecznej co wtedy i kilka dni później, na przełęczy Arthur’s Pass. Niesamowity widok.

Następnego ranka pogoda dalej była piękna, a wiatr na szczęście nieco słabszy. Bruce powiedział, że czuje się staro, gdy wyprzedzają go dziewczyny, więc poprosił, żebym na niego nie czekała:) Droga od rana prowadziła łagodnie, ale nieprzerwanie do góry, ponieważ jednak nocowałam na sporej wysokości, jeszcze przed 10 rano wjechałam na Island Saddle, najwyższą przełęcz drogową Nowej Zelandii (1347 m n.p.m.). Na przełęczy zjadłam drugie śniadanie, po czym ruszyłam w dół. Wiatr chwilami pomagał, chwilami przeszkadzał, często też jechałam po tarce, jednak dzięki przepięknym widokom zupełnie mi to nie przeszkadzało. Po kilkudziesięciu kilometrach zaczęły pojawiać się drzewa, a trawa zrobiła się bardziej zielona. Pod koniec czekał mnie jeszcze króciutki, ok. 200-metrowy podjazd na Jollies Pass, a stamtąd stromy zjazd do Hanmer Springs, gdzie kończą się dwie piękne drogi gruntowe – Rainbow Road, którą jechałam, oraz Molesworth Road, którą pojadę następnym razem:)



Z Hanmer Springs jest całkiem blisko do Christchurch, ja jednak chciałam jeszcze zahaczyć o zachodnie wybrzeże, przejeżdżając po drodze przez trzy przełęcze górskie – Lewis Pass, Arthur’s Pass i Porters Pass. Choć tata odradzał mi ten pomysł, strasząc prognozą pogody – wiatrem w twarz i ulewnym deszczem na zachodnim wybrzeżu, postanowiłam nie zmieniać planów i pojechałam w stronę pierwszej z przełęczy, Lewis Pass. Szybko przekonałam się, że ostrzeżenia taty nie były bezpodstawne – potężnie wiało w twarz. Już po powrocie do domu dowiedziałam się, że mój kochany tata codziennie spędzał przed komputerem godzinę czy dwie porównując różne prognozy, modele i zdjęcia satelitarne, przez co prognozy praktycznie zawsze się sprawdzały, często nawet co do godziny. Powinni go zatrudnić w szwedzkim biurze prognoz:)

Pierwsza połowa drogi do Lewis Pass wymęczyła mnie o wiele bardziej niż podjazd na Island Saddle. Droga biegła wzdłuż rzeki, jednak prawie nie miała płaskich odcinków – była nieprzerwanym ciągiem stromych zjazdów i podjazdów. Gdy w końcu po ponad 60 km zaczął się właściwy podjazd na przełęcz, cieszyłam się, że wreszcie mogę odpocząć. Zanim się obejrzałam, byłam na przełęczy, która – choć całkiem wysoka (ponad 900 m) – nie wygląda zbyt imponująco, gdyż droga biegnie tam poniżej granicy lasu. Namiot rozbiłam kilkanaście kilometrów za przełęczą, na jednym z wielu w Nowej Zelandii darmowych lub prawie darmowych campingów DOC (Department of Conservation).

Wraz z przekroczeniem Lewis Pass znalazłam się na zachodnim wybrzeżu, następnego dnia przyszła więc pora na zapowiadany w prognozach deszcz. Gdy rano zwijałam namiot, zaczynało kropić. Gdy ruszałam w drogę, padało. Chwilę później już lało i lało bez przerwy do późnego popołudnia. Było jednak dość ciepło, więc deszcz mi nie przeszkadzał. Gdy dzień później jechałam na południowy zachód, w stronę Arthur’s Pass, niebo było bezchmurne. W miejscowości Ikamakura zorganizowałam sobie dzień dziecka – kupiłam w sklepie watę cukrową:)





Jakiś czas wcześniej skontaktowałam się na WarmShowers z Loreną, mieszkającą na przełęczy w Arthur’s Pass National Park. Lorena, która ma za sobą kilka podróży rowerowych, a obecnie pracuje w punkcie informacji turystycznej, poleciła mi kilka pieszych wycieczek po parku narodowym. Mając lekki niedosyt po wycieczce szlakiem Routeburn Track i wiedząc, że pogoda w Arthur’s Pass jest i ma być piękna, postanowiłam spędzić tam półtora dnia. Lorena pożyczyła mi swoje sandały (buty były na mnie nieco za małe) i poleciła trasę na pierwszą wycieczkę. Zabrałam więc kapelusz i ruszyłam w drogę. W torbie na kierownicy miałam wszystko, co najważniejsze, czyli aparat, jedzenie i picie (hmm, czyżbym o czymś zapomniała?). Pierwszy szlak, króciutki i bardzo łatwy, prowadził do wodospadu Devil’s Punchbowl, a drugi – prosto do góry zboczem Mt Temple. Choć Lorena powiedziała mi, że to stromy szlak, byłam zdumiona tym, co zobaczyłam. Zamiast trawersować zbocze, szlak prowadził prosto do góry. Czułam się jak Julia i Eustachy ze „Srebrnego Krzesła”, wspinający się na schody w mieście olbrzymów. Gdyby nie rosnące przy ścieżce brzózki z korą wygładzoną przez setki czy tysiące łapiących je rąk, szybko bym zrezygnowała. Po drodze wyprzedziłam jednego jedynego turystę – poza nim na całym szlaku nie spotkałam żywej duszy.



Szlak kończył się na granicy lasu, jednak miejscami las był dość rzadki, dzięki czemu odsłaniał się piękny widok na przełęcz i góry po drugiej stronie doliny. Gdy zatrzymałam się na przerwę zdjęciowo-obiadową, prawie natychmiast podleciała do mnie papuga kea, próbując ukraść coś do jedzenia. Chwilę później, ruszając w dalszą drogę, stanęłam na ruchomym kamieniu i, upadając, naderwałam sobie dość gruby kawałek skóry na pięcie. Coś nie miałam szczęścia do zdrowia na tej wyprawie... A może to rower był zazdrosny i dawał mi znać, że nie powinnam go co i raz zostawiać? W każdym razie biorąc pod uwagę liczbę gleb na tym wyjeździe, i tak dobrze, że skończyło się na paru bliznach:) Pożyczony od Loreny sandał szybko zrobił się czerwony, a oczywiście po raz kolejny nie pomyślałam o wzięciu apteczki. W dodatku przede mną było długie, strome zejście, którego już wcześniej się obawiałam. Jednak powoli zeszłam na dół, uważając, żeby nie dotykać niczego piętą. W wiosce umyłam biedne sandały, zajęłam się nogą i rozstawiłam namiot pod domem Loreny. Wieczorem pojechałyśmy na maliny, a po powrocie za pomocą specjalnego urządzenia sprawdzałyśmy, gdzie są i co robią trzy okoliczne kiwi – każdy z nich ma nadajnik. Okazało się, że dwa kiwi wybrały się na wycieczkę, ale jednego udało się nam namierzyć. W nocy po raz kolejny oczarowało mnie niesamowicie rozgwieżdżone niebo.

Kolejnego dnia czekała mnie piękna droga przez góry, w tym podjazd na ostatnią przełęcz – Porters Pass (938 m n.p.m.). Był to zdecydowanie najcieplejszy dzień mojej wyprawy – myślę, że mogło być z 25 stopni, czyli w porównaniu do poprzednich dni prawdziwy upał. Co więcej, przez większość dnia nie wiał nawet najlżejszy wiaterek, więc woda znikała z mojej butelki w zastraszającym tempie. Na szczęście w każdym punkcie widokowym dostawałam zapas zimnej wody od życzliwych turystów zmotoryzowanych. Widoki przez cały dzień zapierały dech w piersiach. Droga, zwana the Great Alpine Highway, biegła szerokimi dolinami górskimi, początkowo wzdłuż rzeki Waimakariri (swoją drogą to jedyna nazwa własna pojawiająca się w tej relacji, którą musiałam sprawdzić na mapie - całość pisałam z pamięci), a dalej na południe wzdłuż trzech pięknych jezior – Grasmere, Pearson i Lyndon. W Castle Hill poszłam na dwa krótkie spacery, by obejrzeć niesamowite skały wapienne, wyglądające jak skamieniałe trolle. Może to właśnie je spotkał Bilbo na swojej wyprawie? W każdym razie chyba bałabym się po zmroku rozstawić między nimi namiot:)







Podjazd znad jeziora Lyndon na przełęcz Porters Pass okazał się bardzo krótki. Widocznie droga już od dłuższego czasu stopniowo nabierała wysokości, czego nie zauważyłam – sądziłam po prostu, że jedzie mi się dość ciężko z powodu upału. Alpy Południowe pożegnały mnie długim zjazdem do Springfield, skąd już po płaskim dojechałam do Christchurch.

Mając dwa dni do odlotu, podjechałam do biura Emirates na lotnisku, by upewnić się, że tym razem linie lotnicze nie zafundują mi przymusowej diety odchudzającej. Dwa ostatnie dni spędziłam jeżdżąc tu i tam po Christchurch. Głównym zadaniem do wykonania było kupienie jakichkolwiek butów na podróż powrotną, bo zauważyłam, że w jednym z moich butów SPD zrobiła się wielka dziura na wylot w podeszwie. Prawdę mówiąc buty od dawna nadawały się do wyrzucenia, ale za bardzo je lubiłam – ostatecznie towarzyszyły mi na trzech wyprawach rowerowych. Dziura w podeszwie przesądziła jednak sprawę.



Ostatniego dnia pojechałam do położonej niedaleko lotniska firmy Natural High wypożyczającej rowery, gdzie przed wyjazdem zamówiłam karton. Gdy rower i bagaż były już zapakowane, pożegnałam się z butami (Rest in pieces...), założyłam kupione dzień wcześniej klapki i pojechałam taksówką na lotnisko. W Sydney, korzystając z darmowego wifi, wysłałam do taty maila z prośbą, by przywiózł mi na lotnisko ciepłe ubrania i coś do jedzenia, bo – o dziwo – linie lotnicze znowu postanowiły zadbać o moją linię. Na szczęście tym razem przesiadki były krótsze i w Warszawie wylądowałam po zaledwie 30 godzinach głodówki. W czasie podróży postanowiłam umilić sobie czas jakimś filmem. Fakt, że wybrałam 101 Dalmatyńczyków, chyba dobrze oddaje, jak bogaty był wybór:)

Po godzinie czekania na bagaż (w tym rower) dowiedziałam się, że przyleci on dopiero następnego dnia po południu. Pech chciał, że następnego dnia po południu ja byłam już w Szwecji, co oznaczało, że rower odbiorę dopiero w marcu. Na lotnisku przywitał mnie komitet powitalny składający się z rodziców, trzech sióstr i dwóch bratanków. Założyłam ubrania stosowne do naszej pory roku, po czym pojechałam do domu, gdzie prawie natychmiast zjadłam trzy głębokie talerze zupy. Na szczęście nie pomidorowej:)

Tak zakończyła się moja cudowna podróż rowerowo-pieszo-autobusowa po Nowej Zelandii. Kraj ten zasługuje na poświęcenie mu znacznie dłuższego czasu niż miesiąc, jednak nawet przez te kilka tygodni udało mi się odwiedzić mnóstwo wspaniałych miejsc. Wyspa zauroczyła mnie niesamowitą różnorodnością krajobrazu – na wschodnim i zachodnim wybrzeżu, w górach i na nizinach, na północy i południu. Bardzo polubiłam też Nowozelandczyków za ich otwartość, poczucie humoru i gościnność. Niestety na moich zdjęciach nie ma żadnych ludzi – zawsze głupio mi pytać, czy mogę zrobić zdjęcie:(

Wszyscy mówili mi, że trafiłam na bardzo zimne i deszczowe lato. I rzeczywiście – ponad połowa dni była deszczowa, a tu i ówdzie pogoda pokrzyżowała nieco moje plany. Jednak w wielu przepięknych miejscach – w Milford Sound, pod lodowcem Foxa, na Rainbow Road czy w parku narodowym Arthur's Pass –  nie mogłam marzyć o lepszej pogodzie. Myślę też, że gdybym trafiła na upały, o wiele ciężej byłoby mi się zaklimatyzować, nie mówiąc o tym, że szok termiczny po przyjeździe do zaśnieżonej Europy chyba by mnie zabił:)



Oczywiście trochę żałuję, że kilka odcinków podjechałam autobusem, jednak w ten sposób mogłam zwiedzić zarówno północ wyspy, jak i południe, a także zostawić kilka dni na piesze wycieczki. Jak się okazało, do pieszych wycieczek nie miałam wielkiego szczęścia, ale i tak bardzo dobrze je wspominam. Prawdę mówiąc, dobrze wspominam każdy dzień wyjazdu i nie jestem w stanie wybrać miejsca czy nawet regionu, który podobał mi się najbardziej. Chyba nie pokusiłabym się nawet o wytypowanie listy pięciu ulubionych miejsc:) Wiem natomiast, że zakochałam się w Nowej Zelandii od pierwszego wejrzenia i że z wielką przyjemnością pojadę tam kiedyś po raz kolejny, tym razem na dłużej.
« Ostatnia zmiana: 17 Maj 2015, 21:48 Janus »

Offline Mężczyzna foka

  • Wiadomości: 164
  • Miasto: Łódź
  • Na forum od: 21.10.2012
Odp: Nowa Zelandia 2014
« 3 Mar 2014, 20:11 »
 Super relacja! :)

Pozdrawiam,
--
F.

Offline Mężczyzna Duńczyk

  • Wiadomości: 143
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 17.01.2014
Odp: Nowa Zelandia 2014
« 3 Mar 2014, 20:23 »
Czad :)

Offline Mężczyzna Żubr

  • Wiadomości: 2479
  • Miasto: Poznań
  • Na forum od: 03.11.2010
Odp: Nowa Zelandia 2014
« 3 Mar 2014, 20:56 »
O rany boskie! no nie będę kłamał , że ta relacja nie urwała mi d... :) mówiąc nieładnie, a godzinę życiorysu poświęciłem na wchłanianie tego materiału.

Offline Mężczyzna paweł.70

  • Marin
  • Wiadomości: 3321
  • Miasto: Ciepłe Łóżeczko
  • Na forum od: 28.11.2011
Odp: Nowa Zelandia 2014
« 3 Mar 2014, 21:18 »
Wysoko zawieszona poprzeczka na forum, Nowa Zelandia to sfera marzeń ale pomarzyc warto.
Gratuluję wyprawy i pozdrawiam :D

Dom jest tam, gdzie rozkładamy obóz
Liczy się podróż, a nie cel.

Offline Mężczyzna memorek

  • Wiadomości: 2682
  • Miasto: Szczecin
  • Na forum od: 12.05.2007
Odp: Nowa Zelandia 2014
« 4 Mar 2014, 08:10 »
Janka, no zazdroszczę. Strasznie  ;)

Marek

Offline Mężczyzna olo

  • Moderator Globalny
  • Wiadomości: 7081
  • Miasto: Bydgoszcz
  • Na forum od: 12.02.2011
Odp: Nowa Zelandia 2014
« 4 Mar 2014, 09:01 »
Nie będę chwalił, bo już to robiłem wcześniej :-)

Patrząc na relację dopiero zdałem sobie sprawę jak nieuczciwe było nazywanie Ciebie przez niektórych "Królową shoutboxa" - bo to sugerowałoby że miejscem Twojego panowania jest okienko na dole forum. Tymczasem w przeciwieństwie do plotkarzy z shouta Ty jesteś Królową ciekawych wypraw.   :)
Cytat: Hipek
To, co napisał Olo, brzmi rozsądnie.


Offline Mężczyzna Pustelnik

  • Wiadomości: 1507
  • Miasto: Poznań
  • Na forum od: 13.03.2010
Odp: Nowa Zelandia 2014
« 4 Mar 2014, 09:39 »
Jeszcze nie czytałem, tylko pobieżnie przejrzałem, bardzo ładne fotki. Mam nadzieję, że przyślesz do PRIM-a 2013 (tylko to jest 2014 będę musiał na samym końcu 2013 roku umieścić :) )
Ach, każdy rowerzysta zwykł, o grację dbać i styl. I aby linię mieć i szyk, przemierza setki gmin.
Rozkoszny życia jego tryb i piękny szprychy błysk. A kiedy wita długi zjazd, rozjaśnia mu się pysk.


Offline Mężczyzna marek.dembowski

  • Wiadomości: 1653
  • Miasto: Ogrodzieniec
  • Na forum od: 06.04.2007
Odp: Nowa Zelandia 2014
« 4 Mar 2014, 09:53 »
@Janus, serdeczne gratuluję tak wspaniałej wyprawy!  :D Jestem w trakcie czytania relacji i bardzo mi się podoba :) Gratuluję pomysłu i zazdroszczę realizacji  :D
Tak w ogóle, to dziewczyny z naszego forum są niesamowite. Najpierw @ewcyna pojechała na kraj świata i samotnie podróżuje po dalekiej Azji, a teraz @Janus opisuje swoją samotną wyprawę po Nowej Zelandii :D
...prawie wszyscy pytają: "Ile przejechałeś?" a ja wolałbym usłyszeć np. "Co ciekawego zobaczyłeś?"... - Michał Sitarz

Offline Kobieta martwawiewiórka

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 6394
  • Miasto: Poznań
  • Na forum od: 17.08.2009
Odp: Nowa Zelandia 2014
« 4 Mar 2014, 09:55 »
"Królową shoutboxa"


Wypraszam sobie, ja osobiście wymyśliłam ten termin i miał być żartobliwy, i w żadnym wypadku złośliwy.:P
Pierwotnie został zresztą użyty w odniesieniu do dwóch osób.

Zdjęcia już widziałam i już się odniosłam, tekst bardzo zabawny!
Ale nie wiem czy mi gdzieś umknęła w tekście (możliwe) informacja: jakoś wcześniej załatwiałaś jakieś pozwolenia na parki czy szlaki? czytałam kiedyś jakąs inna relację i tam chyba było, że jest tyle ograniczeń co do wizyt w parkach, że to aż zniechęca. Ale po Twojej relacji tego jakoś bardzo nie widać (gdzieś tam wspomniałaś, że jest odgórnie ograniczona liczba osób na szlakach, więc jak to jest?)

Te papugi to moje faworytki. Zupełnie się nie bały?

Jakiś Ty społecznie dojrzały! Mogę sobie zsynchronizować z Tobą te dane?

Offline Kobieta Janus

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 3598
  • Miasto: Goteborg
  • Na forum od: 20.06.2010
Odp: Nowa Zelandia 2014
« 4 Mar 2014, 11:01 »
Dzięki wszystkim! :)

Mam nadzieję, że przyślesz do PRIM-a 2013 (tylko to jest 2014 będę musiał na samym końcu 2013 roku umieścić  )
Pewnie, że prześlę. Może być w edycji z 2013 roku, ostatecznie wyprawa zaczęła się w Sylwestra:)

Ale nie wiem czy mi gdzieś umknęła w tekście (możliwe) informacja: jakoś wcześniej załatwiałaś jakieś pozwolenia na parki czy szlaki? czytałam kiedyś jakąs inna relację i tam chyba było, że jest tyle ograniczeń co do wizyt w parkach, że to aż zniechęca. Ale po Twojej relacji tego jakoś bardzo nie widać (gdzieś tam wspomniałaś, że jest odgórnie ograniczona liczba osób na szlakach, więc jak to jest?)
Nie zauważyłam żadnych problemów z dostępem do parków narodowych, a byłam w kilku. Jeśli chodzi o "Great Walks", czyli kilka najpopularniejszych w kraju szlaków pieszych (m.in. te dwa, które przeszłam), w sezonie jedynym problemem jest rezerwacja miejsc, za którą trzeba zapłacić - z reguły kilkanaście dolarów za camping lub kilkadziesiąt za schronisko, czyli tyle samo, co wszędzie indziej. Ponieważ styczeń to w Nowej Zelandii środek sezonu i czas wakacji szkolnych, rezerwując miejsca w październiku czy listopadzie miałam już bardzo ograniczony wybór. I bardzo dobrze - dzięki temu na szlakach nie ma takich tłumów jak miejscami w Tatrach. Poza sezonem, jeśli dobrze pamiętam, w niektórych parkach trzeba mieć pozwolenie od DOC (Department of Conservation), ale na pewno nie wszędzie. Być może chodzi po prostu o bezpieczeństwo, by ktoś z DOC wiedział, że na tym lub tamtym szlaku są ludzie.

Te papugi to moje faworytki. Zupełnie się nie bały?
Wręcz przeciwnie! Są bardzo odważne, powiedziałabym wręcz, że zuchwałe. Nie radzę rozbijać namiotu w ich pobliżu:) Na zdjęciach nie widać niestety, jak ładnie śpiewają i jak pięknie upierzone są ich skrzydła od spodu.

Offline EASYRIDER77

  • Wiadomości: 4847
  • Miasto: INOWROCŁAW
  • Na forum od: 27.07.2010
Odp: Nowa Zelandia 2014
« 4 Mar 2014, 11:15 »
ale super Janus! Otwieram kompa i wchodzę na forum a tutaj widzę Nowa Zelandia, a pewnie Janus planuje dopiero... NIe!! Była tam, no to czytam, taak udaję że pracuję...

 Fajnie piszesz o swoim samopoczuciu, w stylu: "Wieczorem odwiedziłam strażnika, by zameldować się na campingu i poprosić o dwa plastry. Strażnik, spojrzawszy na moje buty, dał mi kilka plastrów na zapas, po czym zapytał, czy poczułam kilka godzin wcześniej trzęsienie ziemi. Okazało się, że tego dnia kilkaset kilometrów od brzegu było trzęsienie ziemi o magnitudzie 6.3. Podobno można to było poczuć, a nawet zobaczyć i usłyszeć trzęsące się drzewa. Ja oczywiście nic nie zauważyłam, uznałam jednak trzęsienie ziemi za bardzo logiczne i prawdopodobne wyjaśnienie mojej pięknej wywrotki:)".
albo:
"I choć przez cały tydzień jadłam lekarstwa, dopiero ta krótka wycieczka z mokrą głową całkowicie mnie wyleczyła.".
i ta apteczka i te buty... fajowo się czyta.
Czy mogę sobie z galerii wkleić zdjęcie na pulpit Twojego roweru z lasem? no bajka zdjęcia.
Gratuluję, pozdrawiam.

aha jeszcze coś. Jakoś mi się kojarzył ten kraj jako gorący, a tu widać da się zmoknąć i zmarznąć.

Offline EASYRIDER77

  • Wiadomości: 4847
  • Miasto: INOWROCŁAW
  • Na forum od: 27.07.2010
Odp: Nowa Zelandia 2014
« 4 Mar 2014, 11:17 »
podasz jeszcze zdjęcia gdzie indziej bo nie jestem na facebooku?

Tagi: nowa zelandia 
 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum