Tegoroczna moja wyprawa rowerowa stałą się historią. Trochę to smutne stwierdzenie, bo przecież sezon nie doszedł jeszcze do półmetka, ale nie ma co żałośnie wzdychać, tylko warto jeszcze raz ją przeżyć. Moja pisanina jest też właśnie próbą takiej retrospekcji. Wszystko powoli ułożyło się w głowie, można zatem podjąć próbę opisu sardyńsko-korsykańskiej eskapady.
Już w zeszłym roku planowany był wyjazd do Hiszpanii, na Pico Veleta. Moim towarzyszem miał być mój kolega Darek. Wyjazd ustaliliśmy na sierpień, bo o tej porze dopiero byłby możliwy wjazd na wspomniany szczyt. Jednak wyjazd ten ze względu na pewne okoliczności został odwołany.
Przez jakiś czas kwestia ustalenia celu wyprawy i jej ewentualnych uczestników była zawieszona na kołku. Wreszcie w okolicach lutego Darek potwierdził chęć wspólnego wyjazdu, ale z takim zastrzeżeniem, że musi on nastąpić najpóźniej na przełomie kwietnia i maja. Jednocześnie pojawiła się możliwość jazdy w składzie trzyosobowym, bo Darek ochoczo werbował swego kolegę. Zarówno destynacja, czas trwania jak i ostateczny skład wyprawy wałkowały się dość długo. Brane były pod uwagę i Łotwa z Estonią, i Bułgaria z Turcją czy wreszcie Kreta. Trzeba było rozważyć warunki pogodowe, zamierzony do pokonania dystans, kwestie noclegów i inne sprawy organizacyjne. Na początku Kreta wydawała się faworytką. Lubimy ciepło… Nawet kupiłem szczegółową mapę tej pięknej wyspy. Kiedyś odwiedziłem ją bez roweru i wydaje mi się, że określenie „piękna” nie jest wcale przesadzone. Ostatecznie o klęsce tej koncepcji zadecydował fakt, że będziemy mieć do dyspozycji blisko dwa tygodnie. Kreta jest niewielka, na jej objechanie wystarczy 7-10 dni. Mając tyle czasu, postanowiliśmy odwiedzić Sardynię i Korsykę. Kiedyś w rozmowach o ewentualnych celach naszych rowerowych wyjazdów, były one wymieniane. Teraz przyszedł czas na realizację planów. Gdy ustalony został kierunek, należało pomyśleć o sposobie dotarcia i powrotu z wysp. Nie podlegał dyskusji rodzaj transportu, wchodził w grę tylko samolot. Najlepszym wariantem byłaby jazda na przestrzał, bez konieczności powrotu z jednej wyspy na drugą. Niestety cena przelotu na trasie np. Polska-Sardynia i Korsyka-Polska była bardzo wysoka. Nie pozostało nic innego tylko lot i powrót z tego samego miejsca. Szybko znaleźliśmy optymalny wariant. Padło zatem na lot Ryanem z Krakowa do Cagliari i naturalnie powrót tą samą ścieżką (powietrzną). Cena takiego lotu oscylowała w granicach nieco ponad tysiąca złotych, w tym koszt przewozu roweru. Ostatecznie gdy dokonaliśmy rezerwacji, koszt imprezy wyniósł ponad 1200 zł. Jednocześnie skrystalizował się skład uczestników, pojechaliśmy we dwójkę, bo kolega Darka w końcu zrezygnował.
Szczegółowo zaplanowałem trasę. Darek się z nią zapoznał i wyraził akceptację. Postanowiliśmy zatem jechać cały czas rowerem i dwa razy przeprawiać się z wyspy na wyspę. Początkowe pomysły, by powrotną jazdę przez Sardynię odbyć pociągiem (np. z Olbii do Cagliari) zostały szybko odrzucone. Cały dystans w siodle, bez podjazdów komunikacją powszechną, oto nasz żywioł. Tak rozumiemy ideę rowerowej jazdy, nad czym rzecz jasna czuwa Duch Sportu.
Spakowałem rower, sakwy i większość swojego bagażu do kartonu. Nie musiałem specjalnie kontrolować jego masy, bowiem wykupiona możliwość przewozu bagażu sportowego gwarantowała, że przyjęta zostanie paka 30- kilogramowa. Ze Świdnicy do Krakowa wyjechałem swoim samochodem w czwartek 24 kwietnia, nieco przed godziną siódmą. Do środka wcisnąłem zaklejony karton. Szybko dobiłem do autostrady i nią bez przygód dojechałem do samego lotniska. Niebawem zjawił się Darek, który jechał z Warszawy.
Nadaliśmy kartony i w kilometrowej kolejce czekaliśmy na przejście przez bramki. Wreszcie byliśmy w samolocie. Lot trwał nieco ponad dwie godziny. Chyba wszystkie miejsca w samolocie były zajęte. Przeważali Włosi, których śpiewny język unosił się w powietrzu. Lotnisko w Cagliari, a właściwie w mieście Elmas, nie jest ogromne, lecz całkiem sympatyczne i funkcjonalne.
Odebraliśmy kartony, wywieźliśmy je na zewnątrz i tam zabraliśmy się za skręcanie rowerów. Darkowi jakoś szybciej to poszło, bo mnie lekko poplątały się linki od przerzutek i hamulców… Ważną kwestią było oddanie komuś na przechowanie naszych pustych kartonów, by nie martwić się o powrót. Kiedyś udało nam się tak właśnie sprawę załatwić na lotnisku w Tiranie. Niestety tym razem nikt kartonów nie chciał przyjąć. Myśląc na ten temat jeszcze w domu, wziąłem ze sobą dwie wielkie folie na śmieci. Cóż, nie pozostało nic innego tylko wcisnąć karton w karton, nałożyć na wierzch folie, a całość wrzucić gdzieś w krzaki, licząc na to, że tak przygotowany pakunek bezpiecznie przeleży dwa tygodnie. Z pewnością nie jest to metoda niezawodna, bo przecież służby sprzątające mogą odkryć porzucony przedmiot, może wreszcie ktoś zaciekawić się co jest w środku i rozwalić pakunek. No ale jakaś szansa na ponowne użycie tych samych kartonów była. Zlustrowaliśmy okolice lotniska. Rzeczywiście w odległości może 300 m rosły sobie idealne do tego celu chaszcze. Ja zostałem przy rowerach i naszym dobytku, a Darek poszedł z kartonami w krzaki.
Były godziny popołudniowe, dokładnie nawet rzekłszy, przedwieczorne. My już mieliśmy przygotowane pojazdy, zamocowane sakwy, a sami z ciekawością chłonęliśmy nowe widoki. Miłe słoneczko ogrzewało nasze ciała. Na niebie nie było ani jednej chmurki. Palmy lekko falowały na wietrze. Zjedliśmy jeszcze po krajowej po bułce, pstryknęliśmy parę zdjęć i w końcu popedałowaliśmy do Cagliari. Dystans do stolicy Sardynii nie był wielki, może 6-8 km. Drogi były dobrze oznaczone, zatem szybko wskoczyliśmy na swoją trajektorię. Z początku nawet samochodów było niewiele, później już jednak pojawiły się w sporej liczbie. Przed tabliczką z napisem Cagliari zrzuciłem długie rękawy i nogawki. Tego właśnie było mi trzeba. Urocze śródziemnomorskie ciepełko…
Cagliari to spore miasto. Dojechaliśmy do portu, potem do centrum. Obejrzeliśmy stare kamienice i ładne obiekty sakralne. Wdrapaliśmy się też do twierdzy czy fortu, górującego nad miastem. Planem na ten dzień było zwiedzenie stolicy Sardynii, złapanie naszego kierunku wyjazdowego oraz znaleźnie miejsca na nocleg. Już wcześniej ustaliliśmy, że będziemy nocować w dwojaki sposób: w formie biwaku oraz pod dachem. Żeby zminimalizować masę bagażu, nie mieliśmy normalnego namiotu, tylko płachtę turystyczną. Był to prostokątny kawał nieprzemakalnego tworzywa, który po spakowaniu miał rozmiary małej bagietki. Otwory po bokach umożliwiały przymocowanie płachty do ziemi przy pomocy śledzi, a do skonstruowania „domku” miały służyć stojące rowery lub jakieś drzewka czy inne napotkane stałe elementy oraz długa linka. Po zbudowaniu całej konstrukcji przypominała ona coś na kształt namiotu. Do celów noclegowych służyły rzecz oczywista karimaty i śpiwory. Należy zaznaczyć, że ktoś cierpiący na klaustrofobię raczej nie mógłby skorzystać z tego pomysłu, bo miejsca w środku było bardzo mało. Twarz po położeniu się i wbiciu do śpiwora stykała się praktycznie z płachtą. No ale my jesteśmy wolni od tej fobii i to nam specjalnie nie przeszkadzało. Do tej pory w swych rowerowych wyjazdach z reguły nocowaliśmy pod dachem. Jednak odwiedzaliśmy kraje, w których koszt noclegu nie był zbyt wysoki. Teraz niestety zawędrowaliśmy do „strefy euro” i należało pomyśleć o ograniczeniu wydatków. Dlatego postanowiliśmy tylko niektóre noclegi spędzać w hotelikach czy innych tego typu miejscach. Warto czasem się normalnie umyć i naładować baterie telefonów czy aparatów fotograficznych.
W Cagliari zabawiliśmy do wieczora. Zjedliśmy też kolację w małej knajpce, czymś w rodzaju bistro. Zaczęło się robić szaro, a my jakoś nie mogliśmy znaleźć naszej drogi wyjazdowej. Lekko plątaliśmy się po mieście. Jak wcześniej pisałem, drogi były dobrze oznaczone, ale tylko poza miastem. W obszarze zabudowanym nie było ani pół znaku. W końcu dotarliśmy do końca miasta i już wydawało się, że znaleźliśmy właściwe miejsce na nocleg. Było ono jednak tuż przy jakimś jeziorku i gdy tylko stanęliśmy przy jego brzegu, doleciała do nas cała masa komarów. Oczami wyobraźni już widziałem jak korzystając z naszego snu, wysączają z nas całą krew. Od ataku tych małych wampirów nasza płachta by nie ochroniła. Zatem pojechaliśmy dalej. Niestety zamiast spodziewanego pleneru, było inne miasto, Quartu Sant’Elena. Zrobiło się już całkiem ciemno, a my jechaliśmy przez tereny mocno zurbanizowane. Szansy na miejsce noclegowe nie było. Po jakimś czasie dojechaliśmy do głównej drogi, która leżała tuż przy morzu. Nawet przez jakiś czas myślałem, by ulokować się na plaży, ale ze względu na to, że była ona częściowo zagrodzona, a częściowo położone były przy niej knajpki i kręciło się sporo ludzi, ten wariant odpadł. Byliśmy zdesperowani. Nawet zacząłem żałować, że jednak nie zdecydowaliśmy się na nocleg w towarzystwie komarów. Po jakimś czasie jazdy, nadal poruszając się główną drogą, po drugiej stronie w stosunku do morza, zobaczyliśmy skarpę i stanęliśmy przy niej. Skarpa łagodnie schodziła do kolejnego jeziorka. Tu postanowiliśmy zakończyć jazdę. Swój „domek” zbudowaliśmy dość sprawnie. Było co prawda ciemno, ale mieliśmy oświetlenie. Z pewną ulgą stwierdziłem, że przy tym jeziorku nie było komarów. Ulokowaliśmy się w swoich cieplutkich śpiworach. Sen jednak nie chciał przyjść. Od drogi dochodziły dźwięki przejeżdżających samochodów, od jeziorka jakieś tajemnicze gęganie. Tego się trochę obawiałem. Noclegi w plenerze przynoszą szereg różnych zjawisk akustycznych. Niby nocą jest cicho, jednak tylko pozornie. Jestem dość wrażliwy na tego typu sprawy. Przeszkadza mi to i trudno mi usnąć. Ruch uliczny wyciszał się, ale nasilało się gęganie. Usypiałem i budziłem się. Czasem wydawało mi się, że koło naszego „domku” przechadzają się jakieś stworzenia, które człapały i wydawały z siebie dziwaczne odgłosy.
Z ulgą powitałem poranek. Na jeziorku pławiła się cała masa różowych flamingów. To one tak gęgały i nie dawały spać. Po krótkiej toalecie i zjedzeniu ostatnich zapasów krajowych bułek, wsiedliśmy na rowery i rozpoczęliśmy podbój Sardynii.
Poranek był piękny. Słońce i błękit nieba. Trochę jeszcze pobłądziliśmy po satelitarnych miasteczkach wokół Cagliari, nim wjechaliśmy na swoją drogę. Opuszczaliśmy już wybrzeże i kierowaliśmy się wgłęb wyspy, ku górom. Generalnie obraliśmy kierunek północno-wschodni. Teren zaczął się wznosić. Jechaliśmy otwartą przestrzenią. Uderzył mnie gęsty zapach kwitnienia. Był intensywny, prawie lepki, jaśminowo-konwaliowy. Powoli gasł ruch samochodowy, natomiast spotykało się sporo miejscowych rowerzystów, którzy kręcili na swych kolarzówkach. W większości byli to starsi panowie, którzy z lekkością pokonywali podjazdy. Stan asfaltu był nienaganny, jego kolor niekiedy przybierał oryginalny czerwonawy odcień. Na pierwszą przełęcz, Tidu, wznoszącą się na wysokość 430 mnpm, wspięliśmy się po kilkukilometrowym podjeździe. Od tego momentu, poza nielicznymi wyjątkami, o których wspomnę, nie uświadczyliśmy płaskich odcinków. Trasa bezkompromisowo to wznosiła się, to od razu odpadała, lub odwrotnie. Na Sardynii odcinki wznoszenia się lub opadania miały od kilku do kilkunastu kilometrów. Zarówno tutaj jak i na Korsyce, nie stosuje się znaków drogowych „uwaga niebezpieczny podjazd” lub „uwaga niebezpieczny zjazd”. Ma to pewnie swoje uzasadnienie praktyczne i ekonomiczne. Gdyby chciano je stawiać, pewnie zużyto by większość blachy wyprodukowanej w hutach Włoch lub Francji (lub nabytych przez te kraje z państw trzecich). Nachylenia sardyńskich podjazdów nie są wielkie, jednak zważywszy na fakt (dosłownie i w przenośni), że nasze rowery były dodatkowo obciążone sakwami, ich pokonywanie szło ciężko. Prędkość na podjazdach wynosiła 8-12 km/h.
Po kilkunastu kilometrach jazdy dotarliśmy do pierwszego nuraga. Nuragi są to kamienne wieże, które wznoszono w czasach przedrzymskich (ok. 1800 rok pne). Zbudowane są z litych kamieni ustawionych jeden na drugim bez zaprawy. Większe głazy stanowią trzon konstrukcji, a wypełnienie wykonane jest z mniejszych. Wieże mają wysokość do kilku, czasem kilkunastu metrów i sprawiają spore wrażenie. Na wyspie jest ich sporo, dowiedzieliśmy się później, że około ośmiu tysięcy. Rzeczywiście na naszej trasie widzieliśmy ich kilka, ale jeszcze więcej dostrzec można znaków (drogowskazów) informujących o ich obecności, gdyż z reguły, by do nich dotrzeć, trzeba zjechać z głównej drogi. Stojąc przy nuragu z niepokojem zaczęliśmy obserwować czarne chmury, które pojawiły się na niebie. Po jakimś czasie zaczęło kropić. Początek opadów był nawet przyjemny, bo było jeszcze stosunkowo ciepło.
Na około siedemdziesiątym kilometrze naszej jazdy wypadło miasteczko San Vito. Tutaj w knajpie zjedliśmy obiad. Zamówiliśmy danie o nazwie, której nie znaliśmy wcześniej. Lubimy niespodzianki. Przyniesiono nam coś na kształt ruskich pierogów, z tym, że polanych czekoladą. Smakowało nieźle. Obiad popiliśmy miejscowym piwem o nazwie Ichnusa. Było lekkie, mocno nachmielone i dobrze orzeźwiało. Jak opuszczaliśmy miasteczko, zostaliśmy orzeźwieni w inny sposób. Zaczęła się ulewa. Temperatura szybko zaczęła spadać. W takich warunkach raptownie też spada przyjemność jazdy. Dla mnie przyjemniejsze były wówczas podjazdy, bo organizm wytwarzał więcej ciepła. Na zjazdach marzłem okropnie. Przewiewał wiatr, a woda waliła z góry i z dołu. Z niepokojem myślałem o swoich bagażach, czy aby nie przemokną. Miałem je popakowane w plastikowych reklamówkach, jednak przy długich i silnych opadach wszystko się przemoczy. Na krótkim postoju ustaliliśmy, że na nocleg szukamy czegoś z zadaszeniem. Była godzina może osiemnasta, gdy dotarliśmy do miasta Orroli. Właściwie Darek, który jechał pierwszy, stanął przed tablicą z nazwą miejscowości i jednocześnie pokazał mi znak-reklamę hotelu. Strzałka skierowana była w boczną dróżkę. Nie było nad czym się zastanawiać. Na liczniku była już odpowiednia dawka kilometrów, ciągle lało niemiłosiernie, a zatem dziś szykowało się spanie w łóżeczku. Do hotelu było może ze 2-3 km. Jechaliśmy wąską drożyną, na której grubą warstwą zalegały mokre owcze odchody. Po jakimś czasie jazdę zastopowało nam stado tych zwierząt. Biegły jak wściekłe, a było ich może ze sto albo więcej. Bały się nas i omijały wielkim łukiem nic nie robiąc sobie z tego, że włażą jedna na drugą i odzierają futra o mur zbudowany z kamieni, który stał po drugiej stronie drogi. Prawdziwy owczy pęd.
Gdy dotarliśmy do hotelu, wyglądał na wymarły. Do pokojów wchodziło się z wewnętrznego dziedzińca. Przez długą chwilę nie mogliśmy znaleźć kogoś z obsługi. Staliśmy pod zadaszeniem a z nas i z rowerów kapały wielkie krople. Deszcz nie odpuszczał. W końcu pojawiła się pani w średnim wieku, która okazał się chyba właścicielką. Trochę po angielsku, trochę po włosku, a w większości na migi ustaliliśmy warunki naszego pobytu oraz wyraziliśmy chęć zjedzenia kolacji. Po rozpakowaniu rzeczy w pokoju okazało się, że mam przemoczony śpiwór, mokre też były inne rzeczy. Podobnie wyglądała sprawa z bagażami Darka. Rozwiesiliśmy zatem je na dostępnych meblach w pokoju. Pokój wyglądał dziwnie, upstrzony wiszącymi ciuchami. Ale ich wysuszenie, a zwłaszcza doprowadzenie do stanu używalności śpiworów, było priorytetem nie podlegającym dyskusji, nawet w kontekście zachwiania estetycznej równowagi wyglądu pokoju.
Mieliśmy okazję uczestniczyć w prawdziwej włoskiej kolacji. Była obfita, trwała chyba z godzinę. No ale wszakże myśmy mieli czas. Byliśmy na wakacjach. Kolejne dania były dla nas niespodzianką. Były zapiekane warzywa, makaron, mięsiwa, była i butla czerwonego wina. To ostatnie wpłynęło na nas odprężająco. Trochę podyskutowaliśmy o naszej jeździe. Zrobiliśmy 120 km w terenie pagórkowatym i górskim. Z poziomu morza wznieśliśmy się na wysokość 600 mnpm. Niby nic wielkiego, ale to wznoszenie było skokowe. Na 120 km jazdy było co najmniej 60-70 km podjazdów. Przy średnim ich nachyleniu skromnie licząc 4-5%, dało to sumę podjazdów z przedziału 2400-3500 m. W naszej dyskusji przyjęliśmy średnią, czyli 3000 m…
Łóżko przyjąłem jak dar niebios. Było ciepło, sucho i miękko. Jak to niewiele potrzeba do szczęścia? No i odizolowani byliśmy od przeszkadzających w zaśnięciu dźwięków natury. W takich warunkach na sen nie czekałem długo.
Poranek przywitał nas słońcem. Co prawda gdzieś na horyzoncie snuły się chmury, ale nie wyglądały na groźne. Śniadanie mieliśmy w hotelu. Było raczej skromne, ale jak się później okazało i tak niezłe, bo we Włoszech z reguły są śniadania na słodko. No ale pani właścicielka hotelu zrobiła nam omlet. Hotel opuszczaliśmy w dobrych nastrojach, mimo że nasze portfele wyraźnie schudły. Ale co tam! Żałować sobie na wakacjach to ostatnia faza sknerstwa. Zrobiliśmy sobie tradycyjną fotę ze swoim miejscem noclegowym, wtedy odczytaliśmy nazwę hotelu: „ Castellinaria”.
Cały dzień jazdy upłynął nam znowu na zmaganiach z podjazdami. Poruszaliśmy się między punktami o wysokości od może 400 do 1246 mnpm. Podjazdy i zjazdy były stosunkowo długie, takie do 10 km. Zjazdy mijały błyskawicznie i były, rzekłbym dosadnie, upojne. Podjazdy szły z mozołem. No ale trzeba było się do tego przyzwyczaić. Wkrótce okazało się, że nie jesteśmy z Darkiem dobrani pod względem tempa jazdy. Jemu jazda do góry wychodziła sprawniej. Zatem bez specjalnych werbalnych ustaleń doszliśmy do takiego porozumienia, że każdy jedzie swoim tempem, a Darek po prostu czeka na mnie na „górce”. Cóż zrobić, lata lecą. Kiedyś z młodszym o dekadę kolegą jeździłem jak równy z równym, teraz czas upomniał się o swoje prawa. Przyjąłem to bez dyskusji, z pokorą, choć czasem coś się we mnie buntowało. Ale bunt gasiłem w zarodku. Wiedziałem, ze podjęcie rękawicy i przyspieszenie tempa może się dla mnie źle skończyć. Znam też swój organizm na tyle, że nie bałem się kompletnego wypompowania. „Wolniej, ale wjadę na każdą górę”, taka myśl tkwiła w głowie i okazała się słuszna. Pewną rolę w takiej sytuacji odgrywała również moja ewidentna 5-7 kg nadwaga, z którą borykam się od 2-3 lat.
Jechaliśmy podziwiając coraz ładniejsze widoki. W pewnym momencie Darek stwierdził, że jego stopka nie nadaje się do użytku. Rzeczywiście była przykręcona pod dziwnym kątem. Po jej wysunięciu rower prawie leżał na podłożu. Darek lekko się zirytował. Wyjaśnił mi, że stopkę zamontowano mu w serwisie. Jako człowiek praktyczny, widząc bezużyteczność tego akcesorium, postanowił się go pozbyć, bo po co obciążać rower zbędnym i niepotrzebnym gadżetem. Szybko odkręcił stopkę i posłał ja do wszystkich diabłów, gdzieś w sardyńskie zbocza.
Ruch samochodowy był minimalny. Obserwowałem jazdę kierowców. Byłem bardzo zdziwiony widząc jak Włosi radzą sobie za kółkiem na górskich drogach. Nie było żadnej brawury, jechali delikatnie i uważnie, z dużym szacunkiem dla rowerzystów. Szczególnie zachwyciło mnie (tak „zachwyciło” to właściwe słowo) jak pokonują zakręty. Nie było mowy o żadnym ich ścinaniu, pięknie wpisywali się w łuki. Pewnie tak się nauczyli, bo inaczej jeździć na tak krętych drogach nie można. Ciągle miałem w pamięci jak u nas musiałem wiele razy uciekać prawie do rowu, bo jakiś cymbał za kierownicą skracał sobie drogę.
W górach pogoda jest zmienna. To banalne stwierdzenie miało książkowe wręcz potwierdzenie w ciągu naszej jazdy w tym dniu. Poranne słońce szybko zaszło za ciemne chmury. Zrobiło się chłodno i nieciekawie. Za moment znowu z góry spływał na nas błękit. A potem kolejny raz ołów na niebie. Cały dzień jazdy w takich warunkach może nieźle sfrustrować człowieka, bo widok ciężkich chmur kojarzy się z deszczem mającym padać za chwilę. W słońcu było upalnie, a gdy zaszło, robiło się jednak wręcz zimno. Co chwilę zatem to ściągałem, to zakładałem elementy ubioru. No ale spadło na nas może parę kropli wilgoci, więcej było straszenia niż realnego zagrożenia deszczem.
Nadeszła pora obiadowa. Zaczęliśmy rozglądać się za jakąś knajpą. Po dotarciu do górskiego miasteczka Gadoni, postanowiliśmy w nim coś przekąsić. I tu mały problem. Owszem, knajp było sporo, nawet kilka pod szyldem „pizzeria”, ale nic ciepłego do jedzenia nie mieli. Tylko piwko, kawka i coś słodkiego. Nieco zbulwersował nas ten fakt, a zwłaszcza, ze w lokalu o ogólnej nazwie „pizzeria” nie ma pizzy. Cóż było robić? Wyciągnęliśmy suchy prowiant i spożyliśmy go na centralnym placyku miasteczka. Kalorie były potrzebne, bo zaczęły się ostrzejsze podjazdy. Najpierw do miasta Desulo, potem na przełącz Passo di Tascusi, która jest jedną z najwyższych przełęczy drogowych na Sardynii. Kilkanaście kilometrów podjazdu poszło całkiem sprawnie. Po drodze mijaliśmy świnie swobodnie spacerujące po drodze. Chrumkały i kwiczały, nic sobie nie robiły z samochodów no i rzecz jasna rowerzystów. Na początku myślałem, ze to dziki, bo czarne były niczym czarty. No ale miały wszak wczepione kolczyki w uszy, a więc stanowiły czyjąś własność. Świnie żerowały. Podjadały jakieś kłącza i części roślin. No faktycznie, dobra metoda. Po co wieprzki karmić modyfikowaną mączką, lepiej je puścić wolno niech się najedzą do woli naturalnej strawy. Kwestia wysokości przełączy Tascusi pozostaje dla mnie do dziś niewyjaśniona. Według mojej dokładnej mapy wynosi 1245 mnpm, według tabliczki na samej przełęczy, to o 1 m więcej. I tu właśnie tkwi szkopuł. Przyjmując pierwszą wersję, przełęcz ta ma drugie miejsce na wyspie, przyjmując drugą ma złoty medal wspólnie z przełęczą Correboi. Do statystyk przyjąłem, że ma jednak 1246 m.
Wspólnie z Darkiem w swoisty sposób „kolekcjonujemy” nazwy przełęczy w różnych językach. Mamy więc już w swoich zbiorach „przełęcz”, „sedlo”, „pas”, „pass”, „passo”, „col”, „pasul” (nasza ulubiona nazwa, to po rumuńsku), „pieriwewał”, „qafa”. Na Sardynii zbiór został wzbogacony o „arcu”. Nazwa ta jest chyba w miejscowym dialekcie i występuje równolegle do klasycznego włoskiego „passo”.
Zjazd z przełęczy nie był zbyt długi. Dojechaliśmy do miasta Fonni, najwyżej położonego na Sardynii, bo na wysokości dokładnie 1000 mnpm. Pogoda znowu się stała niepewna. Pojawiły się deszczowe chmury. Postanowiliśmy zatem znowu zanocować w hotelu. Gdy Darek orientował się w tej kwestii, a ja stałem przy naszych wehikułach w centrum miejscowości, podeszła do mnie cała grupa tubylców. Z ciekawością patrzyli na rowery, po włosku i angielsku porozmawialiśmy sobie nieco. Pytali, skąd jesteśmy, dokąd zmierzamy itp. Jeden chwalił się, ze też jeździ na rowerze. Było to nawet sympatyczne…
Znaleźliśmy przybytek o nazwie Sa Orte. Jak się okazało był to najdroższy nocleg w ciągu całej wyprawy. Po ulokowaniu się w pokoju zapadła decyzja, by zjeść coś ciepłego. Ruszyliśmy zatem na miasto w poszukiwaniu jakiegoś przytulnego lokalu. Niestety znalezienie go nie było łatwe. W centrum dominowały piwne bary oblężone przez miejscowych. Wędrując tak oglądaliśmy interesujące malowidła na domach. Całe ściany pokryte były portretami i scenkami rodzajowymi. Parę razy już wątpiliśmy, ale w końcu udało się wypatrzeć normalną pizzerię. I były pizze. Zamówiłem sobie quatro formaggi, pizzę serową. Była wyborna, na cieniutkim podpłomykowym cieście, z pokaźną porcją miejscowych serów. Do kolacji wypiliśmy po dwie butle piwa Ichnusa. Piszę „butle”, bo miały godną podkreślenia pojemność 0,66 l. Do hotelu wracaliśmy mocno po 21. Wieczorny chłód szczypał w odkryte części ciała. W hotelowym łóżku na sen nie czekałem zbyt długo.
Następny ranek przywitał nas deszczem. Niebo zaciągnięte szarymi chmurami nie pokazywało ani kawałka błękitu. Padało bardzo intensywnie. Był przy tym nieprzeciętny ziąb. Byliśmy wszakże na wysokości 1000 mnpm. Na moją sugestię, by spróbować przeczekać deszcz, Darek nie wyraził entuzjazmu. Chciał jechać. Jednak chwilę odczekaliśmy. Staliśmy pod zadaszeniem na terenie hotelowego ni to ogródka, ni tylnego wejścia. Opady trwały nieczułe na nasze błagalne spojrzenia ku niebiosom. Gdy minęło może ze 40 minut, a pogoda się nie zmieniała na lepsze, jednak wyjechaliśmy, bo szkoda było czasu. Wcześniej założyłem na grzbiet grubszą bluzę oraz swą pomarańczową pelerynkę. Po chwili jazdy wszystko było przemoczone. Z Fonni skierowaliśmy się ku przełęczy Caravai. Mieliśmy do niej ok. 10 km. Jak to na Sardynii, podjazd rozpoczęliśmy od sporego zjazdu. Z ulgą przyjąłem jego koniec, bo jazda w dół w intensywnych opadach do przyjemności nie należy. Lepiej już brnąć do góry. Gdy docieraliśmy do przełęczy położonej na wysokości 1118 mnpm, ku naszej radości, opady zaczęły słabnąć. W końcu pokazało się nawet słońce. Pierwotnie, ze względu na deszcz, mieliśmy z Passo Caravai od razu zacząć zjazd w kierunku północnym, do miasta Nuoro. Teraz jednak stojąc na przełęczy, pomyśleliśmy o ataku na inną przełęcz- Arcu Correboi (1246 mnpm). Dzieliło nas od niej ok. 4 km. Fakt że ominiemy najwyższą przełęcz drogową na Sardynii napawał nas sporym niesmakiem. Z drugiej strony, pogoda cały czas była niepewna. W końcu postanowiliśmy rzucać monetą: „orzeł” oznaczał jazdę na Correboi, „reszka”- rejteradę w dół. Do rzutu służyła nasza moneta 1- złotowa, bo przecież na euro nie ma orłów (no może są na niektórych, ale brzydkie). Wypadła „reszka”. No cóż, rzekliśmy, do dwóch razy sztuka. Znowu „reszka”. No to trzech. „Orzeł”! No, skoro los tak chciał, to walimy na Correboi. Podjazd był dla nas „ślepy” tj. po dotarciu na przełęcz mieliśmy wracać tą samą drogą. Zrzuciliśmy zatem sakwy i ukryliśmy je w opuszczonym domku, który stał właśnie na niższej przełęczy, a sami na lekko zaatakowaliśmy Correboi. Bez sakw to już była inna bajka. Jechało się może 4-5 km/h szybciej. I znowu to sardyńskie zjawisko: w środku podjazdu całkiem długi (może półtorakilometrowy) i ostry zjazd. Na Correboi postaliśmy chwilę, aparaty fotograficzne poszły w ruch. Zjazd-podjazd-zjazd i znowu byliśmy na Caravai. Sakwy czekały w stanie niezmienionym. Zresztą kto połaszczyłby się na lekko nieświeże rowerowe ciuchy?
Jazda w dół była podzielona jakby na sekcje, najpierw był dość stromy zjazd, później trafiło się nawet parę kilometrów terenu względnie płaskiego (ewenement!), a w końcu znowu szybko traciliśmy wysokość. Przed miejscowością Mamoiada ponownie zlało nas w szpetny sposób. Podsuszone na zjazdach buty i ubiór, znowu pochłonęły zimną wilgoć. Na szczęście w dalszej części dnia opadów już nie było. Z dużym zainteresowaniem przyglądałem się roślinności. Palmy zniknęły wraz z wybrzeżem, ale pojawiły się inne okazy. Szczególnie ciekawie i jednocześnie niesamowicie prezentowały się dęby korkowe, których całe gaje mijaliśmy po drodze. Dolna część pnia pozbawiona była kory, która została zdarta. Służy do wyrobu korków do wina. Drzewa wyglądały trochę jak kaleki, ale nic złego im się nie działo. Kora po jakimś czasie znowu wylewa się na pień. Mijaliśmy też wielkie platany, wysmukłe cyprysy, poskręcane drzewa oliwne… W powietrzu ciągle unosiła się gęsta woń kwitnących kwiatów. Profil trasy znowu zaczął przypominać sinusoidę. Powoli chyba przyzwyczailiśmy się do tego. Przed Nuoro zrobiliśmy sobie mały piknik. Zjedliśmy nieco suchego prowiantu, na który składały się smaczny ser, dietetyczny pasztecik dla dzieci (kupiony z nieświadomością jego dietetyczności, później doczytaliśmy się tego na etykiecie), pieczywo (suchary) i owoce, głównie banany i pomarańcze. Nie pogardziliśmy też batonami i czekoladą. Miała to być lekka przekąska, bo już myśleliśmy o jakimś ciepłym posiłku. Niestety obiadku nie dane było nam spożyć. Chcieliśmy sobie podjeść w miasteczku Bitti. Na mapie wyglądało całkiem pokaźnie. Takie było w rzeczywistości, no ale mimo że je całe dokładnie zlustrowaliśmy, odpowiedniej knajpa nam się nie ujawniła. Po opuszczeniu Bitti czekał nas kolejny podjazd. Znowu posililiśmy się resztką naszych zapasów. Jazda w górę była szczególnie ciężka, bo nagle zerwał się przeciwny wiatr. Był krzepki, a patrząc na uginające drzewa, które mijaliśmy, doszliśmy do wniosku, że chyba za cel swego istnienia przyjął połamać je doszczętnie. A my mieliśmy być dodatkowymi ofiarami – zdmuchnięci z drogi albo przygnieceni konarem…
Pokonując sardyńskie trasy zwróciliśmy uwagę na opuszczone domostwa, które stały przy drogach. Były w różnej kondycji: jedne całkowicie zrujnowane, inne w miarę w dobrym stanie. Z tej obserwacji zrodził się pomysł, by spróbować na jedną noc zasiedlić taki obiekt. Warunkiem minimalnym było posiadanie zadaszenia, reszta za bardzo się nie liczyła. Gdy już nadchodził wieczór, a my po zmaganiach z wiatrem byliśmy na zjeździe w pobliżu miasteczka Budduso, właśnie napatoczyła nam się taka chatynka. Była idealna do naszych celów: widać że od dawna opuszczona, z dala od ludzkich oczu i siedzib, dach na jednej z przybudówek wyglądał na nieprzeciekający. Są różne typy noclegów: w hotelu, na kampingu, na dziko, „na gospodarza”. My dodajemy do tego swój wkład i wskazujemy nowy typ noclegu – „na domek”. Szybko przygotowaliśmy swoje leże. Usunęliśmy z „podłogi” kamienie, na spód położyliśmy naszą płachtę turystyczną, na to karimaty, i nocleg jak ta lala. Na wieczerzę spożyliśmy resztki sucharów. Nie mieliśmy nic na śniadanie, ale do miasteczka Budduso było kilka kilometrów w dół, a zatem śmiało można je było rano pokonać z pustym żołądkiem. Gdy zrobiło się ciemno, my już grzaliśmy się w ciepłych śpiworach. Gdzieś w oddali dzwoniły dzwonki owiec czy krów. Innych dźwięków natury nie było lub były, ale ja już ich nie słyszałem, bo pogrążyłem się we śnie.
W nocy raz wstałem za potrzebą. Na niebie widniały piękne gwiazdy. Już cieszyłem się na poranne słońce, lecz niestety ranek był pochmurny, a obłoki wyglądały dość paskudnie. Ziąb też był dojmujący. Spaliśmy na znacznej wysokości, bo mocno ponad 700 mnpm. Założyłem na siebie kilka warstw ubioru, na wierzch zarzuciłem pomarańczową pelerynkę, a na głowę wcisnąłem polarową czapkę. Przed wyjazdem zastanawiałem się, czy jest sens brać czapkę z polaru na przełomie kwietnia i maja do strefy śródziemnomorskiej. Ostatecznie zabrałem ją z myślą, że będzie pełnić rolę szlafmycy. Przydała się jako szlafmyca, ale też parę razy zrobiłem z niej użytek na zjazdach… Szybko założyliśmy sakwy, bo jak już wspomniałem nasze zapasy pokarmów zostały doszczętnie wyjedzone. Do Budduso dotarliśmy po przejechaniu kilku kilometrów. Z mapy wynikało, że miał być zjazd, lecz Sardynia znowu pokazała swe oblicze, fundując nam także kawałek deptania do góry. W Budduso w sklepie zrobiliśmy konkretne zakupy. Część z wiktuałów została natychmiast pożarta na skwerku z futurystycznymi rzeźbami, a część powędrowała do sakw. Tak pokrzepieni ruszyliśmy dalej. Pogoda zaczęła się poprawiać, wreszcie zrobiło się ciepło. Powoli ściągałem poszczególne elementy ubioru. Docieraliśmy powoli do północno-wschodniej części wybrzeża Sardynii. Pierwszym celem było trzecie co do wielkości miasto na wyspie, Olbia. Należy zaznaczyć, że jechało się bardzo komfortowo, cały czas traciliśmy wysokość. Dodatkowo pojawił się korzystny wiatr. Ostatnie kilkanaście kilometrów do Olbii po prostu przefrunęliśmy. W mieście mieliśmy wreszcie zjeść coś ciepłego. Jest ono spore, jednak nie grzeszy jaką nadmierną urodą. Praktycznie w samym centrum wypatrzyliśmy przyjemną pizzerię. Ja zamówiłem sobie rzecz jasna pizzę quatro formaggi, dobrych rzeczy się nie zmienia. Jako popitkę zaserwowaliśmy sobie miejscowe piwko, o którym już pisałem. Wybrzeże to jednak wybrzeże. Pięknie świeciło słońce, a napełnione brzuchy nie mobilizowały do dalszej jazdy. W końcu trzeba było jednak ruszyć. Zrobiliśmy małą rundkę po mieście. Dotarliśmy do morza i portu. Szybko znaleźliśmy swój kierunek, tym razem ruszyliśmy ku północnemu zachodowi, a naszym celem było dotarcie możliwie blisko miasteczka Santa Teresa di Gallura, skąd odpływają promy na Korsykę. Przydały się kalorie przyswojone przez organizm, a pochodzące ze spożytych pizz. Zaczęła się znowu jazda do góry, a wiatr nie był już naszym przyjacielem. Dojechaliśmy do miasta Arzachena. Tu w markecie zrobiliśmy zakupy. Niby było już blisko wybrzeża, ale trasa wcale nie chciała się w związku z tym wypłaszczyć. Rozglądaliśmy się za „domkiem”. Ale jakoś niezbyt ochoczo. Po krótkiej rozmowie ustaliliśmy, że nocujemy w normalnym hotelu. W miasteczku Porto Pozzo znaleźliśmy swoją przystań. Był tam niewielki hotelik, a jego właściciel, tęgawy Włoch, okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem. Cena za nocleg w porównaniu z innymi nie była wygórowana. Na dole była mała knajpka. Po zrzuceniu bagaży w pokoju poszliśmy do niej. Włoch zafundował nam po piwie, dał też jakieś słodycze. Na ciepło do zjedzenia nic nie było. Ale my nie marudziliśmy, bo przecież jeden ciepły posiłek był już tego dnia na naszym koncie. Włoch ani w ząb nie mówił po angielsku, ale wcale nie przeszkadzało nam to prowadzić ożywioną rozmowę. Opowiadał o Sardynii („Sardegna bellissima!”, tak mówił o swojej wyspie), a w komputerze pokazywał zdjęcia naprawdę uroczych plaż. Zapytaliśmy go o godziny wypłynięcia promu na Korsykę. Od razu zadzwonił do kogoś, kto mógł coś na ten temat powiedzieć. Rozmawiał krótko, a potem zaczął wymownie falować dłonią. Zrozumieliśmy że mogą być jakieś kłopoty z promem ze względu na niespokojne morze. W naszym pokoju jednak spożyliśmy coś konkretnego kolację. W trakcie jedzenia pomyślałem, że warto wyczyścić swoje rowerowe okulary. Składają się one z dwóch par szkieł: wewnątrz korekcyjnych minus 1,75 dioptrii, na zewnątrz z przeciwsłonecznych. Obie pary można wyjąć z oprawek. Gdy przecierałem szkła korekcyjne, oprawa pękła. Szlag by trafił! W ramach obcinania masy bagażu nie wziąłem innych okularów, a bez nich przy mojej wadzie jazda byłaby dość ryzykowna. Szybko przypomniałem sobie, że mam taśmę klejącą wziętą w celu powrotnego zaklajstrowania kartonów. Urwałem malutki kawałek i jakoś skleiłem całość. Delikatnie zbadałem swe dzieło naprawcze, trzyma się. No i cóż? Na tak posklejanych okularach dociągnąłem do końca wyprawy. Ba, używam ich do dziś. Ale w końcu będę musiał sprawić sobie nowe. Usypiając w łóżku, myślałem już o Korsyce, którą następnego dnia mieliśmy zobaczyć.
Wstaliśmy wcześnie, do chcieliśmy zdążyć na pierwszy prom. Do miasteczka Santa Teresa di Gallura, skąd odpływają statki na Korsykę mieliśmy nieco ponad 10 kilometrów. Na niebie było trochę niegroźnych chmurek, które szybko gdzieś sobie poszły. Po pokonaniu paru garbów na trasie, dotarliśmy do celu. W dole po raz kolejny ujrzeliśmy Morze Śródziemne. Przy bezchmurnym niebie, jego błękit był głęboki i prawdziwy. Samo miasto zostawiliśmy nieco po lewej stronie, a sami zjechaliśmy do portu. Tu dowiedzieliśmy się, że rzeczywiście kursowanie promów ze względu na wysokie fale, jest wstrzymane. W związku z tym biletów nie sprzedawano. Przy nabrzeżu było sporo samochodów, jeden lub dwa autobusy, wiele motocykli. Całe to towarzystwo chciało się przedostać przez Cieśninę Bonifacio. Korzystając z chwili czasu oraz faktu, że w sklepiku z pamiątkami były widokówki, zabrałem się do napisania pozdrowień z Sardynii. W tymże sklepiku w sprzedaży były znaczki, a pani, która go obsługiwała, na moje pytanie, gdzie jest skrzynka pocztowa, odparła, że to ona jest skrzynką pocztową. Kartki napisałem i oddałem do sklepu. Pani nie kłamała, widokówki dotarły do kraju. Czekając na prom, oglądaliśmy pamiątki, spoglądaliśmy na morze (jakichś strasznych fal prawdę mówiąc nie widziałem), robiliśmy zdjęcia. Naraz w tłumie oczekujących na przeprawę nastąpiło ożywienie, przed kasą ustawiła się kolejka. Płynie! Szybko kupiliśmy bilety. Cena za człowieka i rower wynosiła nieco ponad 25 euro. Niedługo potem dopłynął spory statek z malunkiem wieloryba na burcie. Najpierw wpuszczono rowerzystów (czyli tylko Darka i mnie, bo innych miłośników jazdy na dwóch kółkach bez silnika nie było), potem motocyklistów, a dalej całą resztę. Linami przymocowaliśmy rowery, a sami wyszliśmy na górny pokład. Prom wypłynął, a po krótkim czasie rzeczywiście zaczęło się kołysanie. Patrzyliśmy na wybrzeże Sardynii, które szybko oddalało się. Po drugiej stronie niebawem wyostrzyły się kontury Korsyki z wysokimi górami w tle. Góry sprawiały dostojne wrażenie, były strzeliste i lekko przykryte mgiełką. Tak naprawdę te szczyty, które widzieliśmy z promu, nie były jakieś niebotyczne, miały w granicach 1000 mnpm, ale ze względu, że byliśmy obserwatorami z poziomu morza, wyglądały potężnie. Nasze aparaty poszły w ruch, pstrykaliśmy na prawo i lewo… Prom płynie nieco krócej niż godzinę. Ten czas minął szybko. Oto już przed nami były klify Bonifacio, oto sama przystań. Korsyka przywitała nas ciepłem i wesołym słoneczkiem. Z portu do miasta prowadzi droga prosto do góry. Był to chyba najtrudniejszy „podjazd” w czasie naszej wyprawy. Nachylenie ścianki na dystansie 200-300 m sięgało 20%. Widząc co się święci i ciągle pamiętając o ciężarze sakw włączyłem po raz pierwszy najniższą tarczę. Wjechać się dało, ale gdyby podjazd miał większa długość, chyba nie dałbym rady za jednym zamachem… Był to jeden z nielicznych „szczytów”, na który wjechałem przed Darkiem. Tylko że sukces nie osiągnąłem w sportowej rywalizacji. Po prostu pierwszy wystartowałem… Będąc już na klifach przy fortecy, stanęliśmy, by podziwiać widoki i uwiecznić je na fotografiach. Korzystając z aparatu zorientowałem się, że gdzieś zapodział mi się od niego futerał. Zostawiłem na promie. No cóż, zawsze muszą być jakieś starty. Było lekko po południu. Celem na najbliższy czas było zjedzenie czegoś na ciepło i opuszczenie Bonifacio. Kierunek północ, północny zachód. Darek już przy klifach gmerał coś przy swoim bucie z zapięciem SPD. Nie mógł się wpiąć. Stanęliśmy przy tabliczce z napisem „Bonifacio”. Zrobiliśmy rzecz jasna zdjęcie, a Darek szczegółowo zbadał swój but. Wyleciała śrubka. Wpinanie nie było możliwe. Darek coś tam próbował wepchnąć, ale bezowocnie. W pewnej chwili przypomniałem sobie, że w swym niezbędniku mam jakieś śrubki. Z tym że wziąłem je jako zapasowe do mocowania bagażnika. Kiedyś zdarzyło mi się, że śrubka na wybojach odkręciła się i wypadła. Od tego czasu zawsze biorę dodatkowe. Bez entuzjazmu wyjąłem jedną, myśląc że przecież nie będzie pasować do buta. I oto stał się mały cud! Zarówno średnica jak i długość śrubki były idealne. Darek dojechał na niej do końca wyprawy. Kurczę, cały czas myślałem o tym, by po zakończeniu jazdy upomnieć się o zwrot swojej własności, ale zapomniałem. Darek, wisisz mi śrubkę!
Korsyka powitała nas od razu bez żadnej taryfy ulgowej. Jechaliśmy spory odcinek wzdłuż wybrzeża, ale trasa falowała. Podjeżdżaliśmy na wysokość 150-200 m, by za chwilę znowu mieć morze na wyciągnięcie ręki. Pogoda ustabilizowała się na dobrym poziomie. Przez to widoki były miłe dla oka. Nie ma lepszego połączenia niż górki schodzące do morza. Odczułem lekki wzrost formy, podjeżdżało mi się prawie bez trudu. Kilkanaście kilometrów od Bonifacio zatrzymaliśmy się przy przydrożnej knajpie. Oglądając menu od razu stwierdziliśmy, że tu będzie drożej. Ceny obiadu zaczynały się od 12-14 euro, przy czym nie były to dania, których obfitość mogłaby zadowolić rowerzystę potrzebującego sporo kalorii. Prawdziwą tragedią były ceny piwa. Za butelkę o pojemności 0,25 l w knajpie wołano w okolicach 4 euro. Dla mnie prawdziwym ewenementem była sprzedaż tego złocistego napoju w butelkach zawierających 0,15 l. Konsumpcja piwa na Korsyce zatem spadła. No nie tak zupełnie. W sklepie można było kupić puszkę o tradycyjnej pojemności, czyli 0,5 l za 3 euro, a w marketach jeszcze taniej. Jednak trzeba przyznać, że na Korsyce nie było problemu ze zjedzeniem czegoś ciepłego. W każdym miasteczku i mieścinie była przynajmniej jedna knajpka, w której można było się posilić. Jedząc swój pierwszy posiłek zastanawialiśmy się też nad ceną noclegów. To już musi być kosmos!
Minęliśmy miasto Sartene, dotarliśmy do Propriano. W markecie zrobiliśmy zakupy na kolację i śniadanie na następny dzień. Pogoda była dobra, zatem zaplanowaliśmy nocleg albo pod płachtą, albo w „domku”. Od Propriano zaczął się konkretny podjazd – na przełęcz Col de Celaccia. Do naszego słownika dodaliśmy nowe określenie „bocca”. To „przełęcz” po korsykańsku. Napisy (dotyczące i nazw miast i przełęczy) były dwujęzyczne. Czasem była na nich uwidoczniona tylko jedna nazwa, ale tylko wtedy, gdy nazwa francuska tak samo brzmiała jak korsykańska. Wiele nazw francuskich było zamazanych, widoczny znak niepodległościowych ciągot wyspy. Podjazd dłużył się niemiłosiernie. Było już po dziewiętnastej, czas najwyższy, by rozejrzeć się za noclegiem. W pewnym momencie, przed miasteczkiem Olmeto, wypatrzyliśmy na lekkim wzniesieniu rząd „domków”, jak się wydawało idealnych do naszych celów noclegowych. Podjechaliśmy bliżej, prowadziły do nich schodki. Szybko zrozumieliśmy, że to grobowce. Dwa były zamknięte na klucz, a jeden, wyglądający na najstarszy, tylko zabezpieczony zamknięciem w postaci przeprowadzonego przez skobel skręconego drutu. Popatrzyliśmy na siebie. Cóż, może być grobowiec, przynajmniej na głowę nie będzie kapać. Weszliśmy do środka. W posadzce były dwa groby, było też trochę uschniętych roślin, kiedyś chyba wieńców. W powietrzu czuć było mdły zapach. Wszystko to było do przyjęcia, jednak w środku były też dwa portrety. Kobiety i mężczyzny, być może małżeństwa. Były stare, na oko może z początku XX wieku. Widząc te twarze, zrobiło mi się nieswojo. Darek też coś tam przebąknął, że kiepskie będzie spanie na betonie. Zatem odpuściliśmy i pojechaliśmy dalej. Po kilku jeszcze kilometrach, gdy „domku” nie było na horyzoncie, doszliśmy do wniosku, że trzeba rozbijać obóz. Na liczniku było niespełna 90 kilometrów. Trochę mało, ale przecież czekaliśmy trochę na prom… Nie jest łatwo znaleźć miejsce na przyzwoity biwak. Albo chaszcze, albo czyjś teren, albo pochyłości. W końcu wypatrzyliśmy małą polankę. Cały czas byliśmy jeszcze na podjeździe, ale miejsce wydawało się przyzwoite, a kto wie co będzie dalej. Zatem stanęliśmy, szybko ustawiliśmy stelaż rowerów, przy czym pojazd Darka leżał (bo wszak nie miał stopki), a mój stał i stanowił górną powierzchnię zamocowania płachty. Gdy leże było gotowe, zjedliśmy kolację. Już ciemniało. Wskoczyliśmy do śpiworów. Sen nie chciał przychodzić. Wsłuchiwałem się w dźwięki natury. Najpierw rechotały żaby, później nocny ptaszek rozpoczął swe śpiewy, a koło północy jakiś psychiczny kogut zaczął piać jak opętany. W końcu usnąłem… Obudził mnie ziąb, który czułem w nogach. Zacząłem macać śpiwór i płachtę. Śpiwór w dole był cały mokry a z płachty kapały grube krople. No tak, nieboszczyki z portretów mszczą się na nas za wtargnięcie do grobowca i zsyłają nocny deszcz. Wygramoliłem się ze śpiwora, bo zachciało mi się sikać. Jakież było moje zdumienie, gdy nad głową zobaczyłem pięknie świecące gwiazdy! Skąd ta woda?! Uświadomiłem sobie, że tak skraplała się para, osiadała na płachcie, a jej sztuczne tworzywo powodowało kondensację wody. Z niechęcią wszedłem z powrotem do wilgotnego śpiwora. Nad ranem nawet usnąłem, ale nie na długo. Pobudkę urządził zwariowany kur.
Z ulgą powitałem wschód słońca. Ranek był chłodny, zachmurzyło się. Sprawnie złożyliśmy obóz, zjedliśmy małe śniadanie i w drogę. Okazało się, że nocowaliśmy prawie na samej przełęczy. Po ujechaniu może 200-300 m stała przy drodze dumnie tabliczka. Na zjazd założyłem wszystkie ciepłe ciuchy, w tym pomarańczową pelerynkę i polarową czapkę. Szusowania w dół było około 7-8 kilometrów, na których straciliśmy prawie całą swoją wysokość. A jak to tu bywało w zwyczaju, po zjeździe od razu rozpoczynał się podjazd. I oto znowu wolno brnęliśmy do góry. Kolejna przełęcz, Col St. Georges była wyższa od poprzedniej, bowiem jej wysokość to 747 mnpm. Podjazdu, miejscami nawet wymagającego, było nieco ponad 10 kilometrów. Słońce jakoś nie chciało się wyłonić. Kilometry przybywały nieśpiesznie. Darek pognał do przodu, a ja nawet nie próbowałem dotrzymać mu koła. Ostatnie zakręty, ostatnie mocniejsze naciśnięcie na pedały. Przełęcz Św. Jerzego… Była na niej knajpka, ale nie weszliśmy do środka. Zrobiliśmy kilka zdjęć. Dziwny obyczaj panuje na Korsyce odnośnie tabliczek z nazwami przełęczy. Sporo z nich jest zniszczonych lub uszkodzonych. Wyglądają tak, jakby ktoś wielkim kamieniem lub potężnym młotem walił w ich sam środek. Z początku myślałem, że sprawca chciał uszkodzić napis w języku francuskim, bo tabliczki są, jako się wcześniej rzekło, dwujęzyczne. No ale furia niszczyciela dała się także we znaki napisowi w języku korsykańskim. Nawet z Darkiem zamieniliśmy parę słów na ten temat. W końcu doszliśmy do wniosku, że musiał to uczynić jakiś chorobliwy przeciwnik sportu rowerowego. No bo takie tabliczki głównie są atrakcją dla rowerzystów właśnie…
Z przełęczy Col St. Georges był już praktycznie tylko zjazd do stolicy wyspy, miasta Napoleona, Ajaccio. Stanęliśmy nawet w pewnym miejscu, gdy ukazała się ładna panorama tego miasta. Do Ajaccio wjeżdżaliśmy najpierw ścieżką rowerową, a potem szeroką dwupasmówką w towarzystwie sporej liczby samochodów. Jako że pora była obiadowa, o głównym posiłku należało także pomyśleć. Dojechaliśmy blisko centrum i bez kłopotu odnaleźliśmy knajpkę vis a vis przystani wielkich promów. Na Korsyce, w przeciwieństwie do Sardynii, znalezienie miejsca, w którym można coś ciepłego przekąsić, jest bardzo łatwe. W każdej mieścinie jest taki przybytek. Ceny są zauważalnie wyższe od sardyńskich, ale zjedzenie obiadu uważaliśmy za konieczność. Jakoś nie w naszym stylu jest wożenie kuchenki gazowej i kilkunastu kilogramów makaronu… Ulokowaliśmy się zatem w pizzerii, a ja któryś raz z kolei zamówiłem pizzę serową. Należy tu jednak zaznaczyć, że każda z nich była inna, bowiem o ich smaku decydowały dodane sery, a ich rodzajów zarówno na Sardynii, jak i na Korsyce jest całe zatrzęsienie. Często w trakcie jazdy widzieliśmy po drodze reklamy gospodarstw rolnych wytwarzających sery, niekiedy oferta ta była rozszerzona o usługi agroturystyczne. Parę razy nawet zastanawialiśmy się, czy nie spytać o nocleg w takim miejscu. Jednak jakoś nigdy koniec danego etapu nie wypadł w pobliżu takiego miejsca. Pizza była znowu znakomita. Rozochociłem się nawet do tego stopnia, że zamówiłem sobie piwko. W wydaniu mikro, o wielkiej sardyńskiej Ichnusie mogłem tylko pomarzyć. Po obiedzie zrobiliśmy rundkę po mieście. Jego urok jest kwestią dyskusyjną. Dotarliśmy do morza, z zewnątrz obejrzeliśmy dawną twierdzę, dziś obiekt militarny, o czym wymownie świadczyły odpowiednie tabliczki, stanęliśmy również przy katedrze. Podjechaliśmy też pod wielki konny pomnik Napoleona. Oczywiście aparaty poszły w ruch… Jednak miasto nie sprawiało wrażenia architektonicznej perełki. Prawdę mówiąc więcej się po nim spodziewałem. Było popołudnie. Czas najwyższy, by wydostać się z miasta i odnaleźć właściwą drogę. Korsykańskie drogi są dobrze oznaczone. Każda, nawet kierująca się do zapadłej dziury, ma swój numer, który często powtarzany jest na drogowskazach i innych znakach. Jednakże będąc w centrum większego miasta, znaków takich nie ma lub występują z rzadka. Generalnie chcieliśmy obrać kierunek północny. Bardziej na wyczucie niż „na znaki” w końcu trafiliśmy na właściwą drogę. Z początku jechaliśmy w towarzystwie wielu samochodów, ale im dalej od Ajaccio, tym ich liczba stopniowo malała. Z poziomu morza droga znowu zaczęła się wznosić, by po niedługim czasie ponownie mknąć w dół. Po zaliczeniu Boki San Bastiano leżącej na wysokości nieco ponad 400 mnpm, poszybowaliśmy w ku błękitnemu morzu. Od turystycznej miejscowości Tiuccia jechaliśmy już bezpośrednio przy jego powierzchni. Korsyka postanowiła pokazać się nam w pełnej krasie, bowiem pięknie się wypogodziło. Trasa się wypłaszczyła, choć tyko swoją „korsykańską” płaskością. Podjazdy i zjazdy były łagodne i krótkie. Raz stanęliśmy przy morzu. Spotkaliśmy wtedy dwóch sakwiarzy, którzy jechali w przeciwnym kierunku. Jak się okazało jeden z nich był Słowakiem, a drugi Amerykaninem. Zamieniliśmy parę słów. Zmierzali do Bonifacio i pytali o możliwość noclegu „na dziko” w najbliższej okolicy. Właściwie rozmawiał z nami tylko Słowak, bo Jankes dyplomatycznie milczał. Życzyliśmy sobie miłej jazdy i pojechaliśmy w swoje strony. Już wcześniej uzgodniliśmy z Darkiem, że ze względu na przemoczone śpiwory, śpimy w hotelu. Koniec jazdy wypadł nam w miasteczku Cargese. Na początku tego nadmorskiego kurortu znaleźliśmy już odpowiednie miejsce. Hotel o wdzięcznej nazwie „Bel Mare” stał tuż przy drodze, na skarpie, w którą się wgryzał. Cena za nocleg była rozsądna, była nawet niższa niż niektóre na Sardynii. Z drogi widać było tylko parterową restaurację, a pokoje były poniżej poziomu gruntu, od strony morza. Pewnie w sezonie jest tu mnóstwo turystów, ale na przełomie kwietnia i maja ruch był niewielki. Ulokowaliśmy się w swoim pokoju, ja oczywiście pamiętałem o śpiworze, który powiesiłem w przewiewnym miejscu. Nadchodził wieczór. Poszliśmy na kolację. Chyba po raz pierwszy w życiu w tym samym dniu udało mi się zjeść dwie pizze. I znowu była serowa… Organizm kategorycznie żądał kalorii…
Kolejny dzień przywitał nas błękitem. Gdy człowiek rano przez okno zobaczy taki właśnie kolor nieba, od razu morale wzrasta. Przy okazji jak w dole rozpościera się głęboki morski lazur, chęć do życia i działania potęguje się. Nawet specjalnie humoru nie popsuło nam mizerne śniadanie na słodko, w którym dominowały ciasta i dżemy. Obiektem naszych kpin były szczególnie słodkie bułki, które nazywaliśmy „brioszkami”. Był pierwszy maja, święto pracy. W ten dzień wypadał nam podjazd na najwyższą przełęcz na trasie, na Col de Vergio. Zatem wzmożonym rowerowym wysiłkiem dane było nam uczcić to święto.
Startowaliśmy nieco powyżej poziomu morza. Pierwsze kilometry to mozolne zdobywanie wysokości i natychmiastowe jej tracenie. Po około dwudziestu kilometrach dojechaliśmy do uroczego miasteczka Piana. Położone jest wśród czerwonawych skałek, ale tuż przy morzu. Po minięciu Piany jedzie się drogą, która przecina sfatygowane pasmo. Kształty skałek stają się oryginalne, a połączenie ich koloru z kolorem morza daje fantastyczną mieszankę. Pełno było ludzi, którzy podziwiali widoki. Na poboczu stały autokary, samochody, motocykle, było też trochę rowerzystów. Zrobiło się niemal upalnie. Co chwila stawaliśmy, by oglądać widoki i robić zdjęcia. Generalnie byliśmy na zjeździe. W pewnym momencie usłyszałem z tyłu głośne „psss”, a koło natychmiast zaczęło bić. Guma! Zabrałem się za wymianę dętki. Poszło to nawet gładko. Postanowiłem zatem zbadać dziurę w zdjętej dętce. Jakoś nie chciała się ujawnić. Zauważyłem także, że jej pompowanie idzie z oporami. W końcu okazało się, że perforacji nie było, tylko popuszcza zawór. Los dętki został przesądzony. Wylądowała w krzakach, a ja już nie miałem zapasu. No ale miałem łatki i z tą myślą pomknęliśmy dalej. Droga w dół doprowadziła nas do miasteczka Porto. Zgodnie ze swoją nazwą leży ono nad morzem. Teraz kierunek naszej jazdy ulegał zmianie. Opuszczaliśmy wybrzeże i skręcaliśmy na wschód, ku wysokim górom. Tu rozpoczynał się podjazd na Col de Vergio. W Porto po krótkiej selekcji wybraliśmy knajpkę, w której zjedliśmy obiad. Tym razem był stek z frytkami i jakaś zieleniną. Posiłek spożywaliśmy wspólnie z włoskimi motocyklistami, którzy w liczbie około dziesięciu osób płci obojga też nieśpiesznie przyswajali danie główne. Byli to raczej starsi ludzie, w wieku 50-60 lat. Ubrani w skóry, na lśniących niklem maszynach także wspinali się na korsykańskie przełęcze. Spotykaliśmy motocyklistów często, czasem machaliśmy sobie na powitanie jak to w bractwie posiadających jednoślady się praktykuje. Byli to głownie Włosi, Francuzi i Niemcy. Nasi współbiesiadujący nie odmawiali sobie piwka, bo we Francji są wszak nieco łagodniejsze przepisy odnośnie dozwolonej ilości alkoholu we krwi. Po obiedzie i króciutkiej sjeście, rozpoczęliśmy podjazd. Jeszcze jadąc razem dotarliśmy to tabliczki informującej, iż wjazd na Col de Vergio jest otwarty. Jak zwykle w takim miejscu zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, a dalej już pojechaliśmy każdy swoim tempem. Początkowe kilometry to średnie nachylenia na trasie wiodącej lasem. Las szybko ustępuje otwartym przestrzeniom. Będąc na wysokościach około 400-600 m ma się wrażenie, że jest się znacznie wyżej. Widoki stają się niemalże alpejskie. Z taką różnicą, że jednak na mijanych szczytach jest nieco zielni. Są one wszakże skaliste i strzeliste. Nachylenie nie są w dalszym ciągu piorunujące, jedzie się równym tempem, jednak z każdym kilometrem czuje się coraz większe zmęczenie. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów, teren niepodziewanie się wypłaszcza. Może przez 4-5 kilometrów nachylenie oscyluje w granicach 3-5%. Jest to pewna ulga. Na podjeździe jest tylko jedno miasteczko, Evisa. Można tu uzupełnić zapasy. Są sklepiki, jest także hotel, my jednak stanęliśmy tylko na chwilę, na punkcie widokowym. Za Evistą kończą się widoki, bowiem wjeżdża się do lasu. Końcowe kilometry podjazdu to stosunkowo większe nachylenia i trasa wiodąca cały czas wśród drzew. Po przejechaniu 32 kilometrów wreszcie staje się na Col de Vergio. Mnie to zajęło blisko 4 godziny, Darkowi wyraźnie mniej. Warunki na przełęczy były fatalne. Zrobiło się przeraźliwie chłodno. Wszystko spowiła mgła, niekiedy tylko przebijały przez nią zaśnieżone wierzchołki szczytów o wysokości mocno przekraczającej 2000 mnpm. Darek dodatkowo przemarzł czekając na mnie na przełęczy. Zrobiliśmy fotkę z tabliczką „Col de Vergio-Bocca di Verghju 1476 m”. Z mapy wynikało, że jej wysokość jest o 10 m większa. Ja jeszcze chwilę postałem na najwyższym punkcie naszej wyprawy, by nieco pokontemplować (w zasadzie nie było czego, ale miałem taką potrzebę) a Darek szybko pomknął w dół, ku ciepłu. Zanim ruszyłem w ślad za Darkiem, założyłem na siebie chyba wszystkie grubsze bluzy, a na uszy naciągnąłem czapkę. Mimo takich zabezpieczeń, wymarzłem na zjeździe jak pies. Najbardziej skostniały mi dłonie. Nieco współczułem Darkowi, który zjeżdżał znacznie lżej ode mnie ubrany. Mimo takich kiepskich warunków, gdy pojawiał się ładny krajobraz stawałem, by zrobić zdjęcie. Zjazd był bardzo długi. Powoli ocieplało się. Już nie musiałem chuchać w zgrabiałe palce. Na niebie nieśmiało zaczęło przebijać się słońce.
Naszym miasteczkiem „etapowym” okazała się Calacuccia. Po drodze spotkaliśmy jeden całkiem sympatyczny „domek”, ale Darek, który jako się rzekło jechał pierwszy, zignorował go. Postanowiliśmy zatem przenocować w hotelu. Ziąb na Col de Vergio dał się nam we znaki, więc ciepły prysznic i takie samo łóżeczko było kuszącą perspektywą. W Calacucci napatoczył nam się hotel turystyczny. Cena za nocleg, jak na nasze standardy, „turystyczna” raczej nie była, ale też nie była jakaś horrendalna. Gdy już ulokowaliśmy się w pokoju, były pewne kłopoty z ciepłą wodą. Ale w końcu jakoś się nagrzała… Hotel był spory i gdyby nie jego francuska (korsykańska?) przynależność, można by go było określić jako relikt „komunizmu”. A składały się na to stare wykładziny (coś w rodzaju linoleum), dość archaiczne wyposażenie oraz obsługujący całość starszy jegomość, który mówił po angielsku z charakterystycznym francuskim akcentem. Był wieczór, a my postanowiliśmy przejść się po miasteczku. Coś tam przebąkiwaliśmy o chęci wypicia piwa. Nasza ochota szybko się ulotniła, gdy zaśpiewali nam w knajpie 7 euro za ten złocisty napój. Zjedliśmy zatem kolację w naszym pokoju, na którą składały się wcześniej zakupione zapasy prowiantu. Noc spędziliśmy w wielkim małżeńskim łożu. Nie po raz pierwszy zresztą dany nam był z Darkiem ten rodzaj noclegu. No ale „momentów” nie było… No może tylko Darek nieco chrapał. Ale on też uskarżał się później na moje nocne koncerty.
W hotelu nie zamówiliśmy śniadania, bo te poranne słodkie dania jakoś nam nie służyły, a w naszych zapasach było wciąż sporo normalnego jedzenia. Zatem po spożyciu pieczywa, serów i wędlin, byliśmy gotowi do dalszej jazdy. Pogoda byłą niepewna, chmurzyło się. Początek naszej jazdy to ciąg dalszy zjazdu. Jechaliśmy piękną starą drogą, przebijającą się przez malownicze góry. Zaczęło padać. Darek wyrwał do przodu. Po jakimś czasie dojechałem do małej wioski, w której wyraźnie kończyła nam się radość zjeżdżania. Wypatrzyłem tablicę, a na niej napis, że od zdobytej wczoraj przełęczy Col de Vergio dzieli nas 40 kilometrów. Jednocześnie inna tabliczka informowała, iż nasza droga wiedzie w prawo. Deszcz padał coraz mocniejszy. Zastanowiłem się przez moment, czy Darek nie pojechał jednak prosto. Zadzwoniłem do niego. No tak, pojechał prosto. Chwilę czekałem na niego. Potem rozpoczęliśmy kilkukilometrowy podjazd na przełęcz d’Ominanda. Nie był zbyt trudny. Będąc na przełęczy znowu mogliśmy podziwiać ośnieżone szczyty.
Z przełęczy wiódł niezbyt długi zjazd do miasta Corte. „Corte – centrum Korsyki”, jak głosił jakiś plakat. No fakt, byliśmy w samym środku wyspy. Już wcześniej uświadomiliśmy sobie, że nie uda się zrealizować całego planu naszej eskapady. Żywiliśmy nadzieję dotrzeć do Bastii, a w skrajnie optymistycznym wariancie – aż do północnego cypelka Korsyki. Ze względu na mniejsze dzienne dystanse od zakładanych, musieliśmy zrezygnować. Jeżdżąc palcem po mapie, myślałem, że uda nam się dziennie robić 120-130 km. Rzeczywistość była inna. Bardzo trudny teren spowodował, że w sumie wyszła nam średnia dzienna ledwo trochę powyżej 100 km. Z takimi dystansami nie było szansy na północny cypelek… No ale nie smuciło nas to strasznie. Plan wjechania na najwyższe przełęcze pozostawał niezagrożony. Może gdybym dysponował kondycją i wydolnością Darka, coś by jeszcze udało się wykręcić.
Tymczasem pokręciliśmy się po Corte. Kupiłem tu widokówki i znaczki pocztowe. Już wcześniej zwróciliśmy uwagę, że w każdym korsykańskim miasteczku stoi taki czy inny obelisk upamiętniający poległych w czasie I wojny światowej żołnierzy pochodzących z danej miejscowości. Przy każdym pomniku jest tablica, na której wypisano nazwiska poległych. W Corte ta lista była bardzo. Samych zabitych noszących nazwisko „Casanova” było kilkunastu. Pomyślałem wtedy, że I wojna światowa wyrządziła sporo krzywd płci pięknej w tej okolicy. Refleksja może nieco niestosowna, ale jakoś nie mogłem się od niej opędzić…
Pogoda w górzystym wnętrzu wyspy była zmienna jak nastrój wspomnianej wyżej płci pięknej. Wyszło słońce i bez zbędnych formalności zaczęło ostro prażyć. Dla nas zaczął się kolejny podjazd. Jechaliśmy główną drogą w kierunku Ajaccio. Samochodów było sporo, ale podjazd szedł sprawnie. Parę kilometrów za Corte była mała wioska o nazwie Casanova. Stąd pewnie w większości pochodzili ci biedacy, których nazwisko wyryto na monumencie, o którym pisałem wcześniej. Celem naszej wspinaczki była Col de Belle Granaje (723 mnp). Kolejny zjazd był kilkukilometrowy. Przed miasteczkiem Vivario rozpoczęliśmy z kolei podjazd na Col de Sorba, drugą co do wysokości przełęcz na naszej trasie. Już początek dawał w kość. Szybko pożegnałem się z środkową tarczą i kręciłem młynka na najmniejszej. Tymczasem znowu ze dwa razy zmieniła się pogoda. Deszczyk nas zrosił i podsuszyło słonko. W Vivario wypadła przerwa obiadowa. Wreszcie udało się spożyć kawał świniowego mięcha. Prawdę mówiąc już miałem dość jedzenia pizzy. Z centrum Vivario na przełęcz jest około 8-9 km podjazdu. Początkowo nachylenia były średnie, ale jechało się ciężko. Wynagradzała to piękna panorama gór. Ostatnie trzy kilometry były ze sporymi już nachyleniami. Na liczniku najwyższym wskazaniem była ósemka. Wspaniale prezentowały się końcowe serpentyny, szybko windujące rowerzystę do góry. Było ich widać kilka „pięter”, jedna nad drugą. Skarpy obmurowane były kamieniami. Z przełęczą zmagali się też czescy rowerzyści. Minąłem nawet kilka pań, które dzielnie wspinały się do góry. Niektóre prowadziły rowery. Samą końcówkę jedzie się już lasem, widoki znikają. Jednak dla mnie najpiękniejszym obrazkiem była z dala już widoczna tabliczka z napisem „Col de Sorba 1311 m”. Darek stał sobie spokojnie pod nią, a pod drugiej stronie drogi o czymś dyskutowali Czesi. Grupa cyklistów z kraju Szwejka liczyła około dziesięciu osób. Jak się od nich dowiedzieliśmy, samochodem podjeżdżali w miejsce, w którym rozpoczynał się podjazd, zaliczali daną przełęcz, zjeżdżali z niej i z powrotem pakowali się do samochodu. Oni patrzyli na nasze sakwy z lekkim podziwem, ja patrzyłem na ich lekkie rowerki z pewną zazdrością. Chwilę napawaliśmy się nasza zdobyczą. Ale w końcu trzeba było się ruszyć. Zjazd był przyjemny, było dosyć ciepło. Szybko przeleciało tych jedenaście kilometrów szusowania w dół. Błyskawicznie zjazd zamienił się na następny podjazd. Na Col de Verde nie było już dużych nachyleń. Jechało się równym tempem. Zgodnie ze swoją nazwą na przełęcz jedzie się wśród zieleni. Ani razu nie otwiera się górska panorama. Trochę to monotonne. Przecina się czasem strumyczki, nad którymi wznoszą się mostki, niekiedy woda siąpi sobie wzdłuż asfaltu, a parę razy zobaczyć mogłem małe wodospady oddalone o kilka metrów od drogi. Powoli popołudnie zamieniało się w wieczór. Temperatura spadała. Poprzedniego dnia w hotelu w Calaccuci dokładnie przestudiowaliśmy mapę. Na przełęczy Col de Verde według niej miało być schronisko. Tam też planowaliśmy zakończyć jazdę. Po pokonaniu 17 kilometrów podjazdu i osiągnięciu wysokości 1289 mnpm, byliśmy na przełęczy. Z ciekawością rozejrzałem się po okolicy. Rzeczywiście było tam schronisko. Darek już wszystko wybadał. Składało się ono z kilku budynków: małej knajpki, toalety oraz ogólnej sali noclegowej, w której stały rzędy piętrowych pryczy. Miejsce dla nas znalazło się wolne. Nie byliśmy jednak sami, bo nocowała w schronisku także liczna grupa Francuzów płci obojga. Zajęliśmy prycze, przygotowaliśmy sobie śpiwory i poszliśmy coś zjeść. Ochłodziło się znacznie. W knajpce paliło się w piecu. Był to właściwie rodzaj grilla. Z lubością przycupnęliśmy przy ogniu. Zamówiliśmy chyba jedyne danie dostępne w tym dniu, a mianowicie grillowaną wieprzowinę z fasolką szparagową. Smakowała wybornie. Prawie wylizałem talerz… Czekając na nasze jedzonko wypisałem widokówki. Na każdej z nich zaznaczyłem, że napisana została na przełęczy Verde. Rozzuchwaliliśmy się nawet do tego stopnia, że zamówiliśmy sobie po małym piwku. Jego chłód i wilgoć dziwnie kontrastowała z ciepłem bijącym od ognia. Gdy z knajpki przechodziliśmy do sypialni, zaatakował nas straszliwy ziąb. Szybko wskoczyliśmy do śpiworów, w których niemalże natychmiast zrobiło się znowu przyjemnie ciepło. Za parę minut na swoich miejscach ulokowali się Francuzi. Na szczęście wszyscy przyszli w tym samym czasie, dlatego zamieszanie związane z zajmowaniem prycz nie trwało długo. Po kwadransie salę sypialną wypełniło chrapanie o różnej wysokości i natężeniu dźwięku. Pewnie po niedługim czasie dołączyłem się do tego chóru chrapiących, z tym, że chrapałem nie po francusku, lecz po polsku…
W nocy padał deszcz. Darek też wspomniał, że widział jak prószył śnieżek. Ranek był pochmurny i dalej trzymał chłód. Choć coś tam mieliśmy w sakwach do jedzenia, postanowiliśmy czym prędzej utracić wysokość, by dotrzeć do nieco cieplejszych okolic. Zresztą w powietrzu ciągle wisiał deszcz. Zjazd o pustym żołądku nie była czymś strasznym. Kiedy wsiadaliśmy na rowery nawet nie siąpiło, jednak droga była taka mokra, że po paruset metrach byłem dość dokładnie przemoczony. Nie pomogła pomarańczowa pelerynka. Po zjechaniu parunastu kilometrów, stanęliśmy w miasteczku Cozzano. Tu na ławeczce zjedliśmy śniadanie. Jak zwykle pieczywo, ser i wędliny. Dobraliśmy się nawet do daktyli zakupionych parę dni wcześniej, jeszcze na Sardynii. Teraz mogliśmy przystąpić do ataku na ostatnią na naszej trasie przełęcz o wysokości powyżej 1000 mnpm, Col de la Vaccia. Była to chyba najłatwiejsza „wysoka” przełęcz. Początek podjazdu prowadził lasem. Ostatnie kilka kilometrów jechało się otwartą przestrzenią z przyjemnym widokiem na góry. Ze zdziwieniem patrzyłem na wyświetlające się na liczniku cyferki „13-14 km/h”. Ze smutkiem natomiast odnotowaliśmy fakt, że na szczycie naszej wspinaczki nie było tabliczki. Już kiedyś wysunąłem śmiałą teorię, że brak zdjęcia z tabliczką przełęczy nie daje podstaw do zaliczenia takiego podjazdu. Z tyłu goniły nas potężne czarne chmury, zatem bez zbędnej kontemplacji (zwłaszcza że przecież nie było najważniejszego obiektu kontemplacji, czyli tabliczki), puściliśmy się w dół. Deszcz nas dopadł przed miasteczkiem Zonza. Później nieco złośliwie przekręcaliśmy jego nazwę, określając go „Zołzą” (przez ten deszcz). Była wszakże pora posiłku. Stanęliśmy zatem w knajpie, rowery umieściliśmy pod zadaszeniem, by całkiem nie przemokły. Wróciłem do dobrej tradycji kulinarnej, zamawiając pizzę serową. Zonza (Zołza?) pożegnała nas dużo lepszą pogodą niż przywitała. Deszcz odszedł i już do końca dnia nas nie prześladował.
Sinusoida zjazdów i podjazdów trwała. Mijaliśmy kolejne miejscowości, cyferki na liczniku zwiększały się dość ospale. Gdy już wydawało nam się, że trasa nie przyniesie jakichś pików, stanęliśmy przed tabliczką, że jesteśmy na podjeździe na przełęcz Bacino. Jak to często bywało podjazd rozpoczęliśmy od zjazdu. Był on długi, bo liczył 3-4 kilometry. Potem zaczęła się ostra wspinaczka. Łańcuch znowu musiał spaść na najniższą tarczę. Kiedy po paru kilometrach pokazał się garb, uznaliśmy że teraz mamy przed sobą zjazd. Nawet zatrzymaliśmy się, by zrobić sobie fotkę. Brak tabliczki jakoś nas nie zasmucił. Była to fałszywa obserwacja. Zjazd był krótki, a ostatni odcinek pod górę był naprawdę ciężki. Wynagrodzeniem za trud na podjeździe była tabliczka z nazwą „Col de Bacino 809m”.
Potem już był tylko spadek w dół. Dojechaliśmy do miasteczka Sotta. Zrobiliśmy zakupy w sklepie. Przed wjazdem do miejscowości ujrzałem idealny „domek”. Murowany, z zadaszeniem, lekko na uboczu. Zapraszał otwartymi okiennymi dziurami. Darek jednak grymasił, chciał jechać dalej, by jeszcze bliżej podjechać pod Bonifacio. Byliśmy już bowiem blisko południowego krańca wyspy i następnego dnia zamierzaliśmy wrócić na Sardynię. Jednak ja już miałem lekko dość jazdy, zwłaszcza ostatni podjazd dął mi się we znaki. Na zgodę kupiliśmy miejscowe wino. Objuczeni tym winem oraz innymi artykułami spożywczymi podjechaliśmy do „domku”. Był zaiste piękny. Przed „domkiem” zjedliśmy kolację. Wtaszczyliśmy do środka rowery, przygotowaliśmy posłania. Wino choć kosztowało niewiele było smaczne. Powoli się ściemniło, ulokowaliśmy się w śpiworach. Sen jednak nie chciał przyjść. Wsłuchiwałem się w odgłosy natury. Pojawił się nieznośny ptaszek. W odstępach może pięciosekundowych wydawał z siebie okropne dźwięki, które Darek potem porównał do odgłosu jaki wydaje poruszana zardzewiała huśtawka. Z tym że był to tylko dźwięk pojedynczy, jakby huśtawka unosiła się do góry i już nie opadała. Na trele „naszego” ptaszka odpowiadał mu gdzieś z oddali jakiś inny. Miłosne nawoływania trwały z krótkimi przerwami całą noc. Tak więc ostatni nocleg na Korsyce będzie mi się kojarzył z tymi dwoma ptaszkami. Mam nadzieję, że jakoś potem ułożyły sobie wspólne życie i już nie kwiliły tak żałośnie.
Jeszcze wieczorem przeanalizowaliśmy mapę i ustaliliśmy, że dotrzemy do Bonifacio inną drogą niż wyjeżdżaliśmy z niego. Zawszeć to szansa na nowe widoki. Zatem odbiliśmy na wschód, by ostatecznie wskoczyć na główną drogę od strony Porto-Vecchio. Wstaliśmy wcześnie, by jak najszybciej znaleźć się w Bonifacio. Byliśmy blisko wybrzeża, ale wcale to nie oznaczało, że teren się wyrównał. Przeciwnie, cały czas trasa falowała, a nachylenia były znaczne. Do najbardziej na południe wysuniętego miasta Korsyki dojechaliśmy po dziewiątej po 30 kilometrach pedałowania. W porcie stał prom, a jego otwarta paszcza zachęcała do wjechania na pokład. Po znakach na statku poznaliśmy, że prom jest innego przewoźnika niż ten, którym płynęliśmy parę dni wcześniej. W kasie kupiliśmy bilety. Cena biletu była niższa, kosztował on bowiem nieco ponad 20 euro. Za chwilę płynęliśmy już przez cieśninę oddzielającą obie wyspy. Ucieszeni, że wszystko poszło tak sprawnie, wygrzewaliśmy się na górnym pokładzie w ulewie słonecznych promieni. Ich wysoką temperaturę chłodziliśmy piwkiem Inchusa zakupionym w barze na statku. Tym razem morze było spokojne, a prom szybko ślizgał się po falach.
Gdy wysiadałem na nabrzeżu w Santa Teresa, poczułem się trochę jak w domu. Jakoś tak instynktownie Sardynię traktowałem jako główny cel naszej jazdy, a Korsykę – jako miejsce na gościnne występy. Stanęliśmy przy drodze. Zrobiło się przyjemnie ciepło. Zdjąłem z siebie cieplejszą odzież, w której jechałem rano. Coś tam przekąsiliśmy. Mieliśmy przed sobą praktycznie jeszcze cały dzień jazdy, bo nie było jedenastej. Wracając na południowe wybrzeże Sardynii, na lotnisko w Elmas, musieliśmy tak właściwie po raz kolejny przejechać całą wyspę. Z tym że tak zaplanowaliśmy powrót, by nie powtórzyć ani jednego kilometra. Pierwsze nasze kilometry wiodły wzdłuż morza. Droga wznosiła się i opadała, lecz pchani mocnym wiatrem z lekkością pokonywaliśmy pagórki. Był to drugi moment, kiedy wiatr nam sprzyjał (pierwszy raz pomagał nam na zjeździe do Olbii). Drugi i ostatni. Na większej części trasy (zarówno z południa na północ jak i odwrotnie) był przeciwny lub co najwyżej neutralny. Teraz jechało się wybornie. Błękit nad głową, miłe ciepełko, a po prawej ręce co jakiś czas pojawiające się morze. W okresie letnim teren ten stanowił raj dla plażowiczów. Świadczyły o tym liczne dróżki prowadzące wprost nad morza oraz informacje o campingach, a także przydrożne knajpki. Na początku maja wszystko było wyludnione. Samochody nie tłoczyły się na drodze. W pewnym momencie z błękitnego nieba zaczęły lecieć grube krople wody. Zdziwiony popatrzyłem do góry. Żadnej chmurki. Ha! To silny wiatr odrywał od morskich fal drobiny wilgoci, unosił je do góry, a potem spadały one wprost na moją głowę, gdy siła grawitacji przezwyciężyła potęgę wiatru. Kropelki chłodziły rozgrzaną słońcem skórę. Sielanka! Ujechaliśmy tak ze 40 kilometrów. Wreszcie nasze żołądki zaczęły domagać się ciepłej strawy. Jakby na zamówienie pojawiła się przyjemna restauracyjka.
Pokrzepieni wyruszyliśmy w dalsza trasę. Jechaliśmy w kierunku południowo-zachodnim. Pojawiły się dłuższe podjazdy. Pożegnaliśmy wreszcie morze i skierowaliśmy się w głąb wyspy. Koniec jazdy wypadł w mieście Sassari. Jest to drugie co do wielkości miasto na Sardynii. Postanowiliśmy nocować w hotelu. Jechaliśmy kilka kilometrów przez miasto szukając odpowiedniego miejsca. Przemierzyliśmy piękny centralny plac miasta. W końcu brnąc przez drogę ułożoną z kocich łbów zatrzymaliśmy się przy hotelu „Leonardo da Vinci”. Patrząc na jego wygląd doszliśmy do wniosku, że koszt noclegu musi być horrendalny. Darek poszedł to ustalić, a ja pilnowałem rowerów. Praktycznie pogodzeni byliśmy z myślą, że przyjdzie nam szukać innego lokum, a może nawet „domku” poza miastem. Darek wrócił uśmiechnięty. Okazało się, że cena jest stosunkowo niska. Zatem nocujemy! Rowery umieściliśmy w podziemnym garażu, a sami zrzuciliśmy nasz dobytek do przytulnego pokoju. Był wczesny wieczór, pora kolacyjna. Wyszliśmy zatem na miasto. Faktycznie, Sassari było według mojej opinii najładniejszym miastem na naszej trasie. Dostojne budynki z jasnego piaskowca, od których wionęło historią, monumentalny pomnik króla Wiktora Emanuela, palmy i drzewka pomarańczowe przy ulicach, piękny zachód słońca, tłumy uśmiechniętych i zdawałoby się beztroskich ludzi, wszystko to nakreślało obraz Sassari jako miasta z charakterem. Po stawie duchowej, przyszłą pora na cielesną. Zadziwiające! Kolejny raz na Sardynii mieliśmy kłopoty ze znalezieniem jakiegoś lokalu, w którym można byłoby coś zjeść. Owszem, kawiarni i knajpek z piwnymi ogródkami było zatrzęsienie, ale jedzenia brak. W końcu udało nam się odszukać lokal, którego specjalnością były makarony. Pożywny posiłek na kolację nie jest czymś złym dla osób nieco wymęczonych jazdą na rowerze. Darek zamówił spaghetti bolonese, a ja carbonarę. Po niedługim oczekiwaniu kelnerka o wybitnie południowej urodzie (ach te Włoszki!) przynosiła nam dwie ogromne michy: w jednej specjał dla Darka, a w drugiej dla mnie. Ilość makaronu starczyłaby chyba dla trzech osób. Dostaliśmy dodatkowo po talerzu, by nie jeść wprost z tych misek. Napchaliśmy się do syta, a kelnerka zabrała pozostałe spaghetti. Zastanawialiśmy się, jaka jest metoda. Czy makaron zostanie wyrzucony, czy dorobią znowu do pełna i podadzą następnemu klientowi? Problem ten roztrząsaliśmy popijając Ichnusę, oczywiście by uzupełnić utracone na trasie płyny. Do dziś kwestia makaronowa nie została wyjaśniona. Ale czy na każde pytanie trzeba znaleźć odpowiedź?
Następny dzień był słoneczny i ciepły. Trochę dłużej pospaliśmy. Śniadanie w hotelu „Leonardo da Vinci” nie odbiegało od włoskich standardów. Słodkie „brioszki”… Po małej pomyłce na początku jazdy, znaleźliśmy swoją drogę. Definitywnie żegnaliśmy się z wybrzeżem i wjeżdżaliśmy w górzyste centrum wyspy. Wypłaszczenia poprzedniego dnia pozostały wspomnieniem. Znowu na naszej drodze nie było ani metra równej powierzchni. Ale przecież tego chcieliśmy! Posuwaliśmy się w kierunku południowo-wschodnim. Po pokonaniu wielu bezimiennych „przełęczy” i zaliczeniu wielu zjazdów, byliśmy w środku Sardynii. Spory odcinek poruszaliśmy się drogą niemalże równoległą do naszej trasy z początku wyprawy. Tylko o kilka kilometrów minęliśmy miasto Fonni, w którym nocowaliśmy i które żegnało nas strugami deszczu. Udało się jednak nie powtórzyć ani kawałeczka drogi. W miasteczku Thiesi próbowaliśmy zjeść obiad. Co prawda nie dane nam było spożyć coś na ciepło, ale w knajpce kupiliśmy cztery wielkie bułki, które dostarczyły niezbędnych kalorii. Najwyższym punktem na trasie była Scala sos Pezzos (tylko 763 mnpm), jednak suma podjazdów wyniosła pewnie nie mniej niż 2000 m. Przed miejscowością Bolotana rozpoczął się piękny i długi zjazd, który doprowadził nas do naszego miejsca noclegowego. Znaleźliśmy je na sporej łące. Obóz rozbiliśmy przy samotnym drzewie. Posłużyło nam ono jako element konstrukcyjny. Chcieliśmy płachtę rozpiąć nieco wyżej nad ziemią. Może w ten sposób uchronimy się przed zmoczeniem śpiworów? Na kolację zjedliśmy artykuły zakupione w sklepie w Bolotanie. Patrzyliśmy na zachód słońca, które oświetlało kolejne pasmo górskie, czekające nas nastepnego dnia. Gdy słońce zaszło, momentalnie zrobiło się chłodno. Ale my już ulokowani w śpiworach wsłuchiwaliśmy się w odgłosy nocy. Tym razem dominujące były psie ujadania. Nie były one jednak na tyle drażniące, by przeszkodzić w zaśnięciu… Obudził mnie chłód. Już wiedziałem, jaka była jego przyczyna. Cały śpiwór przemoczony. Nic nie pomogło, formalnie kapało od wewnętrznej strony płachty. A na niebie świeciły gwiazdy… Jakoś doczekałem do rana, może ze dwa razy zapadając w nerwową drzemkę.
Gdy rano jedliśmy śniadanie, zauważyłem, że coś dziwnego robi się z tylnym kołem u mojego roweru. Przyjrzałem się bliżej. Oto opona na całym obwodzie była przetarta i wystawały z niej brzydkie farfocle. Perforacje były głębokie. Oczywiście zapasowej opony nie miałem, bo przecież nie wozi się takich rzeczy. Trochę się zbulwersowałem tym faktem. Opony kupiłem niedawno i zrobiłem na nich wcześniej może z 700 km. Oponki były cienkie i z minimalnym bieżnikiem, bo jazda miała odbywać się wyłącznie asfaltem. Cóż było robić? Trzeba było jechać i liczyć na to, że zdezelowana guma wytrzyma ostatnie dwa dni jazdy. Pierwsze kilka kilometrów prowadziło jeszcze w dół. Z przyjemnością ku słońcu wystawiałem wychłodzone ciało. Od miasta Ottana rozpoczął się podjazd. Był niczego sobie. Prowadził na przełęcz Ianna Caguseli (846 mnpm). Darek szybko mi uciekł. Spotykaliśmy się na rozstajach dróg i na przełęczach. Kolejną z nich była Valico s’Isca de sa Mela (950 mnpm). Z mapy wynikało, że od niej będziemy już powoli tracić wysokość. Jednak przed miejscowością Meana rozpoczął się kolejny podjazd. W pewnej chwili z tylnego koła usłyszałem świst. W mgnieniu oka flak stał się zupełny. Zdjąłem oponę. Była w stanie żałosnym. W dętce była dziura wielkości krateru Wezuwiusza z roku 79. Byłem na rogatkach Meany. Przez chwilę zastanawiałem się nad rozwiązaniem mojego problemu. Jedynym wyjściem było po załataniu dziury w dętce, przełożenie opon. Przednią nieuszkodzoną postanowiłem przełożyć na tył. Miałem trochę łatek, którymi miałem zamiar uszczelnić od wewnątrz przetartą oponę. Zabrałem się do dzieła. Gdy tak grzebałem przy rowerze, zatrzymał się samochód. W jego wnętrzu siedziało dwóch Włochów. Mówili: „ajuta, bicikleta” oraz inne słowa, których już nie rozumiałem. Ale ogólnie wyglądało na to, że chcieli mi jakoś pomóc. Po angielsku nie mogliśmy się porozumieć. Zrozumieli moje „amigo in Meana” (chciałem przez to powiedzieć, że mam kolegę, który pewnie już dojechał do Meany) i częściowo werbalnie, a częściowo na migi wyklarowali mi, że w tym miasteczku jest sklep rowerowy. Zadzwoniłem do Darka. Obiecał, że się rozejrzy. Włosi odjechali, a ja nie za bardzo ufając w odnalezienie rowerowego sklepu, kontynuowałem robienie przekładki. Po półgodzinie zobaczyłem Darka, który wyłonił się zza zakrętu drogi. Dźwigał przewieszoną oponę. Nie muszę chyba mówić, że bardzo ucieszyłem się na ten widok. Darek krótko mi opowiedział o swoich poszukiwaniach. Najgorsze w tym wszystkim było to, że w Meanie nikt ani w ząb nie mówił po angielsku. Sklep, w którym kupił oponę nie był typowo rowerowy, raczej można zaliczyć go było do kategorii „mydło i powidło”. No ale opona była. Co prawda nijak nie pasowała rozmiarami do poprzedniej, ale nie miało to znaczenia. Była szeroka z ogromnym bieżnikiem, po prostu „świniowa”. Gdy już skręciłem koła, rower wyglądał komicznie. Przednie koło malutkie, prawie szosowe, a tylne z grubaśną oponą. Ale co najważniejsze, mogłem w miarę spokojnie jechać dalej. Podziękowałem Darkowi i obiecałem postawić piwo. Dosiadłem swój rower. Przed nami była jazda do góry. Jak się okazało podjazd miał kilka kilometrów i prowadził na przełęcz Valico Ortuabis (830 mnpm). Tym razem była to już ostatnia nasza wspinaczka. Trochę dziwnie jechało mi się na nowej oponie. Szybko jednak przyzwyczaiłem się do niej. Było już dość późno. Rozpoczął się zjazd. Ze względu na przemoczone śpiwory, szukaliśmy noclegu pod dachem. W pierwszej miejscowości, do której dotarliśmy na zjeździe, w Laconi, wypatrzyliśmy hotelik. W nim też znaleźliśmy schronienie. Poszliśmy na kolację do centrum miasteczka, ale nie było odpowiedniego lokalu. Wróciliśmy do hotelu. Jego właścicielka, starsza pani bardzo dobrze mówiąca po angielsku, przygotowała nam wieczerzę. Było pieczone mięsko świniowe, do którego wytrąbiliśmy dwa dzbany domowego wina. Pierwszy półlitrowy, a drugi już litrowy. Rozmawialiśmy przy tym niespiesznie, snując m. in. rowerowe plany na przyszłość i opowiadając sobie o swoich bieżących sprawach. Winko podziałało. Sen przyszedł nie wiedzieć kiedy.
Ostatni dzień naszej sardyńsko-korsykańskiej włóczęgi przywitał nas ładnym słońcem. Po śniadaniu zjedzonym w hotelu (i znowu te brioszki), szybko wyruszyliśmy w drogę. Aż się chciało wsiadać na rower. Pogoda wspaniała, malownicza trasa w dół… Po południu mieliśmy być już na lotnisku. Na naszym szlaku, w miejscowości Barumini, wznosi się najsłynniejszy (i chyba największy) nurag o nazwie Nuraxi. O nuragach już napisałem dwa słowa. Do tego specjalnie podjechaliśmy zbaczając nieco z drogi głównej. Był to właściwie cały kompleks mniejszych i większych kamiennych budowli. Zrobiliśmy wyjątek i postanowiliśmy zwiedzić obiekt szczegółowo. Kupiliśmy bilet i chwilę poczekaliśmy, bo zwiedzanie odbywa się z przewodnikiem o określonych porach. Nurag ten przypomina nieco, z zachowaniem odpowiednich proporcji, egipską piramidę schodkową faraona Dżesera w Sakkara. Dowiedzieliśmy się o historii odkrycia nuraga oraz o jego budowniczych, Nuragijczykach, tajemniczym ludzie zamieszkującym Sardynię w II tysiącleciu przed Chrystusem. Spędziliśmy tam około godzinki. Do południowego wybrzeża wyspy i tym samym do lotniska Elmas było już tylko kilkadziesiąt kilometrów. Kończyła się nasza przygoda. Aura w dalszym ciągu była korzystna. Za wyjątkiem wiatru, który z całych sił wiał nam w twarze. Żartowaliśmy sobie, że Sardynia nie chce nas wypuścić. Teren zrobił się zupełnie płaski, ale ze względu na silne przeciwne podmuchy, jechało się ciężko. W kolejnych miejscowościach szukaliśmy „obiadowej” knajpki. Bezskutecznie. Wreszcie zmuszeni głodem stanęliśmy przy markecie. Kupiliśmy suchy prowiant. Przy sklepie urządziliśmy sobie mały piknik. Jedliśmy palcami tuńczyka prosto z puszki, zagryzając mocno nasolonym suszem pomidorowym. Nie wyglądało to pewnie zbyt estetycznie, ale jakoś nie przeszkadzało nam to… I oto ostatnia miejscowość na trasie, Elmas, chwilę później dwupasmówka, a za następne dwa kilometry bryła lotniska.
Wielokrotnie w czasie naszej jazdy analizowaliśmy sprawę pozostawionych w przylotniskowych chaszczach kartonów na rowery. Trapiło nas zwłaszcza, co przyjdzie zrobić jak ich nie będzie. Im bliżej lotniska, tym narastała w nas większa gorączka kartonowa. Nadeszła chwila prawdy. Ja czekałem przy rowerach, a Darek podreptał w krzaki. Patrzyłem z niepokojem czy wyjdzie z nich objuczony, czy z pustymi rękami. Wreszcie idzie! Nad głową dźwiga wielką czarną pakę. No to jesteśmy w domu. Kartony zabezpieczone folią przetrwały w stanie idealnym. Na foli widać było tylko, że od ich pozostawienia w krzakach upłynął jakiś czas. Folia przyprószona była bowiem zielonym roślinnym pyłkiem.
Były godziny wieczorne, gdy zapakowaliśmy do kartonów swoje rowery i większą część innych bagaży. Teraz był tylko odpoczynek. Samolot mieliśmy następnego ranka. Zjedliśmy kolację z zakupionych wcześniej zapasów, wypiliśmy piwka na cztery nóżki. Koło dwudziestej trzeciej ulokowaliśmy się w śpiworach w lotniskowej hali. Spaliśmy błogo. W nocy co prawda obudzili nas carabinierri, ale po wylegitymowaniu nas , uśmiechnęli się i życzyli dobrej nocy. Rano wstaliśmy wyrwani ze snu gwarem. Pasażerowie zjawili się na pierwsze poranne loty. Odlot naszego samolotu, jak zresztą wszystkich innych, opóźnił się przez zadziwiającą mgłę, która spowiła lotnisko. W Krakowie byliśmy po południu… Lot odbył się bez przygód.
Tak oto zakończył się „Wiosenny KiS”. Pocałunek śródziemnomorskiej wiosny na Korsyce i Sardynii był słodki, choć trochę też dziki. Śmialiśmy się nawet, że nazwa naszej wycieczki winna brzmieć „Wiosenny SiK”. No bo przecież Sardynia była pierwsza. Zwłaszcza kiedy lało nazwa ta wydawała się bardziej odpowiednia. No ale dobrze, nich będzie bardziej romantycznie, niech będzie „Wiosenny KiS”…
Kilka danych statystycznych:
- łączny przejechany dystans blisko 1400 km, z czego 900 po Sardynii i 500 po Korsyce,
- trasa etapami:
1) ELMAS-Cagliari-QUARTU SANT’ELENA,
2) QUARTU SANT’ELENA-San Gaetano-San Gregorio-Arcu e Tidu 426 mnpm-San Vito-Ballao-Escalaplano-Arcu San Stefano 415 mnpm-ORROLI,
3) ORROLI-Nurri-Sadali-Seulo-Gadoni-Aritzo-Belvi-Desulo-Arcu de Tascussi 1246 mnpm-FONNI,
4) FONNI-Passo di Caravai 1118 mnpm-Arcu Correboi 1246 mnpm-Passo di Caravai 1118 mnpm-Pratobello-Mamoiada-Nuoro-Orune-Bitti-BUDDUSO,
5) BUDDUSO-Ala dei Sardi-Presinsainu-Monti-Telti-Olbia-Arzachena-Bassacutena-PORTO POZZO,
6) PORTO POZZO-Santa Teresa di Gallura-(prom na Korsykę)-Bonifacio-Pianotolli-Caldarello-Seragia-Bocca Albitrina 291 mnpm-Sartene-Propriano-Cipinielu-Canne-Olmeto-COL DE CELACCIA 583 mnpm,
7) COL DE CELACCIA-Casalabriva-Bicchisano-Torgia-Grosetto Prugna-Col St. Georges 757 mnpm-Cauro-Ajaccio-Mezzavia-Tuscia-Bocca San Bastiano 411 mnpm-Tiuccia-Sagone-CARGESE,
CARGESE-Bocca di a Torraccia 101 mnpm-San Martinu-Bocca San Martinu 433 mnpm-Bocca a Lavu 491 mnpm-Piana-Porto-Evisa-Col de Vergio 1477 mnpm-Albertacce-CALACUCCIA,
9) CALACUCCIA-Ponte Castirla-Castirla-Bocca d’Ominanda 654 mnpm-Corte-Botro-Casanova-Col de Belle Granaje 723 mnpm-Lugo-Venaco-Serraggio-Pontu du Vecchio-Vivario-Col de Sorba 1311 mnpm-Ghisoni-COL DE VERDE 1289 mnpm,
10) COL DE VERDE-Sardegna-Cozzano-Zicavo-Col de la Vaccia 1193 mnpm-Fozzaninco-Aullene-Serra di Scopamene-Quenza-Zonza-Capula-Levie-Carbini-Orone-Radici-Col de Bacino 809 mnpm-SOTTA,
11) SOTTA-Buvanajola-Cancaraccia-Canni-Chera-Saparelli-Parmentile-Bonifacio-(prom na Sardynię)-Santa Teresa di Gallura-Ciuchesu-Vignola Mare l’Agnata-Paduledda-Badesi-Codaruina-Valledoria-La Muddizza-Tonnara-Maritza-Sorso-San Camillo-SASSARI,
12) SASSARI-Ittiri-Thiesi-Santa Lucia-Scala sos Pezzos 763 mnpm-Bolotana-OTTANA,
13) OTTANA-Sarule-Ianna Caguseli 846 mnpm-Gavoi-Ovodda-Tiana-Valico s’Isca de sa Mela 950 mnpm-Sorgono-Atzara-Meana-Valico Ortuabis 830 mnpm-LACONI,
14) LACONI-Nurallao-Nuragus-Gesturi-Barumini-Las Plassas-Villamar-Furtei-Villasanta-Samassi-Serramanna-Villasor-Decimomannu-Assemini-
ELMAS.
Mała galeria na stronie:
https://picasaweb.google.com/102288579913784363005/SardyniaiKorsyka2014#