Cześć wszystkim.
Chciałem się podzielić relacją z mojej wyprawy rowerostopem do Hiszpanii. Miałem jechać w polskie góry, ale ze względu na możliwość przełożenia kilku rzeczy na uczelni zdołałem znaleźć 13 dni wolnego. Pierwotny plan zakładał przejechanie francuskiego wybrzeża - od Nantes do Bordeaux - natomiast wyszło kompletnie inaczej!
Tutaj mapa trasy :
http://www.bikemap.net/pl/route/2674824-wakacje-w-espana/#gsc.tab=0Zdjęcia pod tym linkiem :
https://www.dropbox.com/sh/r6m3y9va9cpu7ju/AADnNdqN9FtwN-vOyr9dmf_OaIdea była jedna - spróbować przejechać kawałek Europy autostopem z rowerem. Po szybkim googlu nie znalazłem nikogo, kto by robił wcześniej coś podobnego. Idea jest - teraz kwestia realizacji!
Zaczynam od łapania stopa we Wrocławiu na malutkim Orlenie. Szanse na złapanie tira oceniam na 0 (brak miejsca, pod górkę) - ale to jedyne łatwo dostępne miejsce z Wrocławia.
Czekam godzinę, dwie, trzy, cztery - nagle jest! Zatrzymuje się busik i podwozi mnie jakieś 60km na stacje do Legnicy, tam już powinno być łatwiej. Zaczynam pytać kierowców, jeden odpowiada "Muszę się zastanowić", a następnie woła mnie i orzeka iż zabierze mnie na jeszcze większą stację - tam na pewno coś znajdę. Pakujemy rower i podwozi mnie kilkadziesiąt kilometrów... Jak tak dalej pójdzie to dojadę do Francji w ciągu 2 tygodni...
Na stacji robię drobne zakupy, wymieniam walutę i pytam pierwszego polskiego tira dokąd jedzie...
- "Do Anglii"...
- "A byłby Pan tak miły i podrzuciłby mnie kawałek, bo ja lecę do Francji z rowerem?"
- "Jasne, poczekaj tylko 10 minut i pamiętaj, że we Francji to my będziemy dopiero jutro!"
Czyli... udało się. Jak się później okazało, kierowca też biker i rowerem jeździ. Stąd ta zgoda
Przelatujemy całe Niemcy, Beneluks - trafia mi się moja pierwsza nocka przespana na łóżku w tirze, a następnie dojeżdżamy pod francuską granicą. Tam robimy przerwę 45 minut (przepisy!), a ja w tym czasie pytam innych kierowców czy nie jadą na Francję. Z Polaków niestety nikt, wszyscy pauzują... Podchodzę do Portugalczyka - niestety nie mówi po angielsku, ale na dźwięk "Paris" mówi okej i znowu ładujemy rower do tira! (15 minut zajęło mi znalezienie kolejnego stopa!). Dojeżdżamy za Orlean, następnie czeka mnie nocka w namiocie na stacji - rano szukam kogoś do Nantes, niestety nikt tam nie jedzie. Postanawiam wrócić do Portugalczyka i poprosić o podwiezienie do Bordeaux - decyzja o zmianie planów okazuje się słuszna. Wysadza mnie aż za Bordeux - w Castes - jest czwartek godzina 16, dojechanie na południe Francji zajęło mi około 50h. Długo - ale albo ktoś ma pieniądze albo czas (można mieć oba, ale ja nic o tym nie wiem
).
Tutaj zaczyna się etap rowerowy - czyli wskakuję na Veloodyssey (była relacja na forum z północnej części tej drogi, stąd moja inspiracja).
Tutaj więcej informacji :
http://www.velodyssey.com/Francuska część bardzo dobrze przygotowana, wszędzie drogi rowerowe i piękne widoki (szczególnie te szerokie plaże!). Natomiast część hiszpańska (baskijska(!)) bez porównania... Zdarza mi się jechać drogami krajowymi, które mają standard naszych ekspresówek. Nikomu nie polecam, ale to jedyna droga by się w miarę logicznie wydostać z San Sebastian. Za SanSeb robi się już lepiej, drogą krajową aż do Deby - a później wskakuję na drogi lokalne - zerowy ruch samochodowy, a ocean 10 metrów od drogi! Polecam każdemu ten kawałek Hiszpanii, tylko trzeba uważać bo cały czas jest góra/dół/góra/dół - co przy 30 stopniach jest niezwykle męczące. Za to atmosfera południa wspaniała
Niestety, prawie każdej nocy pada - co po rozbiciu namiotu nie jest już problemem, natomiast przed lub w trakcie tejże czynności niestety dosyć istotnie przeszkadza... Dojeżdżam wybrzeżem aż pod samo Bilbao - do miasta postanawiam się nie pchać, ze względu na brak zainteresowania dużymi ośrodkami (atmosfera najważniejsza) oraz pewnym problemem z wyjazdem. Chciałem pojechać do Santiago de Compostella szlakiem Św. Jakuba - ale ze względu na odległość (wg mapy około 800km) oraz ograniczenia czasowe ta inicjatywa pozostaje niezrealizowana i odłożona w przyszłość. Podejmuję decyzję o powrocie do Iruny (granica hiszpańsko-francuska) by mieć możliwość złapania stopa do domu. Stąd też kieruję się na południe, odjeżdżając od wybrzeża - tutaj już tak kolorowo nie jest. Ludzie nadal wspaniali, natomiast krajobraz zmienia się na opuszczone fabryki i rozklekotane domy. Ale (!) nadal jest czysto - co wyróżnia ten region od Katalonii czy od południa Włoch. Trafia mi się bardzo miły gest - pewnego dnia, po południu podchodząc podjazd, w kropiącym deszczu, mijam zjeżdżającego z górki kolarza - pozdrawiamy się wzajemnie i już zaczynam o nim zapominać, gdy po 2 minutach pojawia się obok mnie prowadząc rower. Szybki dialog o tym skąd jestem, gdzie jadę... i Bask zaprasza mnie do siebie na spróbowanie lokalnego sera i wina. Oczywiście w środku całą baskijska rodzina - tj. 10 dorosłych i 11 dzieci(!), stąd też obiad w dosyć biesiadnej atmosferze. Po obiedzie mój gospodarz wyjeżdża do innego miasta, a ja wracam na podjazd. Pozostało go już tylko 500metrów, a później kilkukilometrowy zjazd aż do miejsca noclegu. Tak mogę jechać!
Ze względu na brak możliwości dojazdu do Iruny od południa - postanawiam wrócić nad wybrzeże. Zresztą, co ocean to ocean - widok ładniejszy i o higienę łatwiej zabrać przez infrastrukturę. Dojeżdżam do Iruny w środę popołudniu - na liczniku mam 615km w sześć dni (nie liczba jest najważniejsza, ale odnotowuję bo to dla niektórych istotne). Zaczynam łapać stopa i widzę, że nie będzie to prosta kwestia - chodzę po parkingu od 3 godzin i nie spotykam nikogo, kto miałby ochotę mnie zabrać. Podjeżdża irlandzki tir - pytam - odpowiada, iż jedzie tylko godzinę - na co ja odrzekam "perfect" i już ładujemy rower do tira. Podjechaliśmy rzeczywiście niewiele kilometrów, za to spędziliśmy wieczór z winem i rozmowach oraz miałem zapewniony nocleg - namiot znowu się nie przydał! Rano popełniam błąd i wstaję dopiero w okolicach 7 rano... na parkingu jeszcze stoi trochę tirów, natomiast Polak tylko jeden. Okazuje się, że jedzie do Hiszpanii - czyli tam, skąd wracam. Przez kolejny cały dzień przepytałem może 200 - 300 tirów - jedyne co słyszę to "Espana, Espana". To nie był mój najlepszy dzień... Tego dnia wcale się nie ruszam - nie sprawia mi to większego problemu, jadę do pobliskiego McDonalda naładować telefon i posiedzieć na wifi. Wieczorem spotykam Polaka - rano jedzie na załadunek i specjalnie po mnie wróci, to podwiezie mnie do Paryża. Super ! Umówiliśmy się na 9 , po załadunku - mija 11, 12... powoli tracę nadzieję. Miały być 2 godziny - mija 5 godzina i kierowca nie przyjeżdża. Dochodzę do wniosku, że sobie olał i zaczynam szukać dalej (przez 48h przejechałem 70km, w drugą stronę byłem już prawie na miejscu!). Jednak o 14 mój kierowca przyjeżdża - czyli jednak dotrzymuje słowa - ładujemy rower na cysternę i ruszamy. Do 22 dojeżdżamy pod Paryż - tam wspólna kolacja, dwa piwa i spać do namiotu. Rano zgarnia mnie znowu ten sam kierowca i przewozi przez Paryż (musi zrobić 45 godzin przerwy, kończą mu się godziny pracy)... Zatrzymujemy się na dużej stacji - chodzę, pytam - ale nikt w danym kierunku nie jedzie. Jestem umówiony z kolegą mojego poprzedniego kierowcy, że podrzuci mnie na niemiecką granicę jak nic nie znajdę. Jako iż nic nie znajduję - tak też się dzieje i o 18, w ulewie, docieram do Aachen. Tutaj pojawia się dosyć znaczny problem - tiry w Niemczech mają zakaz jazdy w niedzielę - od 8 rano do 22. Jedynym ratunkiem jest busik - na osobówkę nie liczę. Chodzę i pytam - ale przez 5 godzin pojawiają się tylko 3 polskie busy - każdy odmawia. Postanawiam iść spać na stacji - jest zimno, pada deszcz - uważam, że rozbijanie namiotu po nocy nie ma sensu - znajduję ładne miejsce przy windzie (widoczne na zdjęciu). Wstaję w okolicach 5 sprawdzić czy żaden tir nie odjeżdża (Zakaz nie obejmuje chłodni oraz tirów z żywym inwentarzem) - niestety nic takiego się nie dzieje. Niedziele spędzam na stacji czytając książkę (Kindle super sprawa na wyprawę!) i ucząc się do poniedziałkowego egzaminu (na który jak się później okazuje - nie zdążam). Pytam Polaków tirowców o której ruszają - czy o 22 (koniec zakazu), czy o północy (godziny pracy) czy też rano (pewnie zrzutka w okolicy)... Znajduję nareszcie jednego, który rusza o 22 i jedzie do Wałbrzycha (moje okolice!) - i tak też wracam do domu. Wysadza mnie w Legnicy, stamtąd wsiadam na rower i jestem we Wrocławiu w poniedziałek o 11.20. Oczywiście w ulewnym deszczu, bo jakżeby inaczej ... Powrót zajmuje mi prawie 5 dni - ale to uczy cierpliwości i najważniejsze - ludzie są naprawdę dobrzy, szczególnie Polacy za granicą (w odróżnieniu od Polaków w kraju
).
Przejechałem w sumie ponad 4 tysiące kilometrów tirami oraz ponad 600km rowerem. Jak widać da się podróżować autostopem z rowerem - był to mój pierwszy raz , zarówno jako wycieczka zagraniczna oraz wycieczka autostopem. Trzeba pamiętać o jednym - być miłym i cierpliwym (to najważniejsze). Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie jechał w danym kierunku - nawet po dwóch dniach.
Pozdrawiam,
SKP.