Miała się ukazać ksiązka autorstwa
robba pod takim właśnie tytułem. Ukazała się, ale tytuł został zmieniony. To chyba o „Tysiąc szklanek herbaty” chodziło. Przepraszam robb za użycie tytułu. Mam nadzieję, że nie pozwiesz mnie o prawa autorskie, w końcu też nie jesteś taki zły.
Nadeszła majówka. Wsiadam na rower tradycyjnie zaraz po pracy przed pierwszym wolnym dniem. W planie pięć dni jazdy – okolice Przemyśla, Sanoka. Brak mi tam było trochę gmin
do skompletowania województwa.
Pierwszego dnia oczywista euforia. Zerwałem się jak pies ze smyczy. Pogoda ładna – tnę. W Leżajsku mam zamówioną agroturystykę. Gdzieś za Niskiem brałem udział w dość dziwnym zjawisku. Otóż jechałem w pełnym słońcu, padał na mnie deszcz, a przede mną rozpostarł się na niebie łuk tęczy. Coś pięknego. Tak to mogę nawet w deszczu jeździć.
Piękno i szczęście nie trwały długo. Z tylnego koła dobiegały niepokojące dźwięki – jakieś trzaski, stuki. Coś z łożyskami, ale nie miałem nawet narzędzi, żeby tam zajrzeć. Doturlałem się z biedą do Leżajska, zakwaterowałem, zjadłem kolację i … do roboty.
Gospodarze mieli na szczęście nieźle wyposażony garaż, pozwolili skorzystać z narzędzi. Łożysko z jednej strony kompletnie zrujnowane. Kulki jakieś takie bardziej kwadratowe się zrobiły, powychodziły z bieżni. Konieczna wymiana, ale skąd to wziąć? Wyczyściłem wszystko, dałem nowy smar, ustawiłem luz. Jazda próbna wypadła dobrze. Pojawiła się nadzieja.
Rano (pierwszy maja, Święto Pracy) po pięciu kilometrach jazdy znów trzaski w kole. Wstąpiłem do czynnego warsztatu samochodowego z pytaniem, czy nie mają jakiegoś łożyska z odpowiednimi dla mnie kulkami. Nie mieli. Ponownie rozebrałem koło, poukładałem kulki. Od
właściciela dostałem w prezencie klucz płaski rozmiar 17, oraz dowiedziałem się, że w niedalekiej Tryńczy jest sklep rowerowy, którego właścicielka mieszka w tym samym domu co sklep. Jeśli będzie w domu, to otworzy.
No i
Pani była, otworzyła, poświęciła mi sporo czasu (jeszcze z warsztatu korzystałem).
Sprzedała co trzeba – mogłem jechać. Pamiętajcie: Tryńcza i jedyny w niej sklep rowerowy.
Warto tam zajechać!
Straciłem rano (ambitnie już o godzinie 6.15 byłem w trasie, to miał być kluczowy dzień)
ze trzy godziny na użeranie się z rowerem, więc ruszyłem z kopyta. Dłuższy czas nasłuchiwałem odgłosów z tylnego koła, ale już do końca wyjazdu nic złego się tam nie stało. Słońce świeciło intensywnie, szybko mijały kilometry. Za Przemyślem zaczęły się pagórki, podjazdy, tempo spadło wyraźnie. Jechałem z czterema sakwami i pełnym wyposażeniem biwakowym, więc lekko nie było. Na jednym z podjazdów dogonił mnie kolarz. „Dzień dobry. O! Ja pana znam ze zdjęć, z BBTouru”. Przejechaliśmy razem kilkanaście kilometrów.
Odpowiadałem bez przerwy na pytania związane z długimi jazdami.
Darek (ów kolarz) przymierza się do BBTouru, ale jeszcze nie czuje się na siłach. Koniec końców – zaprosił mnie do domu na nocleg. Nie opierałem się zbytnio. Poranne zwijanie namiotu i obozowiska jakoś zawsze schodzi mi niezwykle długo, byłem więc szczęśliwy, że zostanie mi to oszczędzone. Gospodarz był bardzo gościnny. Po świetnej kolacji długo wieczorem gawędziliśmy jeszcze o rowerach i nie tylko. Poznałem ciekawego człowieka. Nie dotarło do mnie jeszcze nasze wspólne zdjęcie, a miało być w tym miejscu zamieszczone.
Dzień trzeci – słoneczny i górzysty. Ponad 1300 m podjazdów z sakwami w ciągu dnia to już sporo. Trzy wyraźne podjazdy po około 300 m w pionie, w tym piękne serpentyny pod Tyrawą Wołoską. Od dawna miałem je w planie. Wreszcie się udało. Trochę psuli nastrój motocykliści jeżdżący akurat w kółko góra-dół. Tacy już są.
Dojechałem do Sanoka i trochę dalej, do Pielni (gmina Bukowsko). Przed wieczorem mijałem
wiatraki. Ktoś powie „psują krajobraz”, natomiast dla mnie są piękne, dostojne, wyniosłe.
Namiot rozbiłem
„u gospodarzy” za domem. Żadnego problemu nie robili. Rano przynieśli do namiotu śniadanie
Po śniadaniu start do dość krótkiego etapu. Kilka gmin i meta w Sękowej pod Gorlicami. Wcześniej wizyta u „naszego”
Senesa w Nowym Żmigrodzie. Dobra zupa i prawie godzinka miłej rozmowy. Potem już prosto do mety. Niestety ostatnie pół godziny w deszczu. Miałem jednak zapewniony nocleg pod dachem u
przyjaciół, o których już to nie raz wspominałem, więc ten deszcz nie był wcale taki straszny. Rano nie chciało się wyjeżdżać. Nagadać się nie mogliśmy, trzeba też było przeczekać poranną niepogodę. Wyjechałem już po dziewiątej. Ostatnia z zaplanowanych gmin – Szerzyny. Dwa lata jakoś nie mogłem tam się wybrać. A warto było. Dla pięknych wzgórz Pasma Brzanki. Polecam.
Potem obiad w okolicy Pilzna i… jazda do domu pod wiatr. Dojechałem o godzinie 21.30.
Gminobranie zakończone niepełnym sukcesem. Przeoczyłem gminę Dydnia. Dla niej też kiedyś znajdzie się czas.
Oto mapka wyjazdu:
http://www.bikemap.net/pl/route/2499071-g141/#/z8/49.95475,22.12646/terrainDla tych, którzy chcą statystyk :
http://transatlantyk.bikestats.pl/