Z cyklu...Babcia na rowerze:
Korsyka...wyspa Napoleona, zapachów i słońca!
Już przed wiekami greccy żeglarze nadali jej przydomek "Kalliste", czyli piękna. Czy taka jest naprawdę? Już wkrótce o tym się przekonam.
Wyprawę rozpoczynam...trzynastego!!! września. Z Katowic do Livorno docieram busem-autokarem-busem. Przystanek jest tuż obok przystani promowej. Prom odpływa za godzinę, więc mam sporo czasu na poskładanie roweru i kupno biletu do Bastii.
14.09.Livorno - BastiaProm rusza punktualnie o godz.8:00. Pasażerów niewielu. Z rowerem tylko ja. Leniwie wyciągam się na leżaku. Słońce już mocno przygrzewa, wiatr przyjemnie chłodzi. Zmęczona długą podróżą zamykam oczy, ale nie zasypiam. Zbyt duże napięcie.
Ten wypad na Korsykę wpadł mi do głowy w ostatniej chwili. Niecały miesiąc przygotowań minął tak szybko, iż nie miałam czasu zastanowić się, czy to dobry wybór na kolejną, samotną wyprawę. Przecież to góry! A góry, to i owszem, lubię podziwiać z dolinek, pospacerować łagodnym stokiem. Ale pchać się na nie rowerem? Ja, babcia?
Moje przygotowanie fizyczne na tak trudny teren też było kiepskie. Pomimo tego, podjęłam wyzwanie. Jeżeli nie podołam, to przecież mogę przycupnąć na którejś z pięknych plaż i odać się błogiemu nic nie robieniu, a rowerkiem na luźno pokręcić po najbliższych okolicach. Zawsze przecież jest jakieś wyjście.
Po niespełna czterech godzinach przyjemnego kołysania, z morza zaczyna wynurzać się majestatyczne pasmo górskie. Patrzę z przerażeniem, jak staje się ono coraz większe i większe! Budzi się we mnie instynkt samozachowawczy i mam ochotę wiać! Tylko dokąd?
Z nadzieją, że jakoś to będzie schodzę na ląd.
Półwysep Cap Corse.Po zejściu z promu w Bastii, od razu kieruję się w stronę półwyspu Cap Corse. Droga pnie się lekko w górę. Jest południe. Słońce pali tak, że z pod kasku wypływają pierwsze krople potu. Już wiem, że nie będzie lekko. Wkrótce jednak o tym zapominam, zauroczona widokami.
Jadę wzdłuż wybrzeża mijając turkusowe zatoczki,w których przycupnęły niewielkie, malownicze osady. Mijam stare wieże wartownicze i zbocza porośnięte kilometrami oleandrów. Takie widoki wprowadzają ład i harmonię w moim wnętrzu. Pozwalają choć na chwilę zapomnieć, że upał, że ciężko trochę i że często pod górkę.
Nigdy jeszcze tak często się nie zatrzymywałam. Nie ze zmęczenia bynajmniej, lecz żeby nasycić się pięknem, które mnie otacza. Jeszcze nie wiem, że to tylko preludium tego, co zobaczę później, na zachodnim wybrzeżu wyspy.
Po ok. 40 km docieram do wioski Macinaggio. W tym miejscu droga D80, którą jadę, opuszcza wschodnie wybrzeże i skręca w głąb lądu. Na pierwszy nocleg zatrzymuję się na położonym w sosnowym lesie campingu. Zjadam domowe jeszcze kanapki i układam się do snu. Jutro planuję przeciąć półwysep by przedostać się na zachodnie wybrzeże. Podejrzewam, że czeka mnie kilka niezłych podjazdów.
15.09.Przymusowy postój po raz pierwszy!Pobudka o 7:00. Wstaję bez oporów, świadoma trudów trasy.
Szybkie śniadanie, pakowanie i...niespodzianka! Gołym okiem widać, że w tylnym kole mam kapcia.
No nieźle! Szybko zmieniam dętkę i...pojawia się nowy problem... hamulce! Po ich spięciu okazuje się, że jedna strona nie odbija! Zaczynam majstrować, bo cóż innego mogę zrobić. Niestety, jest coraz gorzej. Klocki albo trzymają tak, że blokują koło, albo nie hamują wcale. Po godzinie ręce i cycki opadły i daję za wygraną.
Mojej beznadziejnej walce z hamulcami przygląda się dziewczyna z namiotu obok. To młoda Szwajcarka, też podróżująca rowerem. Oferuje swoją pomoc. Dlaczego nie? Może jej się uda. Zresztą, już sama chęć pomocy działa na mnie budująco. Walczymy więc we dwie. Bezskutecznie! Kolejny chętny do pomocy to facet. Francuz. Co prawda nie rowerzysta, ale skoro się zaoferował, to pewnie kuma co i jak zmajstrować, żeby hamowało.
Niestety...on też ponosi klęskę
No świetnie myślę...jeszcze nie zaczęłam, a już skończyłam. Ponieważ już niczego mądrego nie wymyślę, a tym bardziej nie naprawię, odpuszczam i idę na plażę. Popływam, odprężę się i...no właśnie...i co
Po powrocie z plaży czeka mnie kolejna niespodzianka...odkrywam brak sprzętu do gotowania
Butla gazowa i czajnik zniknęły! Musiałam zostawić je na tarasie przy recepcji, gdzie wcześniej jadłam śniadanie. Pytam recepcjonistę, czy nie widział, ale kiwa przecząco głową. Zresztą jego głupawa mina mówi wyraźnie, że nie wie o czym mówię. Typowy francuz, parla tylko po swojemu.
Pal licho butlę, zawsze można kupić nową. Gorzej z rowerem. Chyba przyjdzie mi zawrócić do Bastii, bo w tej dziurze serwisu rowerowego nie znajdę. Bluzgając pod nosem, wracam do namiotu i bezmyślnie gapię się na rower. Po chwili, kątem oka dostrzegam pędzącego w moim kierunku recepcjonistę. Wesoło macha rękami. Ale nie gołymi, a ja nie wierzę w to, co widzę! W rękach trzyma moje gary!!!
Nie wiem, skąd je wziął, ale czy to ważne?. Ważne, że wraca mi chęć do życia! Od razu też nachodzi mnie taka myśl naiwna, że skoro zguba się znalazła, to może i rower jakoś się naprawi
Liczę chyba na cud. I...cud się stał! Rower co prawda sam się nie naprawił, ale nagle na campingu pojawił się ON! Opalony, trochę zarośnięty, uśmiechnięty. Do kompletu rower, cztery sakwy, namiot. Intuicja mówi mi, że to moje koło ratunkowe! Mój wybawca! Podchodzę, niby przypadkiem...hello,
skąd jesteś, dokąd zmierzasz i wreszcie...znasz się może na rowerach? Nie czekając na odpowiedź wywalam swój problem. Obiecał, że jak tylko się trochę ogarnie, spróbuje pomóc. Zjawia się bardzo szybko, coś tam kręcił, uśmiecha się, czaruje może i... gotowe
I jak tu nie wierzyć w cuda?
Mój wybawca o imieniu Florian (a może Św.Florian?) to Niemiec. Kończy już swoją rowerową wyprawę po Korsyce. Szkoda
Florian okazuje się być również sympatycznym kompanem do wypicia wieczornej szklaneczki piwa.
No i jest radość...jadę dalej
16.09.
Zachodnie wybrzeże.Rano, żegnana przez Floriana sympatycznym „good luck”, ruszam na zachód.
Podjazd zaczął się 2 km za Macinaggio. Do Centurii, która znajduje się już po drugiej stronie Cap Corse mam ok 16 km. Droga serpentyną pnie się cały czas pod górę. Słońce pali bezlitośnie. Cienia brak. Pot powoli zalewa mi twarz. Zdejmuję kask, okulary, słuchawki, a nawet rękawiczki. Wszystko mi ciąży, przeszkadza. Z nadzieją patrzę na kolejny zakręt. Może za nim już będzie w dół, albo przynajmniej płasko. Pobożne życzenie!
Mija mnie grupa kolarzy. Pozdrawiają, a uniesionym w górę kciukiem, wyrażają chyba swoje uznanie. To fajne i dodaje trochę sił.
Wspinam się więc dalej. Nade mną trzepią skrzydłami ogromne, czarne ptaszyska. Sępy? Czekają aż padnę?
Czy ta góra nigdy się nie skończy? Chce mi się pić, ale boję się zatrzymać, bo mogę już nie ruszyć. Tempo zawrotne...w porywach 8km/godz. Zmieniam przełożenie 1/1 i ...spada łańcuch. Obowiązkowy przystanek. Jest więc okazja na chlapnięcie kilku łyków wody. Ptaszyska dalej krążą.
W końcu udaje mi się dowlec do przełęczy Col de la Serra.
Ledwo żywa przysiadam na murku nad urwiskiem, skąd rozciąga się niesamowity widok na sporą część zachodniego wybrzeża. Pięknie tu
Po małym relaksie ruszam ostro w dół. Niepewna hamulców, nie pozwalam sobie na szaleństwa…no, może odrobinkę
Radość ze zjazdu trwa krótko…za krótko. Znów zaczyna się podjazd. I tak już na całej trasie. Raz w górę, a raz w dół. Nie ma co biadolić tylko oswoić się z tą myślą, że tak to już będzie. Droga biegnie teraz wzdłuż stromego, skalistego wybrzeża. Wąska, kręta. W dole niekończące się szmaragdowe zatoczki
Rany...jak tu pięknie
Mijam miejscowość Morsiglia. Domy w niej usadowione są na skalnych tarasach, ciągnących się w głąb lądu. Kolejna miejscowość to urocze Pino. Żeby dokładnie zobaczyć jego piękno, trzeba zjechać mocno w dół, do morza. Nie zjeżdżam, patrzę z góry. Nie miałabym siły powrócić na trasę.
Za Pino czeka mnie kolejny długi podjazd. Kręcę chyba resztkami sił. Marzy mi się zimne piwo lub przynajmniej zimna woda. Ta, którą mam w bidonie, jest tylko mokra.
Wspinaczka kończy się w malutkiej osadzie Minerviu. Kilka domów, kościół i... knajpa z wiszącym nad urwiskiem widokowym tarasem na jedną z zatoczek. Marzenie się spełnia
Zimne, kasztanowe piwo i cudowny krajobraz podziałały jak balsam. Mogę więc ruszać dalej
Do najbliższego campingu mam ok. 18 km.
Czarne plaże, odcięte piersi i winogrona. Docieram do miejscowości Nonza. Charakteryzują ją czarne plaże, które "zawdzięczają" swój kolor skażeniu azbestem. Do 1965 działała tu kopalnia azbestu. Czarne, trujące odpady wywalano wprost do morza. A ponieważ włókna azbestu są podobno niezniszczalne, plaża świeci pustką. Ja zresztą też się na nią nie wybieram.
Nonza to też wiszące na skalnych półkach domy. Mnóstwo tu wąskich, stromych, kamiennych schodów i tajemych przejść. Urokliwie wygląda też podwójna fontanna św.Julii, patronki kościoła. Wg miejscowej legendy fontanna powstała w miejscu, gdzie wytrysnęło źródło po odcięciu piersi, młodej, bohaterskiej chrześcijance Julii.
Za Nonzą znów podjazd. Zatrzymuję się w punkcie widokowym, na krótki odpoczynek . Po chwili dołącza do mnie "kolega po fachu". To Włoch, Carlos. Jedzie na ten sam camping co ja, więc ruszamy razem.. Mocno powiedziane....razem...czyli do pierwszego podjazdu
Mój nowo poznany towarzysz ostro pomyka do przodu, czemu się wcale nie dziwię. Nie będzie się przecież czołgał z babcią-ślamazarą
Jednak po chwili miłe zaskoczenie. Carlos czeka.
Kiedy podjeżdżam, wyciąga z torby dużą kiść winogron i prosi, żebym zjadła. Podobno mają sporo dobrego cukru, tak potrzebnego przy dużym wysiłku. Czy rzeczywiście był to dla mnie zastrzyk energii tego nie wiem, bo za chwilę było już tylko z górki:) Ale winogrona były pyszne.
To był trudny dzień. Upał. Dużo podjazdów i niebezpiecznych zjazdów. Jestem potwornie zmęczona. Jednak teraz, kiedy siedzę sobie nad brzegiem morza, oglądam zachód słońca i wsłuchuję się w delikatny szum fal, wiem, że trud się opłacił. Jestem tak zwyczajnie szczęśliwa.
P.S.
Gdyby jeszcze mój włoski sąsiad Carlos tak nie chrapał
17.09.Z St-Florent do Calvi.Z campingu do St-Florent jest ok.15 km. Tu kończy się półwysep, a zaczyna zachodnie wybrzeże. Wg przewodników, to jeden z najpiękniejszych pod względem krajobrazowym regionów w basenie Morza Śródziemnego. I to jest najprawdziwsza z prawd
Zjeżdżam do portu żeby odpocząć i coś przekąsić (czyt. sucha bagietka + woda). Tuż za miastem droga zaczyna piąć się mocno pod górę. Odchodzi od morza w głąb lądu. Jest prawie południe, a ja smażę się jak kotlet na patelni. Nie ma nawet odrobinki cienia.
Na dodatek robi się coraz bardziej stromo. Poddaję się
Schodzę z roweru i pcham ten cały kram. A tu, kilkanaście metrów dalej, robi się płaściutko. Ot, ironia losu
Mijam budynek, na którym powiewa francuska flaga. Widzę wojskowe namioty, bojowe auta i tabliczkę z ostrzeżeniem... "militare".
Są i żołnierze. Machaja, pozdrawiają. Fajnie
Za chwilę znów mocno pod górę. Czuję zmęczenie. Robię coraz częstsze i coraz dłuższe postoje. Znów marzę o odrobinie zimnej wody. Ale na tym pustkowiu to raczej niemożliwe.
A jednak
Jak na życzenie wyrasta przede mną kamienna chałupa. Na zewnątrz pod prowizorycznym, płóciennym zadaszeniem kilka mocno rozchwianych stolików. Wygląda na przydrożny bar
Jest też kran z cudownie zimną wodą. Pierwsze pragnienie ugaszone. Następna gaśnica to już tradycyjne zimn, kasztanowe piwo. Co za smak
Gospodarz wyraźnie ma ochotę na pogawędkę. Standardowe pytanie - skąd jesteś. Na słowo Polonia, reaguje uśmiechem i jednym słowem - Walesa
Na chwilę znika, by powrócić ze szklaneczką. To winko! Jest tak dobre, że wypijam je duszkiem, mając w nosie ewentualne skutki (miękkie nogi, jazda zygzakiem itp.) A przede mną przełęcz - Col de Vezzi. Zmuszam się do odmowy kolejnej szklaneczki. Uzupełniam bidon zimną kranówką, ramiona okrywam mokrą pieluchą i ruszam. Okazało się, że przełęcz była tuż, tuż (szybko pożałowałam tej odpuszczonej szklanki
) A potem już tylko bajecznie długi zjazd. Mocno zaciskam ręce na hamulcach i czuję, że frunę
Droga wije się wśród porośniętych lasami gór. To tereny odludnego obszaru znanego jako Desert des Agriates. Co za widoki! Aż chce mi się krzyczeć...trwaj chwilo trwaj, jesteś taka piękna...!
Frunę tak całe 7 km (dla porównania podjazdu było 23km), by na końcu wpaść w ruchliwą drogę nacjonalną N197. Zderzenie z ruchem samochodowym, po kilkudziesięciu km prawie całkowitej ciszy jest okrutne. Nie mam już dzisiaj ochoty na dalszą jazdę. Widok tablicy z napisem Camping- 500m jest w tym momencie bezcenny
18.09.Przymusowy postój po raz drugi!Na Korsyce średnia opadów wynosi 65 dni/rok. I właśnie trafił mi się jeden z tych 65 dni.
Pogoda od rana nie wygląda ciekawie. Od strony gór napływają czarne chmurzyska. Ich ilość zaczyna mnie przerażać! Pogoda chyba przekłada się na moje samopoczucie. Nie jest najlepsze. Po wczorajszej przełęczy, kręgosłup przypomniał o swoim istnieniu. Dał delikatnie do zrozumienia, że trochę przeholowałam.
Ruszam o 10:30 z zamiarem dotarcia do Calvi. Znów długi podjazd, szybki zjazd i jestem w I'lle Rousse.
To portowe, bardzo turystyczne miasteczko. Jest tłoczno i gwarno. Zostawiam rower przy głównej promenadzie i zapuszczam się w urokliwe, stare uliczki. Pełno tu małych sklepików z pamiątkami i dziesiątki knajpek, które ze względu na pogodę, przeżywają turystyczne oblężenie. W centrum miasta, na wysadzanym platanami placu, stoi wykonany z białego marmuru posąg Pasquale'a Paolego, narodowego bohatera, najsłynniejszego bojownika o wolność Korsyki.
Na miejscowym targowisku dane mi jest zakosztować miejscowych specjałów...różnych wędlin i serów. Trudno to nazwać drugim śniadaniem, ale zawsze tam coś do brzuszka wpadło
Ponieważ niebo robi się granatowe, szybkim krokiem zmierzam do wieży genueńskiej i położonej na skałach latarni morskiej. Gdy wracam więc na trasę, zaczyna padać. Wyjazd z miasta to ponad 2 km stromego podjazdu. Decyduję się na jazdę ekspresową drogą N197 prowadzącą prosto do Calvi. W oddali słychać pojedyncze grzmoty
Zakładam kurtkę przeciwdeszczową, bagaż osłaniam plandeką i ruszam dalej. Do Calvi zostało jakieś 15km. Niby niewiele, ale niestety cały czas pod górę.
Deszcz powoli zamienia się w ulewę. Dokoła strzelają pioruny. Rower staje się ciężki. Kurtka jest już tylko nieprzemakalna z nazwy. Jazda staje się koszmarem. Po ok. 5 km kątem oka dostrzegam tablicę z napisem Camping. Nie waham się ani chwili.
Na campingu dziwnie pusto. Żadnych namiotów, żadnych śladów bytności człowieka. Recepcja zamknięta. Czyżby nieczynny? Nie. Jest kartka, że otwarte od godz.17:00.
Jest i pozytyw...otwarta, czyściutka łazienka
Rozgrzewam się gorącym prysznicem i świeżo zaparzoną kawą. Deszcz leje bez przerwy. O 17:00 nakładam pelerynę i ruszam galopem do recepcji. Zamknięte! No cóż, w najgorszym wypadku czeka mnie darmowe spanie w łazience, bo o rozłożeniu namiotu w tej ulewie nie ma co marzyć. Nie jest więc źle
Kilka minut po 18-tej słyszę męskie głosy. Znów peleryna, bieg, recepcja, drzwi...otwarte
Wita mnie młody, miły chłopak i od razu przeprasza za spóźnienie. Woda pod jakimś mostem zalała mu silnik i musiał ściągać pomoc. Moje czekanie rekompensuje mi pyszną kawą z ekspresu. Zdając sobie sprawę z niemożności postawienia namiotu, proponuje mi nocleg w "mobile". Myślę, że chodzi o przyczepę, których tu kilka stoi. Oczywiście jestem za. Posłusznie drepczę za moim dobroczyńcą. Po chwili muszę się uszczypnąć, bo nie wierzę w to, co widzę. "Mobile", to piękny, drewniany domek. Wewnątrz pełne wyposażenie...kuchnia z lodówką i mikrofalówką, sypialnia z szerokim łóżkiem, łazienka i, co najważniejsze, grzejnik! A on jeszcze pyta, czy mi się podoba:) Tylko ile to cudo będzie kosztować?
Okazuje się, że stawka dzienna to 40 euro, ale sezon się kończy i okoliczność szczególna, więc proponuje połowę ceny. Trochę się targuję i staje na 15 euro. To tylko 3 euro więcej od opłaty za namiot. Jestem happy
19.09.Ciągle pada...Lało całą noc. Podejmuję więc decyzję podejmuję o pozostaniu tu na kolejną noc.
Ok godz.15:00 niebo zaczyna się rozpogadzać. Czarne chmury odpływają gdzieś za morze.
Żeby nie tracić jutro czasu, postanawiam zwiedzić Calvię już dzisiaj. To niecałe 10 km drogi. Bez bagażu to przecież moment.
Zwiedzanie zaczynam od potężnej, górującej nad miastem cytadeli. Wznosi się ona przy końcu 80-metrowego granitowego cypla, otoczonego przez masywne, genueńskie fortyfikacje. Kolos
Jego obejście zajmuje mi prawie 2 godziny.
Uliczki w Calvi są pełne turystów. W jednej z licznych, nadbrzeżnych knajpek, wypijam cappucino. Dalej szybkie zakupy w supermarkecie i powrót do mojej oazy spokoju. Wieczorem z tarasu domku podziwiam zachód słońca. Na niebie znów pojawiły się gwiazdy. Powietrze jest krystalicznie czyste, przepełnione zapachem licznie rosnących tu drzew i krzewów. W głowie lekko szumi korsykańskie wino.
Wypoczęta, wysuszona, odprężona, z radością wrócę jutro na szlak
20.09.Z Calvi do Porto.Wstaję dość wcześnie i o 8:15 jestem gotowa do drogi. Słońca jeszcze nie ma, ale niebo nie przypomina tego wczorajszego.
Mijam Calvię i bez problemu odnajduję drogę D81B. Jest nieco dłuższa od drogi D81, ale zdecydowanie piękniejsza widokowo. Po kilku kilometrach niezbyt trudnego podjazdu zatrzymuję się na jednym z licznych na całej trasie punktów widokowych. Na niewielkim parkingu zostawiam rower i wąską, asfaltową drogą pnę się mocno pod górę do Chapelle de Notre Dame, To niewielka kapliczka, będąca popularnym miejscem pielgrzymek i modlitw.
Droga, otoczona skałami o przedziwnych kształtach, jest zupełnie pusta. Co jakiś czas spod nóg umykają mi spłoszone moimi krokami maleńkie jaszczurki.
Po ok.30 minutach solidnego marszu widzę biały krzyż. Jeszcze kilka kroków i moim oczom ukazuje się potężna, biała postać Madonny. Jej ramiona są szeroko otwarte, tak jakby zapraszała podróżnych przed swoje oblicze. Kamienne schodki prowadzą na dziedziniec, skąd rozpościera się wspaniały widok na Calvię z potężną Cytadelą w roli głównej. Miejsce emanuje powagą i spokojem. Spędzam więc tu dłuższą chwilę.
Na parking udaje mi się wrócić autostopem. Młodzi ludzie, którzy zabrali mnie z drogi, nie wierzą, kiedy mówię, że zwiedzam wyspę rowerem. Dali wiarę dopiero, kiedy na parkingu zobaczyli mojego objuczonego rumaka
Wracam na drogę, z której znów mam okazję podziwiać nieskazitelny lazur morskiej toni. Panującą tu ciszę przerywają rytmiczne uderzenia fal o przybrzeżne skały. Huk jest potężny, porównywalny do pracy ogromnego, hutniczego młota.
Za miejscowością Arquentela znów czeka mnie mozolny podjazd na przełęcz Bocca Bossa. Jest ciężko, ale powolutku daję radę kręcić .Potem krótki zjazd do miejscowościi Galeria gdzie na campingu spędzam kolejną noc
21.09.W górę, w górę, w górę....Noc, jak na Korsykę wyjątkowo zimna. Myślę, że sprawcą jest bliskość gór. Rozgrzewam się gorącą kawą. Słońce wstaje tu bardzo późno, więc do 8:00 nie opuszczam śpiwora. Potem jeszcze dwie gorące kawy i wracam do życia.
Kierunek Porto. Przede mną „aż” 3 km płaskiej szczęśliwości. Potem już tradycyjnie pod górkę.
14-kilometrowy podjazd pod Bocca a’Palmorella zajmuje mi prawie 2 godziny
Kilka razy mijają mnie grupki cyklistów. Na swoich szosówkach z lekkością śmigają pod górę. W geście sympatii wznoszą kciuki, pozdrawiają. Któryś nawet krzyknął „excellent”. Drobne gesty, a jakże miłe i krzepiące dla babcinego kręcenia
I tak powolutku, z nóżki na nóżkę, uprawiam sobie ten swój rowerowy spacerek, wierząc, że kiedyś ta góra musi się przecież skończyć. Krajobraz się zmienił. Nie widać już morza. Są tylko góry i góry i…góry! Zbocza gęsto porośnięte krzewami i niewysokimi drzewami. Dookoła pustka i cudowna cisza, z rzadka przerywana warkotem silnika, głównie motorowego. Bo Korsyka to ulubione miejsce motocyklistów.
W drodze do PortoKolejny punkt widokowy i kolejny oszałamiający widok. Tym razem na zatokę Golfe de Porto. Trudno jest oderwać wzrok i ruszać dalej. Więc nie odrywam
Do Porto docieram późnym popołudniem. To mała, malownicza miejscowość leżąca nad zatoką Golfe de Porto, wciśnięta między potężne, czerwone skały. Na skalistym cyplu usadowiła się genueńska wieża. Rzucam tylko okiem i kieruję się na najbliższy kamping. Jestem potwornie, potworne zmęczon. Ale przeszczęśliwa. Nie przypuszczałam, że tu, na tej małej wysepce, zobaczę tyle piękna. 8
22.09.Calanches de PianaPunktualnie o 10:00, pokrzepiona słodkością winogron, (wg wskazań Carlosa), ruszam na spotkanie kolejnych cudów stworzonych przez naturę. To wpisane na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO słynne Calanches de Piana.
Znów będzie mocno pod górę!
Podjazd zaczyna się już przy wyjeździe z Porto. Na szczęście droga prowadzi przez tereny Parku Narodowego – Forret Camm de Piana. Dużo drzew, dużo cienia i przyjemnego chłodu. Jakoś kręcę.
Ruch samochodowy jest tu zdecydowanie większy. Każdy, kto przyjeżdża na Korsykę, chce zobaczyć to piękne miejsce.
Po10 km niezłej wspinaczki docieram do miejsca, które powala mnie z nóg.
Wielkie formacje skalne, o rudawo-czerwonym zabarwieniu, wyłaniające się pionowo z morza. Poszarpane i rozdrobnione w wyniku erozji, dają wrażenie fantastycznych rzeźb. Ich widok przyprawić może o zawrót głowy
Jestem oszołomiona i oczarowana. Cudo…po prostu cudo
Zostawiam rower i wąską, stromą ścieżką wspinam się na jedną z tych ogromnych skał. Urok tego miejsca jest tak magiczny, że nie mam ochoty się stąd ruszać. Zapominam o całym tym trudzie, zmęczeniu…zapominam o całym świecie.
Po trzech godzinach opuszczam to cudowne miejsce i kieruję się do Piany, która wznosi się na skalistej grani na wysokości 400 m.n.p.m. Większość podróżnych nastawionych na zwiedzanie Calaches, omija to miejsce. Dlatego Piana zachowała tradycyjny wygląd i swoistą, korsykańską atmosferę.
Po wysiłku i emocjach dopadł mnie głód. Zatrzymuję się przy starym, malutkim kościółku i robię kanapki, wzbudzając zainteresowanie grupki ludzi. To turyści z Francji. Miła rozmowa, gratulacje, życzenia wytrwałości itp. Potem jeszcze mały spacerek po okolicznych uliczkach i dalej na szlak. Na szczęście zaczyna się bardzo długi zjazd do miejscowości Cagese, w której mam zamiar przenocować. Jest jednak jeszcze dość wcześnie, więc pomimo zmęczenia postanawiam jechać dalej. Jadę wzdłuż wybrzeża, więc nie powinno być podjazdów. Nie powinno też być problemu ze znalezieniem campingu. I była to dobra decyzja. Po godzinie ląduję na położonym przy samej plaży campingu w miejscowości La Liscia. Ślicznie tu i komfortowo w porównaniu z tymi campingami, które mam już za sobą. Urocza zatoczka, piaszczysto-ziemska plaża i…cisza!
Zostaję
23.09.Cmoki, kava i czasza wina Dzień lenistwa! Potrzebuję tego. Mój kręgosłup błaga o litość. Mięsień dwugłowy też zaczyna się ostro buntować.
A więc…morza szum…lalala...
P.S. Miłe akcenty dnia wczorajszego.
Szukając (jak zwykle zresztą) czegoś do wbicia śledzi (spalona słońcem korsykańska ziemia jest bardzo twarda) , usłyszałam…madame, czy tego pani poszukuje?
Przede mną stał uśmiechnięty młody człowiek z młoteczkiem w ręku. Oczywiście skorzystałam. Kiedy poszłam go oddać, zaproponował mi kawę. Była świeżo zaparzona, cudownie aromatyczna. Znam dobrze ten smak…taką kawę potrafią przyrządzać tylko na Bałkanach. Strzał w dziesiątkę. Chłopaki (było ich dwóch) pochodzili z Lubljany.
Na wieść, że jestem z Polski, zostałam wyściskana i wycmokana.
No i nie obyło się bez kolejnej filiżanki kawy, czaszy (nie jednej)wina, rozmów
Jakiś czas później, kiedy przy swoim namiocie spożywałam porcję torebkowej zupki, podeszła do mnie pani (jak się okazało Niemka) i nieśmiało zapytała, czy ja tak sama cały czas na tym rowerze przez Korsykę jadę, bo widziała mnie już na Cap Cors (zwróciła uwagę na flagę) i nie może w to uwierzyć. Na moje potwierdzenie, pani owa zasalutowała (jak przed generałem jakimś) i powiedziała jeszcze tylko jedno słowo…respect! Kurde! Poczułam się jakoś dziwnie. Przecież niczego wielkiego nie dokonałam. Ale przyznaję, że miło było coś takiego usłyszeć
24.09.Napoleon i Pendolino.Oj, stromo dzisiaj, strasznie stromo
I to już spod wrót kampingu. Wspinam się na przełęcz Boca s.Bastiono. Na szczęście słońce jest łaskawe i często chowa się za chmurki. Siły dodaje mi też myśl, że z przełęczy do Ajaccio będzie już tylko w dół.
Pokonanie 7-km zajmuje mi prawie godzinę (w tym jeden krótki postój). Na górze zastaję malutką kapliczkę i widokową knajpę…niestety obydwie zamknięte
Do Ajaccio, miasta, które Napoleon wyniósł do rangi stolicy wyspy, docieram dużo prędzej niż przypuszczałam. Zostawiam rower na parkingu koło portu i ruszam przywitać się z Napoleonem. Na każdym kroku spotykam się z przejawami jego kultu. Zwiedzanie zaczynam obowiązkowo od domu jego narodzin przy ulicy (a jakże) Bonaparte. Następnie odwiedzam kościół z zabytkową chrzcielnicą, w której chrzczono przyszłego cesarza Francji.
W mieście stoi też kilka okazałych, marmurowych pomników przedstawiających cesarską sylwetkę. Zaliczam dwa. Wystarczy. W końcu to przecież nie był mój cesarz
Wracam na wysadzane palmami nabrzeże i w jednej z licznych tu kafejek wypijam kawę obserwując uliczny ruch. Po kilku dniach spędzonych wśród ciszy i malowniczych widoków ten miejski gwar zaczyna mnie męczyć. Czas wedrzeć się do samego serca wyspy. Do Corte. Otoczone górami miasto kiedyś było stolicą wyspy.
Odległość to ok. 75 km. Po kilku, w miarę prostych kilometrach, zaczynają się podjazdy. Góry stają się coraz wyższe. Jadę wolno, bardzo wolno, za wolno. Tym razem podjęłam złą decyzję. Powinnam była zostać w Ajaccio i do Corte ruszyć wcześnie rano. Resztkami sił docieram pod Col de Vizzavona (1163.n.p.m.). Zaczyna się ściemniać, więc dalsza jazda nie ma sensu. Do Corte z pewnością nie dojadę. Na szczęście droga krzyżuje się z linią kolejową. Odnajduję stację i załapuję się na ostatni, kursujący w tym dniu pociąg. To, co podjeżdża bardziej przypomina dwu-wagonowy tramwaj. Korsykanie nazywają to cudo pieszczotliwie Pendolino. Oprócz mnie, do pociągu próbuje wejść para rowerzystów. W pociągu są już trzy rowery i zostało miejsce tylko na jeden. Konduktor jest bezlitosny. Jedno miejsce = jeden rower! Ja wsiadam, para niestety zostaje na peronie.
Pendolino mknie z prędkością ok. 20 km/godz. Kołysze się, przechyla raz w prawo raz w lewo. Za oknem góry i przepaście, wysokie mosty i czarne tunele. Strach nawet patrzeć.
Do Corte docieram tuż przed godz. 20-tą. Szybko odnajduję camping. Zjadam tylko kawałek suchej bagietki i skonana padam na pysk.
25.09.Georges de la Restonica - jedna z najbardziej malowniczych dróg na wyspie. Ruszam z samego ranka. Droga wiedzie wąwozem wzdłuż rzeki Restonica, aż do jej początków. Wąziutki trakt przez 17 km pnie się mocno w górę. Miejscami jest tak stromo, że schodzę z roweru. Dobrze, że nie mam bagaży. W pewnym momencie, z naprzeciwka nadjeżdża niewielki busik. Wewnątrz kilka osób. Kierowca zatrąbił, a kiedy spojrzałam, wszyscy, nie wiedzieć czemu, bili brawo
Trochę na kołach, trochę na nogach, po mozolnej i długiej wspinaczce, wreszcie dotarłam do końca drogi.
A potem był zjazd. Całe 17 km strachu
Wąsko, stromo, bez zabezpieczeń! Byłam tak zesztywniała, że kiedy dotarłam do Corte, nie mogłam nawet zejść z roweru.
Resztę dnia poświęciłam na zwiedzaniu tego uroczego, historycznego miasta.
26.09.OdwrótDzisiaj muszę dotrzeć do Bastii. W środę rano odpływam do Livorno. Na czwartek zarezerwowałam sobie miejsce w autokarze. A chciałabym przynajmniej jeden dzień poleżeć na plaży. Rano znów mała niespodzianka. Zgubiłam dwie śrubki mocujące bagażnik
Przeszukałam wszystkie możliwe kieszonki i torebeczki i udało mi się jedną dopasować. Przykręciłam ją w części górnej, a dolną skręciłam drutem. Jakoś trzyma.
Ruszam do Bastii.
Do pokonania mam nieco ponad 70 w miarę lekkich kilometrów (tak myślę). Najpierw jednak mocno, mocno pod górę, a potem to już prawie tylko w dół, nie licząc kilku niewielkich podjazdów. Ostatnie 20 km jadę mierzeją. Po tylu dniach różnych wspinaczek, jedzie mi się jakoś dziwnie. Nudno. Odkrywam w sobie dziwne zjawisko - tęsknotę za tymi okropnymi górami. Czy ja chora jestem
Wypiłam za dużo czy zjadłam za mało (cytując klasyka)
Do Bastii docieram kiedy już zapalają się uliczne lampy. Camping położony jest nad samym morzem. Nie mogło być lepiej. W czynnej jeszcze campingowej restauracji po raz ostatni delektuję się pyszną, korsykańską zupą. Do tego małe piwo, oczywiście kasztanowe
27.09.Plaża, dzika plaża...Słońce, gorący piasek, ciepłe morze...czyli to, co lubię najbardziej (oprócz, oczywiście jazdy na rowerze). Od samego rana zażywam słoneczno-morskiej kąpieli. Plaża, co mnie bardzo dziwi i jednocześnie cieszy, jest zupełnie pusta.
Pluskam się i wyleguję tak do południa. Resztę dnia spędzam na zwiedzaniu Bastii. Przy pomniku wszechobecnego tutaj Napolena, wypijam kawę i tym drobnym akcentem żegnam się z nieprawdopodobnie piękną i gościnną korsykańską ziemią.
28.09.Pożegnanie z Korsyką.Prom powoli odbija od brzegu. Majestatyczne góry, które jeszcze niedawno budziły we mnie strach i respekt, robią się coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu zostają gdzieś tam...za horyzontem.
Smutno mi cię opuszczać Korsyko
Chociaż wycisnęłaś ze mnie ostatnie krople potu, nie mam o to żalu. W zamian przecież dostałam tyle piękna, że wystarczy mi do końca życia. Twoje cudowne krajobrazy i twój niezwykły, niepowtarzalny zapach, spakowałam w jeden plik i schowałam gdzieś głęboko w swojej pamięci, aby od czasu do czasu wracać do ciebie. Czy wrócę do ciebie w realu? Być może
Bo przyciągasz jak magnes