Poranek budzi nas deszczem. Po pysznym śniadaniu w przemiłym towarzystwie czekamy z niecierpliwością aż przestanie padać. Wszak to oczywista prawda, ze gdy nie pada a zacznie pięć minut od domu to złapało nas „w trasie” nie zaś „wyszliśmy na rower w deszczu”. My własnie tego dnia wychodzimy z tego samego założenia i gdy tylko pojawia się okno „nie-deszczowe” ruszamy z domu.
Memorek wyprowadza nas bocznymi drogami z miasta i dzięki jego pomocy bez problemowo kierujemy się na obrany wczesniej za cel – rowerowy szlak wzdłuż Odry. Po drodze oczywiście łapie nas najpierw lekki deszczyk, potem deszcz, a na końcu ulewa, taka, że gdy stajemy na stacji benzynowej przed granicą, kapie mi z kasku, rękawów a z butów pieni się i wylewa woda. Bossko – rzekłbym. Biorąc pod uwagę, że mamy zaplanowane 150 kilometrów taka pogoda, nie nastraja optymistycznie.
Nasze sakwy nie mają tej samej wodoodporności co crosso. Więc stosujemy półśrodki.
Chwilę czekamy na stacji, i deszcz przestaje padać a chmura się przerzedza, na tyle, że nastraja większą dozą optymizmu i można jechać dalej. Kilka kilometrów dalej żegnamy się z Memorkiem i ruszamy już sami we dwoje, na naszą długodystansową wyprawę.
pożegnanie z Polską.
Od pierwszych kilometrów zaskakuje nas doskonałe oznakowanie szlaku. Droga rowerowa jest świetnie poprowadzona bardzo malowniczymi okolicami. Pierwsze kilka kilometrów to lasy, pagórki, podjazdy i pod kołami kostka.
Nie jest to zwykła kostka! To Super Niemiecka kostka. Po deszczu okazuje się być bardzo śliska, ułożona jest tak idealnie płasko, że nie czuć nierówności. Na jednym z zakrętów, gdzie widać mapę zwalniamy aby się zatrzymać. Aga wpada w lekki poślizg, a ja sunę bokiem zaraz za nią. Jest troszkę adrenaliny, ale ślizgiem i z gracją docieramy pod punkt info. Takich miejsc informacyjnych będzie sporo po drodze. Mapa, informacje o regionie, o ptaszkach, o dalszym szlaku i o tym co nas czeka. Gdzie możemy pojechać co zwiedzić itd.
Agnieszka na trasie na śliskiej kosteczce.
Dalej szlak wiedzie nadrzecznymi miastami. Spotykamy tam całą masą rowerzystów. Zaskakujące jest to, ze w przeważającej większości to ludzie w starszym wieku (65 lat wzwyż) a do tego obładowani sakwami jakby jechali na wyprawę miesięczną. Spotykamy także „klasyczne” wycieczki grupowe bez sakw. Jedno jest charakterystyczne, ilość rowerzystów na tym odcinku jest spora. Widać, że Niemcy korzystają z tej rowerostrady bardzo chętnie. Na początku pozdrawiamy nieomal wszystkich dźwięcznym i głębokkim „hallu”, ale z czasem to „hallu-owanie” się nam nudzi i kiwamy tylko Glowami lub odpowiadamy uśmiechami na pozdrowienia rowerzystów z naprzeciwka.
Nie ma co ukrywać jednak, że poza perfekcyjną ścieżka rowerową zdarzają się odcinki nudne jak flaki z olejem, droga w sam raz na jakiś maraton nocny, długodystansowy, czy co jeszcze innego, ale krajoznawczo to ile można się gapić na rzekę, trawę i łąkę?
O przepraszam, czasem zdarzają się jakieś stateczki.
Co rzuca się w oczy podczas przejazdu ścieżką nadodrzańską, jest cała masa miejsc do obserwowania ptaków. Są to nie tylko samotnie i ambony, ale czasem także specjalnie zbudowane budynki z odsuwanymi okienkami do patrzenia. W środku bez problemu można pewnie przenocować nie mając namiotu.
Pogoda nad głowami nie bardzo potrafi się określić. Raz po raz nachodzą większe i nieco cięższe chmury z których troszkę kropi, czasem pojawia się przebłysk słońca, niestety tylko chwilowy. W polocie pieknej nawierzchni na śmierć zapomnieliśmy o jedzeniu i głód dopada nas nagle. W Schwedt szukamy jakiegoś sklepu, niestety wszystkie zamknięte bo niedziela. Udaje się po sporym błądzeniu znaleźć mc Donalda. Nie jest to może idealne miejsce na obiad, ale dwa big mac-ki i kawa skutkują pełną regeneracją.
Za oknem znów kropi i niechętnie oopuszczamy masowa restaurację. Wracamy na jakże ciekawą scieżkę i gnamy dalej na południe.
Wieża w Schwedt
Suszę stopy, w butach nadal wilgotne, a więc każda pora jest dobra aby dostarczyć im troszkę powietrza. Po znajomości powiem wam, że piekielnie mi wtedy zimno było.
Największym bohaterem tego wyjazdu była oczywiście moja ukochana żona. Aga chyba w krwi ma jazde na szosie, bo nie odstawała na trasie a ni o pół koła. Dzielnie znosiła trudy wyprawy i odległości jakie pokonywaliśmy.
W okolicy Odry spotykaliśmy całe pola wiatraków. Przy tak płaskich terenach zbierały zapewne całą masą energi z wiatru. To przykre, że u nas po postawieniu czterech wiatraków pod Nasielskiem rozpoczęły się protesty przeciw elektrowni wiatrowej, do której dołączył się również sam sołtys okolicznej wsi. Prąd za darmo z nieba a tu jeszcze ludzie to oprotestowują. Wielokrotnie na tej wyprawie, docierał do mnie ta gorzka myśl, że do zachodniej Europy jeszcze nam daleko.
Starcie tytanów;)
Przez chwilę wrócę jeszcze do pakowania ultralight. Na tą wyprawe próbowaliśmy zmieścić się z ciuchami w bardzo małej objętości. Niestety okazalo się to bardzo utrudnione, ponieważ pogodę zapowiadali deszczową i grubsze kurtki sporo miejsca nam zajmowały. Na klapki zabrakło więc miejsca. Rozwiązaliśmy więc problem w ten sposób, że ja wiozłem jeden a Agnieszka drugi.
Ultralight – po klapku „na głowę” – lub raczej na sakwę. Uczestnicy Odrzańskiej Ultrawyprawy
Pod koniec dnia dystans zaczynał dawać o sobie znać. Ścieżka nie prowadziła bowiem w lini prostej a wiła się lokalnie i z zakładanego dystansu 155 km wyszło nam w sumie tych kilometrów aż 172kilometry. Z radością powitaliśmy więc pokój do spania i ciepły prysznic.