Trasa:
http://www.bikemap.net/pl/route/2662258-boskie-cialo-p1/#gsc.tab=0Z Jeleniej do Wałbrzycha pociągiem, aby zrobić wieczorną wycieczkę po okolicach.
http://www.bikemap.net/pl/route/2662268-boskie-cialo-p2/#gsc.tab=0O ile Okraj mi w kość nie dała, to Karkonoska nieźle:D Nie pomagał wiatr na trasie, zmienna pogoda i co chwilę inna temepratura.
Skąd idea wyjazdu? Pomysł na wyjazd urodził się na samym końcu zlotu podczas pożegnania.
Szybko poszło,
cel: przełęcz Karkonoska, podobno najtrudniejszy podjazd w Polsce.
Czas: Boże ciało. Było ryzyko, że się nie uda, bo wyjazd przypadał mi w parę dni, które mogłam wykorzystać na uczenie się do egzaminów. MOGŁAM
(Żeby nie mieć aż takich wyrzutów sumienia, wiozłam ze sobą notatki z wentylacji i klimatyzacji przemysłowej.
Dzielnie wytrzymywały wstrząsy w sakwie, a raz byłam prawie że zdecydowana dać część z nich na rozpałkę).
O Karkonoskiej wiedziałam już jakiś czas. Choć jest tak niedaleko mnie, sama na nią bym się nie porwała (na pierwszy raz).
Czerkaw, który już za niedługo podjedzie pod same stopy Gerlacha, Śląski Dom 1670m m n.p.m., stwierdził, że jedziemy:D
No to pojechaliśmy. Wypad nazwaliśmy Boskie Ciało, bo nie ma to jak rzeźba, a nam by się przydała. Trasę narysował
czerkaw za pomocą paru kliknięć. Z tego co pamiętam, pierwowzór miał 260 km i 4,5 km przewyższeń. Jednak jak to bywa, trasa ulegała modyfikacji na bieżąco. W planach było wjechanie na
Szczeliniec i Śnieżkę, ale nie nasza wina, że przed nimi bronili nas schody i strażnicy z plikiem mandatów (nie żeby nam się nie chciało zdobyć tych szczytów).
Pierwszego dnia, w święto kościelne trafił nam się upał, 25-30st , zależnie który licznik
. Pożyczyliśmy wstążki, którym przyozdobiono most, trafiły one na kierownice. Zaliczyliśmy procesję, gdzie najpierw wzbudziliśmy podziw mieszkańców, że tarabanimy się tam z nimi z rowerami. Czuć było wokół nas szacun, mimo mojego obcisłego, nieodpowiedniego stroju. Jednak gdy procesja zrobiła postój na ołtarz, przecięliśmy całą procesję i pojechaliśmy w długą,
ze śmiechem oglądając się, czy nas ksiądz nie ściga w stylu Ojca Mateusza.
Zrobiliśmy sporo podjazdów, w tym
Drogę Stu Zakrętów, przejechaliśmy w drugim kierunku kawał trasy
MRDP (Unisław - Kudowa). Zrobiliśmy sobie smażing na plażing nad zalewem w Radkowie, gdzie
czerkaw ni stąd ni z owąd oberwał ode mnie zdechłą rybą, która sobie pływała do góry brzuchem. Było to niespecjalnie, chciałam trafić obok żeby nastraszyć, ale mając problemy z szacowaniem odległości czytaj
mając zeza, trafiłam go
Los mnie jednak pokarał, bo zjadłam sałatkę
czerkawa, która spowodowała w dalszej części wycieczki bóle brzucha, także, nie zadzierajcie z nim
Za cel obraliśmy
Jezioro Rozkos w Czechach. W Nachodzie kombinowaliśmy, jak
czerkaw ma powiedzieć w sklepie rowerowym "chcę kupić klocki hamulcowe" ażeby go zrozumiano. Uznał, że najbardziej uniwersalnym słowem jest "V-brakes". Sprzedawca jednak okazał się bardziej kumaty, i spytał się dosłownie czy chodzi mu o
klocki hamulcowe , lepse cy gorse Na krajówce z Nachodu straciłam przedni błotnik w niewiadomy sposób, toteż zasłużył na karę i poleciał w pole. Od tego momentu zaczął się rajd na orientację, czytanie mapy, gdzie zjechać nad jezioro, a jak już znaleźliśmy wodę, uznaliśmy, że to lipny brzeg. Był jeszcze jeden zjazd, ale z łańcuchem w poprzek drogi ze znakiem zakazu. Uparłam się, żeby tam zjechać, nikogo nie było widać na horyzoncie, więc gra warta świeczki.
Wjechaliśmy w chaszcze oddzielające pole od wąskiej plaży, a tam się okazało, że
3-4 mężczyzn(chodzili osobno) przechadzało się nią majestatycznie goło i wesoło bez majtek, co jakiś czas wchodząc do wody lub w krzaki. Jeden był chyba bardziej wstydliwy, bo miał na głowie kapelusz. Siedzieliśmy sobie na brzegu jedząc obiad
, gdy co rusz jakiś pan nie krępując się przechodził nam przed nosami.
W Czechach także i my się nie krępowaliśmy. W
Ceska Skalice zdobyłam karton na rozpałkę ze śmietnika na oczach dużej ilości ludzi, czerkaw za to gadał po polsku różne dziwne śmieszne rzeczy do czechów, zakładając, że i tak nikt go nie zrozumie, na szczęście nikt nie spuścił mu łomotu
Mijani czesi na rowerach okazali się niezłymi gburami, nie machają, nie kiwają głową, nie uśmiechają się, nie odpowiadają na nasze pozdrowienia. Kij z nimi.
Po drodze do Polski dwa razy zatrzymywaliśmy się na czereśnie, baardzo dorodny, słodki gatunek. Pierwszy postój był niewypałem, czereśnie były wysoko, więc weszłam na wysoki murek z siatką, zza której za chwilę obszczekał mnie pies. Jak już wylądowałam na chodniku
czerkaw mnie obśmiał i pojechaliśmy dalej, aż do następnej czereśni
Dzień zakończył się na
140km. Był to mój pierwszy nocleg na dziko, a ogólnie pod namiotem - drugi. Było cienko z drewnem, ale daliśmy sobie radę. Z lasu nieopodal darły się chyba sarny, przeraźliwy dźwięk, nie polecam. Wieczorem lekko popadało, noc była zimna, a następny dzień zaczął się zimno.
Rano herbatka i w drogę, z
Okrzeszyna (po drodze minęliśmy Zaklinacza Kur, siedział na podwórku a w metr w okół niego chodziły i siedziały kurki) na
Lubawkę i zalew Bukówka, by za jakiś czas wjechać na
przełęcz Okraj (1046 m n.p.m)(Znów trasa
MRDP, tylko, że już we właściwą stronę, no i bez Okraju, przez
Jęzor Teściowej aż do wsi Ściegny). Po drodze towarzyszył nam i deszczyk, i ulewa, słońce.
Karpacz przywitał nas niezłymi podjazdami przez całe miasto, zimno było, ale na szczęście pod górę zawsze cieplej. I tak oto dojechaliśmy do jakiejś tam przełęczy, gdzie było odbicie na świątynię Wang.
Ostatni podjazd, na oko szacowałam 30% z wypłaszczeniem do 15%, zrobił czerkaw, nieźle cisnął, gdy ja ledwo rower podprowadzałam Na górze był zgon, właściwe miejsce, bo przy cmentarzu, ale i fajne widoki.
Nie pamiętam czy zagadaliśmy do pana robiącego zdjęcia nagrobkom, czy też sam się odezwał, dostaliśmy informację,
że na Śnieżkę rowerem wjedziemy stamtąd w pół godziny, drogą która dla mnie wyglądała jak przełom pod wyciąg, ale ja się nie znam
czerkaw na to za jego plecami pokazał mi dobitnie, że jest człowiekiem małej wiedzy, na co ja nie mogłam wytrzymać ze śmiechu i się dusiłam aż do czasu, gdy pan z aparatem zniknął z zasięgu dźwiękowego:D .
Wjechaliśmy na
Drogę Sudecką, jechaliśmy aż do skrzyżowania, jak się okazało, z wjazdem na
przełęcz Karkonoską. Upatrzyliśmy sobie wiatę, tam śpimy. Było zimno i wietrznie, więc uznaliśmy, że będzie jak znalazł. Wówczas zbytnio nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, dopóki
z dołu z Przesieki nie podjechał pan, nie jakiś tam zawodowiec, w zwykłych ciuchach, który z jakiejś okolicznej wioski zrobił podjazd do tego miejsca, aby wrócić. Poczułam szacun, bo rzadko się zdarza spotkać takich bojowników w drodze. Był bardzo wypruty, a jego zmęczenie zrozumieliśmy go dopiero, gdy zjechaliśmy do Przesieki po zakupy(
czerkaw sobie poszalał, 67km/h, u mnie tylko 56km/h, zwalniałam na zakrętach:D) i wróciliśmy tą samą trasą
szlaku niebieskiego. Pod sklepem w rozmowie z okolicznymi ludźmi usłyszałam, że wyglądam, jakbym miała dosyć, ja się zaczęłam śmiać, a od
czerkawa usłyszałam komplement życia, odpowiedział, że ja tak tylko wyglądam, ale jestem
bestią nie do zdarcia:D Po wróceniu się do wiaty faktycznie miałam dość, podjazd pod koniec był potężny, ścisnął mi organy, i chyba nie byłam w tym sama.
Niezła ściana na koniec dnia. Na kolację był makaron z sardynkami, których zapach-widmo towarzyszył nam do końca, nie do końca wiedzieliśmy czemu, okazało się dopiero przy wyjeździe. Dzień miał
80km. Czekając aż się ściemni, w okolicę przyjechała młodzież(1 dziewczyna i 3-4 chłopaków) autem rodziców z trunkami. Strach miał wielkie oczy, bo ciągle słyszeliśmy, że chociaż tamci poszli w las to przy aucie ktoś czekał w ciemności. Woleliśmy pozostać niezauważeni, zero ogniska, zimno strasznie, a obiad robił się za wiatą. Nie powiem, bałam się, a w szczególności tego, że ktoś wróci w nocy i np. zakosi mi rower, ale
nie było to aż tak straszne, bo obok mnie siedział wielgachny czerkaw. Strach był jeszcze mniejszy jak dopowiedzieliśmy sobie, co dzieje się w lesie. Tamci pojechali dopiero po północy, ale musieli widzieć nasze rzeczy w wiecie, bo gdy wyjeżdżali to zajechali pod nasze obozowisko, świecąc nam po sakwach. Ta noc była również zimna.
Już nie tak bardzo rano ale i też nie po południu, siedząc ciągle w wiacie, obserwowaliśmy duużą grupę rowerzystów na góralach i zjazdówkach wjeżdżających na drogę
na Karkonoską (jeden zajrzał nam do wiaty i się wydarł ze zdziwieniem,
NAMIOT?!) , samotnych biegaczy. Jak sami już zaczęliśmy wjeżdżać, gonił nas
triathlon Karkonoszman. To było niesamowite, zostać wyprzedzonym podczas jazdy przez biegaczy z czołówki. Mieliśmy do czynienia ze zwycięzcą zawodów,
Marcinem Koniecznym, ten to ma motorek w ..!
Po minięciu napisu
"Wytrwajcie do końca wy konie" zrobiliśmy sobie dwuminutowy postój
myślę, że z siłami fizycznymi dalibyśmy radę, jednak przed nami była wciąż taka sama ściana, którą już długo jechaliśmy, u mnie psychika miała dość.
Nadeszło wypłaszczenie ,
nadeszła meta, nadszedł odpoczynek. Zimno, herbatka (Czech w knajpie nas chyba nie zrozumiał, Czaj to dla nich zielona herbata), fryteczki, widoczki. Nakierowaliśmy kilku dobiegających i dochodzących triathlonistów w kierunku ich punktu.
A potem nadszedł czas zjeżdżania! Na hamulcach oczywiście, bo przy puszczeniu można było zasmakować
"kilka sekund do setki" i zabawę w krwawe kręgle z triathlonistami i turystami.
Szybki zjazd do
Jeleniej Góry, 15:29 pociąg do
Wałbrzycha. Na dworcu okazało się, dlaczego duch ryby nas prześladuje, to nie ludzie w około,
to z garnka czerkawa tak leci. Być może dlatego
konduktor nas oszukał, że jest wagon rowerowy, a nie było. Jeszcze jak nas widział jak lecimy szukać, zagwizdał odjazd. Mógł sobie gwizdać, bo już byliśmy w trakcie ładowania rowerów do wejścia między wagonami. Zastawiliśmy go całkowicie i tak staliśmy aż
do Wałbrzycha, po jakimś czasie do pociągu ni stąd ni z owąd wsiadł mój brat z dziewczyną.
Zostawiliśmy bagaże u mnie w domu,po czym udaliśmy się na dokrętkę, robiąc jedną z moich lubianych tras. Stuknęło wg map
0,9km przewyższeń. Gdy wjechaliśmy do Wałbrzycha z powrotem, wreszcie poczułam się spełniona
Dzień zakończył się na kolejnych
80km. Niezłe z nas były żule, na szczęście mama mnie poznała(przed domyciem się), a buty i skarpetki nocowały poza murami domu.
Rano usiadłam do notatek, bo na następny dzień miałam egzamin, a
czerkaw wyruszył w drogę podziwiać modę męską we Wrocławiu
Zamknęliśmy wycieczkę w 300km. Przez cały wyjazd panował humor, który co wrażliwsi i poważniejsi by nie wytrzymali
Uśmiałam się mocno i wyszumiałam, dobra akcja w trakcie sesji, z radością czekam na następne wypady z sakwami i na noclegi na dziko