Ponad 3 tygodnie, ponad 2000 km, pozytywnych wrażeń ponad miarę. To moja pierwsza tak długa wyprawa.
Jak to się zaczęło? Pewnego dnia po prostu stwierdziłam, że chciałabym podróżować rowerem. Nie czytałam żadnej relacji, nie widziałam żadnego filmu, po prostu spadła na mnie ta myśl jak grom z jasnego nieba. Kupiłam rower i zrobiłam w zeszłym sezonie paręset kilometrów, raczej na rozgrzewkę. Tegoroczna wyprawa była długo wyczekiwana. Dlaczego Polska? Żebym nie mogła sobie zarzucić, że chwalę cudze, a nie znam swojego. I to był strzał w dziesiątkę.
Dzień 1 – 110 km Oboje jesteśmy po sporej przerwie od roweru- ja z powodu choroby, Bix z powodu pracy. Wiadomo, że za dwa dni mamy być pod Tomaszowem Mazowieckim na urodzinach znajomych- tego terminu nie możemy zawalić. Ale droga jest piękna, a pogoda idealna. Zatrzymujemy się na pierwszego vifona tej wyprawy pod zamkiem w
Mirowie. Po minięciu
Koniecpola jedziemy przez 2 godziny przez wsie i lasy nie napotykając ŻADNEGO jadącego samochodu. Jest pracujący dzień w tygodniu- niespotykane. Znajdujemy superfajne pole namiotowe w
Przedborzu, które z początku wydaje się burżujskie (minigolf, fontanna itp.), ale w sumie nocujemy za oszałamiającą cenę złotych jedenastu (2 osoby + namiot + 2 rowery pod kluczem). Tego dnia Bix dowiaduje się, że posiadam osobny żołądek na owoce, który potrafi przyjąć np. nieograniczoną ilość czereśni.
Ostatecznie, mimo przerwy, pierwszy dzień idzie wyśmienicie, po 110 km nie czuję wcale zmęczenia. Kaszel, na który leczyłam się ponad 3 tygodnie i nie pomogły mi żadne leki, przechodzi po pierwszym dniu na rowerze. Magia.
Dzień 2 – 90 km Bolą trochę tyłki i dłonie odzwyczajone od roweru po długiej przerwie, ale dzielnie dajemy radę. Pogoda jest bajeczna, droga jeszcze lepsza. Tylko na sam koniec trafiamy na piaszczysty leśny odcinek (taki piękny skrót wybrałam). Po drodze zajeżdżamy nad
Jezioro Sulejowskie, gdzie zażywamy orzeźwiającej kąpieli, tzn. taplamy się jak dzieci. Idzie tak szybko, że jeszcze przed 17.00 jesteśmy na miejscu (w
Czerwonce k. Żelechlinka), wcale nie wykończeni, wbrew przewidywaniom.
Dzień 3 – 0 km Dziś są urodziny, śmichy, chichy i pstrąg w Starym Młynie we Fryszerce. W konkursie na najlepszy rym do słowa "czupakabra" wygrywam trofeum w postaci małego plastikowego renifera, którego przypinam do kierownicy jako amulet na dalszą drogę. (Konkursowy rym: "Czupakabra kupą się ubabra").
Dzień 4 – 70 km Dziś mamy do przejechania tylko odcinek do Łodzi, gdzie wsiadamy do pociągu do Tczewa.
Łódź robi na mnie przygnębiające wrażenie. Zawsze była przemysłowa, więc spodziewałam się takiegoż krajobrazu, ale nie sądziłam, że będzie tak odrapana i zaniedbana. Zanim wjechaliśmy na reprezentacyjny odcinek Piotrkowskiej, oboje jesteśmy przerażeni jej depresyjnym widokiem. Później zastanawiam się, czy może mój ukochany Śląsk też tak nie wygląda, tylko jestem do tego przyzwyczajona. Chyba właśnie tak jest.
Przyjeżdżamy do Łodzi sporo przed pociągiem, więc postanawiamy wykorzystać czas na zjedzenie pizzy, a co. Zamawiamy dwie wielkie pizze, o jedną za dużo. Pakujemy to co zostało do pudełka, a pudełko na bagażnik. Na Dworzec Kaliski jest blisko, więc specjalnie się nie spieszymy, ale zaczynam się denerwować, kiedy do pociągu zostaje 10 min, a nas wciąż nie ma na dworcu (który jest sprytnie skitrany między dwoma wiaduktami i z ulicy go nie widać). Na peronie spotykamy Pająka, który wraca z rowerowego weekendu. Kiedy podjeżdża pociąg, okazuje się, że wagon rowerowy został zamieniony na zwykły- w środku jest już jeden rower, a na peronie czeka jeszcze kilka. Nieźle się gimnastykujemy, żeby ułożyć rowerowe tetris. Ostatecznie wszyscy się mieszczą, ale w ferworze walki wypada na peron połowa naszej pizzy i leży tam, dopóki nie kończy się upychanie rowerów i rzucanie sakwami. Bix nie może uwierzyć, kiedy w pociągu okazuje się, że pozbierałam tę pizzę i włożyłam z powrotem do pudełka, a następnie zjadłam. Wolne żarty, to była moja połowa. Co z tego, że trochę brudna.
Pająk nieco się dziwi, że nie mamy w
Tczewie żadnego planu noclegowego ani nawet mapy, chociaż dostrzegam w jego spojrzeniu nutkę zazdrości. Witaj przygodo, są wakacje, nie musimy mieć planu. Kiedy dojeżdżamy jest 22.30. Przed dworcem okazuje się, że zeszło mi powietrze z tylnego koła. Bix pompuje, ja dowiaduję się o najbliższą stację benzynową. Na stacji:
- Czy jest mapa?
- Nie ma.
- Czy jest kompresor?
- Jest, ale uszkodzony.
Kiedy prowadzę taki sympatyczny dialog z mało pomocnymi sprzedawcami, Bix pomaga jakiemuś gościowi przy jego rowerze. Dowiadujemy się od niego, że 100 m dalej jest akademik. Nasz "plan" przewiduje wyjechanie za miasto i rozbicie się gdziekolwiek, ale w obliczu braku mapy, zmroku i dziurawej dętki, decydujemy się go zmienić. W akademiku chcą jakichś horrendalnych pieniędzy za nocleg, ale biorę ich na litość i dostajemy pozwolenie na rozbicie namiotu na trawniku i skorzystanie z łazienki z umywalką. Już 2 godziny od przyjazdu do Tczewa jesteśmy jako tako umyci i śpimy grzecznie na trawniku pod latarnią za darmoszkę.
Dzień 5 – 80 km Rano wymieniamy dętkę, jemy śniadanie na parkingu pod Lidlem, kupujemy mapę, szukamy wyjazdu z miasta. Przekraczamy
Wisłę pięknym (nieczynnym) zabytkowym mostem, a potem do Malborka droga jest równa, prosta i słoneczna. W
Malborku urządzamy sobie piknik pod zamkiem i opłukujemy się nieco w
rzece Nogat. Wyjazd z miasta jest strasznie nieprzyjemny (ruchliwy i remontowy). Zjeżdżamy w końcu na wiejskie asfalty i bruki. Widoki są takie jak w moich marzeniach- senne, lipcowe wsie, powietrze nad polami falujące z gorąca, połacie łąk i pól, w oddali droga obsadzona topolami. Żeby przeżyć bruki i kamienie, jedziemy wąskim paskiem kurzu z boku drogi, wyjeżdżonym przez miejscowe rowery. Przez wiele miejscowości nie ma żadnego sklepu. Zatrzymujemy się pod jakąś kapliczką na vifona i wtedy ostatecznie kończy nam się woda. Wjeżdżamy do wsi
Fiszewo- jest tam peron w szczerym polu, dokładnie pośrodku niczego. W Fiszewie wyrasta przed nami także Sklep Obiecany, a szyld głosi po prostu "SKLEP". Wykupujemy całą zimną wodę i od razu humory się poprawiają. Chwilę dalej napotykamy piękne ruiny XIV- wiecznego kościoła. Obok niego stoi parę walących się grobów, a za nimi suszy się pranie z pobliskiego gospodarstwa. Taki folklor. Jest bardzo parno, więc szybko zbierają się chmury i po okolicy błądzą burze, widzimy je z daleka. Jakimś cudem wszystkie nas omijają, ledwo kropi.
Namiot rozbijamy na łące w
Raczkach Elbląskich, w depresji -1,8 m p.p.m. Bix stojąc w Raczkach i tak wystaje 10 cm ponad poziom morza... Cudowna kąpiel w strumyku, zielona żabka jest bardzo ciekawa co robię. Z wału
rzeki Elbląg widać wieżę katedry Św. Mikołaja w Elblągu. Przecudny zachód słońca nad wilgotną łąką, wszechobecne bociany, na drugim brzegu rzeki pasą się konie i słychać żurawie. Trzeba uważać, by nie podeptać żab. To są chwile, o których będę marzyć w zimowe poranki wychodząc do pracy, za którymi będę tęsknić przez zimne pół roku.
Dzień 6 – 75 km Rano ruszamy do
Elbląga, który okazuje się mieć sympatyczną starówkę. W mieście mamy do załatwienia parę rzeczy, m.in. kupienie map i ładowanie telefonów. Schodzi nam do samego południa. Żagna nas zegar na wieży wybijający dwunastą. Od Elbląga na północny wschód jedziemy cały czas pod górę- wyjeżdżamy z depresji na
Wysoczyznę Elbląską. Jedzie się przyjemnie, choć pot leje się strugami. Nagle we wsi
Łęcze zaczyna się bardzo długi zjazd do samych Kadyn- wracamy na poziom morza, nad
Zalew Wiślany. W
Kadynach oglądamy 700-letni Dąb Bieżyńskiego i jedziemy na plażę. Fajnie jest się potaplać w wodzie, ale męczące jest to całe przebieranie, wyciąganie, chowanie, pakowanie itd. Zdecydowanie wolę jechać.
Z
Kadyn do
Fromborka postanawiamy dojechać wałem wzdłuż plaży. Nie do końca się to udaje, bo wał ciągnie się tylko przez parę kilometrów, do tego stoi przy nim oczyszczalnia ścieków i zwyczajnie śmierdzi. Dróżka skręca z powrotem na asfalt, jednak asfalt szybko przechodzi w płyty, płyty w szuter, szuter w piach... Jesteśmy w lesie. Co więcej, cały czas jest w górę i w dół. O ile pchanie roweru po piasku da się znieść, to pchanie po piasku pod stromą górę daje w kość. Tłuczemy się tamtędy przez ok. 10 km, raz jadąc, raz pchając. Na samym wyjeździe z tego okrutnego lasu staję na jakimś kopcu wyglądającym na twardy i wpadam po kostki w glinę... wybucham śmiechem, las wygenerował za duże napięcie. Jeszcze kawałek łąką i czeka na nas asfalt i Frombork Obiecany. Tam jemy zasłużony obiad, oglądamy mały port z przejściem granicznym, gdzie udaje mi się wypłukać zaschniętą glinę z sandałów i kierujemy się nad
Jezioro Pierzchalskie, gdzie mamy nadzieję znaleźć nocleg. Po drodze masa bocianów, pierwszy raz w życiu widzę żurawie. Przestałam słuchać muzyki- odgłosy przyrody to najpiękniejsza muzyka. Trafiamy przypadkiem na darmowe miejsce biwakowe, gdzie grupa wesołej młodzieży mówi mi "dzień dobry". Dobrze, że nie dodali "proszę pani". Rozbijamy namioty nad samym jeziorem, kąpiemy się w nim i zasypiamy przy dźwiękach imprezy.
Dzień 7 – 80 km Kolejny upalny dzień. Do
Pieniężna jedzie się sprawnie, tam pod kościołem jemy śniadanie. Potem długo próbujemy trafić na ścieżkę, która prowadzi wzdłuż
rzeki Wałszy, tracimy sporo czasu na szukanie, a kiedy próbujemy nią jechać, za bardzo przypomina nam się odcinek Kadyny - Frombork, więc wracamy na asfalt. Stracony czas i nerwy, cóż, bywa i tak. Dalej jedziemy w kierunku wsi
Krosno (nie mylić z Krosnem koło Rzeszowa), którą polecił nam Pająk. Jest tam bliźniacze sanktuarium Świętej Lipki. Stoi absolutnie pośrodku niczego, jadąc polną drogą po prostu nagle wyrasta ze zboża. W pobliżu nie ma nikogo. Zauważam ładny domek, na którym widnieje napis "Biuro Sanktuarium". Zostawiam rower pod bramą kościoła i idę tam tak jak zeszłam z roweru- w krótkim topie i obcisłych gatkach. Kiedy orientuję się, że zaraz będę miała do czynienia z księdzem, naciągam gacie pod szyję, nogawice opuszczam najniżej jak się da i trzymając się za goły brzuch pukam do rozlatujących się drzwi z tyłu "biura". Otwiera ksiądz w koszulce jakiejś drużyny piłkarskiej. Pytam, czy możemy zwiedzić sanktuarium. Ksiądz oczywiście zgadza się, ale właśnie gotuje obiad, więc daje mi klucze od bramy i kościoła i po zwiedzeniu każe zostawić je w konfesjonale. Klucze są długości mojego przedramienia bez dłoni. Przez cały czas pobytu na terenie sanktuarium ściskam je w ręce jak dziecko, któremu powierzono ważne zadanie, strzegę ich jak oka w głowie. Przed wejściem do pustego kościoła ja- antychryst naczelny- ubieram się porządnie, a na koniec pod kluczami w konfesjonale zostawiam pieniądze, czy tam ofiarę, zwał jak chciał. Takie to cuda się dzieją.
Dalej do
Lidzbarka Warmińskiego jedziemy główną drogą, co chwilę remont nawierzchni. Z przeciwka jedzie samochód, kierowca trąbi i macha, a za chwilę zawraca, zatrzymuje się i czeka aż dojedziemy. Jeszcze dobrze nie zsiadłam z roweru, a Łukasz już zaczyna zarzucać nas przewodnikami z trasami rowerowymi, poleca alternatywną ścieżkę do Lidzbarka, opowiada o ciekawych miejscach i drogach. Jedzie z nami w las, gdzie pokazuje nam bunkier. Upewnia się, że znamy dalszą drogę i odjeżdża, ale za chwilę znów wraca i mówi, że na ścieżce namalował sprayem strzałki, żebyśmy na pewno trafili i zawrócił, żeby nam o tym powiedzieć. W międzyczasie zamykają bank, do którego jechał... Łukasz, jesteś wielki
Oby więcej takich zapaleńców spotykać na drodze. Dzięki Tobie trafiliśmy do wspaniałego miejsca na Suwalszczyźnie, ale o tym później. Dojeżdżamy do Lidzbarka i po perypetiach związanych z remontem drogi i chodnika wynajmujemy pokój. Wreszcie prysznic, pranie w wodzie bez glonów i łóżko.
Pod Lidlem w Lidzbarku:
- Mamo, a dlaczego ta pani siedzi na ziemi? A czy ja też mogę mieć też takie rękawiczki bez palców?
I jeszcze jedno spostrzeżenie.
Żuławy- wsie, w których są domy, ale nie ma sklepów.
Warmia- wsie, w których nie ma ani domów, ani sklepów. Wjeżdża się za tablicę z nazwą miejscowości i przez całą jej długość po obu stronach drogi są tylko pola i łąki.
Dzień 8 – 75 km Dziś jestem zmęczona. Bolą mnie mięśnie i ciężko mi się ruszać. Od lasu Kadyny – Frombork nie opuszczają mnie gzy. Wlewam w siebie wapno, na siebie wylewam fenistil, ale i tak ugryzienia straszliwie puchną i bolą. Kij, że swędzi, ale bąble są wielkie jak spodki, rozlane i twarde.
Dojeżdżamy do
Świętej Lipki. Jestem jej ciekawa ze względu na sanktuarium widziane w Krośnie (tam, gdzie dotałam od księdza klucze). Roi się od turystów (czy może pielgrzymów?), na każdym rogu kram z pamiątkami, złoto kapie z budynku kościoła- zupełnie odwrotnie niż w sypiącym się bliźniaczym sanktuarium. W Lipce słucham pięknego koncertu organowego i tylko ta jedna rzecz jest tu na plus w porównaniu do Krosna. W Krośnie nie ma kramów z pluszowymi cyckami.
Jedziemy do
Gierłoży, do Wilczego Szańca. Ciężki dzień, czuję zmęczenie, ale dzisiejsze widoki są niezapomniane- dziś wjechaliśmy na
Mazury. Jest tak gorąco, że kiepski asfalt klei się do opon i spowalnia jazdę. Do tego wiatr- boczny lub w twarz. Żeby choć raz zawiało w plecy, ale nie... Rozbijamy namioty na polu przy ogrodzeniu Wilczego Szańca i idziemy zwiedzać. Bez przewodnika szału nie ma- kupa rozwalonych bunkrów, brak tabliczek informujących co jest czym, ale i tak dobrze jest przejść się w chłodzie betonów i przynajmniej spróbować sobie wyobrazić co tam kiedyś stało.
Knajpa przy Wilczym Szańcu:
- Czy jest jakieś regionalne piwo?
- Nie ma. Ale najwięcej schodzi Tyskiego.
Super. Przyjechałam na Mazury, żeby się napić śląskiego piwa.
PS. Odkrywam fantastyczny sposób prania portek- wystarczy ich nie ściągać z tyłka w trakcie prysznica.
Dzień 9 – 85 km Dziś pierwszy raz ubieram pełne buty i długi rękaw. Po wczorajszym piekle dziś jest zwyczajnie zimno. Pod górę wlekę się w tempie ślimaka, Bix wyprzedza mnie na podjazdach, a to znaczy, że jest źle
Wciąż mam zmęczone nogi. Przydałby się dzień odpoczynku.
W
Giżycku, w porcie nad
Jeziorem Niegocin, zjadamy zbyt drogą rybę i jedziemy zwiedzać twierdzę Boyen. Pół godziny czekamy, aż zamknie się obrotowy most na
Kanale Giżyckim, który musi się otworzyć, aby przepuścić jachty wypływające i wpływające do portu. Twierdza to ogromny teren, słabo oznakowany. Trzeba mieć masę czasu, żeby ją zwiedzać, bo błądzenie jest nieuniknione. Nie mamy szans dokładnie jej zwiedzić, szybko stamtąd wychodzimy. Podobnie jak w Wilczym Szańcu – wstęp za drogi jak na możliwość chodzenia po nieoznakowanym terenie bez tabliczek informacyjnych.
Ruszamy w kierunku
Puszczy Boreckiej. Juz w puszczy spotykamy na szutrowej drodze taki widok- facet w klapkach jedzie na rowerze, a za nim samochodem, ze swoim rowerem na dachu, jedzie jego żona. Tak samo jak my starają się dojechać do pokazowej zagrody żubrów w
Wolisku (w samej puszczy żyje ich wolno ok. 90). Pomagamy im odnaleźć drogę. Jedziemy więc z tym facetem na rowerach, a Basia z Puszczy (taki zyskała przydomek) za nami Volkswagenem combi po dziurach i wertepach, co chwilę zahaczając o coś zderzakiem. Przy wyjeździe z leśnej drogi Basia ostatecznie wpada z łoskotem w jakąś dziurę. Dochodzi do sprzeczki, my się ulatniamy. Ponownie spotykamy się już za bramą zagrody, gdzie jest parking. Tam zostawiają samochód, a Basia dzielnie przejeżdża rowerem całe 100 m od bramy do żubrów.
Na mapie jest zaznaczone pole namiotowe pomiędzy jeziorami
Łaźno i
Litygajno. Myślę sobie- są jeziora, będzie turystyczny ruch. Okazuje się jednak, że puszcza jest bardzo puszczańska i bezludna. Asfaltu jak na lekarstwo. Zbliżamy się do wsi
Leśny Zakątek. Myślę- ładna nazwa, blisko jezior, będzie gdzie nocować. Wieś składa się jednak ze skrzyżowania, przy którym stoi jedno gospodarstwo i cztery drogowskazy do najbliższych wsi. Po konsultacji z mieszkańcami tegoż gospodarstwa (którzy proponują nam możliwość rozbicia namiotu w swoim sadku), decydujemy się jechać jeszcze 7 km szutrową drogą do wsi
Borki, gdzie ma być sklep, a nawet bar, pole namiotowe i pokoje do wynajęcia. Za nic w świecie nie chcę dziś spać w namiocie. Jestem wykończona, zimno mi, za chwilę będzie padać. Ostatecznie w Borkach znajdujemy inną agroturystykę niż przy sklepie i jest to bajeczny domek nad samym jeziorem z małym molo, łódką i trzcinami. Bajka w samym środku puszczy.
Dzień 10 – 0 km Dzisiaj mamy Dzień Byka, czyli byczymy się. I tak pada, a moje nogi bardzo potrzebują przerwy, dlatego zostajemy w naszej bajkowej agoturystyce. Idziemy pieszo do sklepu, pod sklepem pijemy piwo. Ciągle ktoś tam przyjeżdża bądź przychodzi, ludzie spotykają się na ławce- sobota we wsi. O 13.00 zjadamy kartacze w barze, który jest czynny od 14.00, z resztą sklep też powinien być zamknięty, jeśli patrzeć na to co jest napisane na wywieszce. Cały dzień śpimy, jemy, żłopiemy piwo i gramy w gry siedząc na molo. Jutro już ma być cieplej i niedeszczowo. Leżymy na gołych deskach molo, niebo jest pochmurne, jezioro jest pochmurne, słychać tylko perkozy i mewy. Jest najpiękniej na świecie- szaro i mazursko. Szary jest nawet kot, który zjada ryby wprost z haczyka wędki.
Dzień 11 – 130 km Według prognoz miało nie być opadów, w związku z czym 20 km za Borkami łapie nas deszcz, potem ulewa. Chowamy się na przystanku. W tym czasie ludzie przychodzą na mszę do kościoła, msza się kończy, ludzie wychodzą, a my ciągle czekamy. Jednocześnie próbujemy znaleźć przez internet jakiś nocleg nad
Hańczą, która miała być naszym dzisiejszym celem- boję się jechać w ciemno ze względu na pogodę. W schroniskach i informacji turystycznej nikt nie odbiera, pewnie z powodu niedzieli. Prywatne kwatery pozajmowane lub za drogie. Wpadam na pomysł, żeby jechać do
Suwałk, tam na jakimś noclegu zostawić sakwy i na lekko jechać nad Hańczę. Udaje nam się znaleźć akademik, który teraz staje się naszym celem.
Do
Suwałk wiedzie nas chyba najnudniejsze 60 km drogi, ale przynajmniej przestaje padać. Samo miasto mile nas zaskakuje- jest czysto, dużo przestrzeni, szerokie ulice, niedziurawe ścieżki. Spodziewałam się zapadłej mieściny, a przyjechałam do dobrze zorganizowanego ładnego miasta. Zgodnie z planem zostawiamy rzeczy w akademiku (wypasionym, gdybym w takim mieszkała na studiach, nigdy bym się z niego nie wyprowadzała!), jemy na rynku i jedziemy najpierw na
Górę Cisową, którą polecił nam Łukasz pod Lidzbarkiem. Inaczej nigdy byśmy tam nie trafili. Pogoda robi się cudowna. Z góry rozciąga się widok zapierający dech. Zielone pagórki, dolinki, w nich jeziora. Stamtąd jedziemy przepiękną drogą (również poleconą przez Łukasza) nad
Hańczę . To najpiękniejsza droga, jaką do tej pory przejechałam rowerem, a
Suwalski Park Krajobrazowy to według mnie zdecydowanie najpiękniejsze miejsce w tym pięknym kraju. Krajobraz trochę przypomina Beskidy, ale górki i dolinki są gęściej ułożone, no i te jeziora...
Hańcza jest najczystszym jeziorem, jakie widziałam. Znajdujemy odludny zakątek z małym, starym molo i oglądamy fioletowy zachód słońca. Ryby pływają pod naszymi stopami, widać kamieniste dno. Dookoła na brzegach nie ma ani jednej plaży, wszędzie tataraki i dzikie brzegi. Hańcza jest bajkowa, czarująca, brakuje mi określeń. Kiedy wracamy, ściemnia się już. W dolinkach zbiera się mleczna mgła, krowy niezaganiane do obór powoli układają się do snu na łąkach, wschodzi wielki księżyc w pełni, bociany zataczają kręgi nad nami, za chwilę pojawiają się nietoperze. Wrażenia nie do opisania słowami. Dzień wynagradza nam z nawiązką swój marny początek.
Dzień 12 – 120 km Suwałki to świetna baza wypadowa- z jednej strony
Suwalski Park Krajobrazowy, z drugiej
Wigierski Park Narodowy. Piękną leśno-polną drogą jedziemy nad
Jezioro Wigry, które ma kolor szmaragdów. Potem kierujemy się na
Augustów. Jedziemy przez
Wigierski Park Narodowy i Puszczę Augustowską, musimy jednak na 12 km zjechać na DK 8. Ubieramy pełny rynsztunek (kaski) i z niechęcią ruszamy między tiry. Nieszczęśliwie na postój w
Augustowie wybieramy przeludnioną plażę nad
Jeziorem Necko. W tłoku i upale 40 min czekamy na hamburgery, oboje jesteśmy mocno wkurzeni, a musimy jeszcze podjechać do informacji turystycznej na rynek po mapę. Rynek jest tak samo przeludniony jak plaża, więc po kupieniu mapy szybko uciekamy z miasta. Kto by pomyślał, że bardziej spodobają nam się Suwałki niż Augustów. Droga robi się płaska (miła odmiana po górzystych Mazurach i Suwalszczyźnie), a że niesie nas złość, zapylamy ile fabryka dała. Bardzo chcemy się stamtąd oddalić. Ponieważ dzień bez off roadu to dzień stracony, skręcamy w las i pokonujemy szutrami kilkanaście kilometrów. Potem są także lepsze i gorsze asfalty oraz bruk i kamienie, ale w końcu jest płasko. Przecinamy majestatyczną i lśniącą
Biebrzę. Płynie wężykiem, gdzie chce, jakby była u siebie.
Podlasie i Suwalszczyznę dzieli jedynie Puszcza Augustowska, a jakże są odmienne. Wcześniej dzikość i przyroda, a tu wiejska kultura i religia. Mijamy stary młyn stojący na łące. Na dachu siedzi bocian. Podchodzimy bliżej- młyn wali się ze starości, wielokrotnie łatany, ale w środku nie ma śmieci ani butelek, nie jest popisany itd. Niespotykane.
Podlasie to dla mnie kolejna krajobrazowa uczta. Chaty, płoty, malwy, wysiedziane ławeczki. Jedziemy do agroturystyki 20 km przed
Sokółką. Przy samym końcu drogi znikąd pojawiają się ogromne chmary gzów. Nie da się jechać szybciej, bo podjazd. Staram się więc nie oddychać ustami, żeby żadnego nie połknąć. Końcówka jest dramatyczna, ale wesoło nam. Najpierw droga z kamieni, trzęsawka na całego, potem znak prowadzi nas w pole. Jedziemy, końca nie widać, słońce pięknie zachodzi za zboża, po polu biegają sarny. Nasza agroturystyka jest na końcu świata. Chata, studnia, gniazdo bocianie, rozłożyste drzewo i absolutny spokój. Mieliśmy spać w namiocie, ale gospodarz spuszcza z ceny, więc decydujemy się na chatkę. W chacie na pierwszy rzut oka jest bardzo klimatycznie, meble każdy z innej parafii dodają uroku, wysokie progi, drewniane podłogi, piec kaflowy, dziwne obrazy na ścianach, regały z mnóstwem książek. Po chwili jednak zauważam, że gospodarz raczej niebardzo przykłada się do sprzątania, delikatnie mówiąc... Wierzę tylko na słowo, że pościel jest wyprana, bo jeden komplet suszy się na dworze. Każda poszewka jest inna. Bixowi trafia się kołdra... z Barbie. Do tego psychodeliczna nazwa tej agroturystyki i gospodarz, który siedzi sam na tym odludzi i pisze wiersze... Zyskał miano Pana Psychodelicznego. Czuję się trochę jak w horrorze. Długo nie mogę zasnąć. Patrzę prosto w okno, za którym na słupie, oświetlony światłem księżyca śpi bocian stojąc na jednej nodze. Nie mieści się w swoim gnieździe, bo ma za dużo piskląt. Wydaje mi się, że zaraz w tym oknie pojawi się czyjaś twarz i ręka z nożem. Ale potem patrzę na Bixa przykrytego Barbie i przestaję się martwić.
Dzień 13 – 130 km Wyruszamy w potworny upał do
Sokółki. Tam zaczyna gonić nas burza. Dogania, kiedy bezpiecznie siedzimy w meczecie tatarskim w
Bohonikach i słuchamy opowiadania pani Eugenii o Tatarach w Polsce, religii muzułmańskiej i czterech rodzinach tatarskich zamieszkujących Bohoniki. To jest fantastyczne- siedzimy w przytulnym wnętrzu na dywanie, a za oknem walą pioruny. Rowery mokną, my nie. Potem jedziemy w kierunku kolejnego meczetu, bardziej obleganego przez turystów, w
Kruszynianach. Pada deszcz, ale ciepły, szybkoschnący. Tam trafiamy na dwie wycieczki autokarowe, więc tym bardziej cieszymy się, że skorzystaliśmy z kameralnej atmosfery w Bohonikach. A z Kruszynian... hmm... Z Kruszynian w dalszą drogę prowadzi nas żwirówka, przez całą długość 20 km naznaczona poprzecznymi pręgami, jakie zostawia bieżnik opon traktora. Droga typu tarka ciągnie się wzdłuż wschodniej granicy (przecinamy sznur samochodów czekających na przejściu granicznym w
Bobrownikach), a w obrębie mijanych wsi staje się drogą brukowaną kamieniami. Ciężko mi się zdecydować, co gorsze- tarka czy kamory. W dodatku co chwilę wjeżdżamy w chmary moich ulubionych gzów. Już nie wiem co robić, żeby się przed nimi uchronić, więc zasuwam po tych wertepach z całych sił, choć jest to pozbawione sensu, bo ta gadzina nic sobie nie robi z mojej prędkości. Dziwię się, że rower nie rozleciał się w drobny mak. Potem w akcie desperacji zakładam spodnie dresowe, ale po kilometrze gotuje mi się płyn chłodniczy w mózgu, więc je zdejmuję. Jakby tego było mało, zatrzymuje nas straż graniczna, na szczęście nie przeszukują bagażu. Dostałabym chyba wysypki ze wściekłości. Potem jeszcze jedynie 7 km ucieczki przed gzami, w trakcie której już prawie widzę swoje zęby w piachu pod kołami. Zwykle na zjazdach nie rozpędzam się maksymalnie nawet na gładkim asfalcie, a tutaj po tych wertepach owszem, ile fabryka dała, byle tylko uciec przed gryzącą szarańczą. Na zjeździe wpadam w piach, zarzuca mi parę razy tylnym kołem w prawo i w lewo, a Bix jadąc za mną i widząc to z daleka, po chwili... robi dokładnie to samo. Kiedy zaczyna się asfalt, prawie go całujemy. To był dla mnie najgorszy off road tej wyprawy, mimo że ani przez chwilę nie pchaliśmy rowerów. Kiedy tak siedzimy na skraju asfaltu i nie możemy uwierzyć własnemu szczęściu, z przeciwnego kierunku nadjeżdża sakwiarz- jedzie do Kruszynian. Upewniam się tylko, że do
Narewki aby na pewno jest asfalt i ostrzegam przed drogą-tarką. Według niego asfalt ma być trochę dziurawy, ale ja tam żadnej dziury nie widziałam, tak bardzo ten asfalt w tamtym momencie kochałam. Rozbijając namiot 35 km dalej, w Narewce, zastanawiamy się, czy ten człowiek dalej tamtędy jedzie...
Po drodze widzimy żubra biegnącego po puszczy, na szczęście nie w naszym kierunku- robi wrażenie. W
Narewce, konkretnie w
Zabłotczyźnie, rozbijamy namiot na podwórku zaprzyjaźnionej agroturystyki, w której byłam juz kiedyś bez roweru. Jest jak w domu.
Dzień 14 – 30 km dla podtrzymania funkcji życiowych
Zostajemy w
Zabłotczyźnie. Jemy przepyszne śniadanie przygotowane przez panią Halinkę, robimy prawdziwe pranie w prawdziwej pralce i czekamy aż trochę podeschnie, żeby móc pojechać na krótką wycieczkę po okolicy. Dojeżdżamy do
Puszczy Białowieskiej w miejsce, gdzie można zobaczyć żeremia bobrowe. Żeremia naprawdę ciekawe, gzy mniej ciekawe. Kolejne ugryzienie, tym razem kolano spuchnięte jak bania. Przestaje mi się podobać ta zabawa. Znów z maksymalną możliwą prędkościa wracam na asfalt, gzy za mną. Chce mi się płakać. Mieliśmy jechać jeszcze do ostoi żubrów, ale krzyczę do Bixa, żeby jechał sam, ja mam dośc lasu i jego przyjemnych mieszkańców. Rozdzielamy się. Jadę w kierunku Zabłotczyzny i płaczę z wściekłości i bezsilności, smarkając w chustkę zdjętą z głowy, którą jednocześnie próbuję oganiać sie od gzów. Nie sądziłam, że moją największą udręką na wyprawie będą... muchy. Najgorsze, że nie ma na nie sposobu, a ugryzienia bolą i puchną do niewyobrażalnych rozmiarów.
Bix mówi, że w ostoi żubrów widział dzika.
Wieczorem urządzamy ognisko wraz z parą sympatycznych motocyklistów. Są opowieści dziwnej treści m.in. o tym, jak Bear Grylls wyciskał wodę do picia ze "słońskiej" kupy.
Dzień 15 – 95 km Długo nie możemy się wygramolić po Halinkowym śniadaniu. Jednak potem droga do
Hajnówki i dalsza jest prosta, płaska i ... strasznie nudna. Jedziemy pogrążeni we własnych myślach, aż staje się jasne, że dętka w moim tylnym kole znów nawaliła. Znajdujemy gospodarstwo z kompresorem, wymieniamy co trzeba. Wnuczka gospodarza dostaje paczkę żelków- tylko tyle mamy. Po powrocie nowe opony będą moim pierwszym zakupem.
Jedziemy zobaczyć
Grabarkę, a potem cichą asfaltową drogą przez piękny las dojeżdżamy do wsi
Mielnik i rozbijamy się nad
Bugiem- opasłym i brudnym. Komary tną jak szalone, ale nie mam do nich żalu, ba, cieszę się, że to nie gzy.
Dzień 16 – 90 km Nad Bugiem smażę jajecznicę. Jest tak potwornie parno, że po złożeniu każdej części namiotu trzeba sobie robić przerwę. Gramolimy się okrutnie, potem jeszcze zakupy na drogę i dopiero grubo po 11.00 jesteśmy gotowi do drogi- jak dotąd tak późno jeszcze nie wyjeżdżaliśmy. Ruszamy w kierunku przeprawy na
Bugu, a tam... prom przybija do naszego brzegu, a pan promowy ogłasza godzinną przerwę. I tak jestem wkurzona z powodu wściekłego upału i późnej godziny, a tu mamy zmarnować tyle czasu czekając bezczynnie. Kładę się na środku wjazdu na prom i chromolę wszystko, nigdzie nie jadę. Istnieje jeszcze opcja pojechania przez most, ale musielibyśmy nadłożyć 30 km- szybciej będzie jednak poczekać. Leżymy godzinę w potwornym skwarze przykryci mapą. Staram się zaplanować dalszą trasę na dziś biorąc pod uwagę gigantyczne opóźnienie, ale idzie mi jak krew z nosa i wkurzam się jeszcze bardziej. Bix najpierw stara się mnie przytulać, potem rzuca we mnie czekoladą z bezpiecznej odległości(
http://snarkecards.com/wp-content/uploads/2013/09/nkStyhZmjCIIfUh.png ), ale przechodzi mi dopiero w
Janowie Podlaskim przy głaskaniu przepięknych koni arabskich. To całe napięcie bierze się chyba stąd, że zaczynam sobie uświadamiać, że na naszej trasie kończą się naturalno-swojsko-wiejskie krajobrazy, a zaczyna się zwiedzanie miast.
Po
Podlasiu jeździ się szybko (płasko), więc niedługo potem jesteśmy w
Białej Podlaskiej ("Podlasce", jak mówi Bix). Na ruchliwej drodze wyjazdowej dogania mnie dziewczyna z dzieckiem w foteliku. Jedzie po tej drodze (przypominam, ruchliwej) równolegle ze mną i nawija o noclegach. Nie zapamiętuję co mówi, bo jestem przerażona widokiem ciężarówek w lusterku i jadących z przeciwka. Za każdym razem, kiedy próbuję zostawić ją w tyle, bo widzę ciężarówki z tyłu i z przodu naraz, ona przyspiesza i zrównuje się ze mną. A potem znika tak samo szybko jak się pojawiła...
Wynajmujemy pokój w
Komarówce Podlaskiej. Nie zapowiada się wprawdzie na deszcz, ale nie widzimy możliwości rozbicia namiotu. Chwilę po wejściu do pokoju zaczyna się burza. Cóż, fuks. Dostajemy od gospodyni mleko prosto od krowy. Będzie na śniadanie.
Przyrastam do roweru. W innej pozycji jest mi niewygodnie. Kładę się w łóżku i wszystko mnie boli, siadam na rower i cały ból przechodzi.
Co jakiś czas zastanawiamy się, czy tamten sakwiarz wciąż jedzie do Kruszynian...
Dzień 17 – 120 km Jemy płatki z mlekiem siedząc pod jakimś pomnikiem. Dalsza droga jest wciąż płaska i szybka. Jest upał, którego zupełnie nie czuję. Dopiero wieczorem okazuje się, że spaliłam się mimo zaawansowanej już opalenizny.
Wjazd do
Lublina jest kompletnie pusty, jakby przez miasto przeszło zombie. Zamiast miejskiego ruchu witają nas duże ilości wron- żywych i martwych. Jedziemy do akademika o nazwie Broadway (obok stoi bliźniaczy Manhattan). Obydwa stoją w szczerym polu, co wyjaśnia nazwy (lubię nazwy akademików, studenci mają fantazję; np. w Warszawie przy ulicy Żwirki i Wigury stoją akademiki Żwirek i Muchomorek). Pan portier w starym grubym kajecie zapisuje skrupulatnie nasze dane. Trwa to bardzo długo, w tym czasie Bix prawie wykańcza mi się w upale. Ratują go elektrolity i zimny prysznic. W pokoju kolejny raz utwierdzam się w przekonaniu, że wszystkie akademiki na świecie są lepsze od tego, w którym ja mieszkałam. Wieczorem jedziemy na starówkę zjeść obiad/kolację. W trakcie jedzenia podchodzi do nas kelner:
- Jak smakuje lasagne?
- Dziękuję, bardzo dobra.
- Przekażę lekarzom.
Doprawdy nie wiem, dlaczego lekarze w Lublinie pracują w kuchni, podobno nie mają problemów z pracą.
W naszym Broadwayu przypinamy na noc rowery do kaloryfera w korytarzu.
Dzień 18 – 125 km Znów jemy śniadanie pod Lidlem (uwielbiam Lidla!) i jedziemy na lekko do
Kazimierza Dolnego (cały czas stacjonujemy na Broadwayu). Kazimierz, tak jak zachwalała moja przyjaciółka, jest iście toskański, upał także. Przy okazji niedzieli- przeludniony, ale wystarczy odjechać parę kilometrów od rynku i można odpocząć od tłumu, a atrakcji też parę się znajdzie. Pięknie wyglądają dziewczyny ubrane w letnie sukienki na tle "toskańskich" kamienic, ale coś mam wrażenie, że pocą się tak samo jak ja, a ja jednak czuję się nieco bardziej komfortowo pocąc się w stroju rowerowym niż w sukience. Tak więc wyjeżdżamy z zatłoczonego centrum i udajemy się do lessowego
Wąwozu Korzeniowego, gdzie jest chłodno i przyjemnie. W drodze powrotnej na rynek zatrzymujemy się przy chatce, która okazuje się być najstarszą chatą na lubelszczyźnie (XIII w.). Można ją zwiedzić i przy okazji napić się czegoś przy klimatycznym stoliczku przykrytym obrusem haftowanym w kwiaty, stojącym na podwórku obok czystego strumyka. Pijemy sok siedząc na starych drewnianych krzesłach pod rozłożystym orzechem. Potem wracamy jeszcze na rynek zjeść pizzę i zobaczyć królową
Wisłę, która jest brudna i płynie szeroko.
Wracamy do
Lublina. Po drodze mijamy wiewiórkę (martwą, skądinąd), idealnie wprasowaną w asfalt, przypuszczalnie techniką decoupage'u. Jesteśmy już prawie w centrum, a tu nagle "pssst"... Trzecia moja guma na tym wyjeździe- tym razem winowajcą jest zardzewiały gwóźdź. Przy okazji korzystania z kompresora na stacji benzynowej pytamy o śrubkę (rano zauważyłam, że zgubiłam śrubkę od bagażnika). Ze stacją sąsiaduje warsztat samochodowy, tam polecono nam popytać. Podjeżdżamy pod warsztat, ochroniarz bardzo chce nam pomóc, ale nie ma akurat żadnego mechanika, dlatego dzwoni po jakiegoś, który jest najbliżej i... po 5 minutach pod mój rower podjeżdża wóz pomocy technicznej... ze śrubką. Życzliwy mechanik dokręca jeszcze pozostałe, rozmawiamy dłuższą chwilę, bo ochroniarz okazuje się strasznym gadułą i jedziemy pozwiedzać sobie starówkę nocą. Jest naprawdę piękna.
Lublin wpisuję na listę moich ulubionych polskich miast. Przy okazji na starówce dostajemy oboje mini ataku serca, bo wydaje nam się, że jakimś cudem skasowały się wszystkie zdjęcia z aparatu, ale na szczęście po chwili wszystkie się odnajdują. Taki psikus.
Mieszkamy niedaleko Majdanka, jadąc na Broadway przejeżdżamy obok muzeum. Monumentalny pomnik nocą robi jeszcze większe wrażenie niz za dnia. Bix mówi, że nie ogarnia tego, co on przedstawia. Widocznie pomnik jest tak samo nie do ogarnięcia jak holocaust i idea obozów koncentracyjnych.
Dzień 19 – 100 km Przed wyruszeniem do
Zamościa mamy w końcu czas, aby zwiedzić Majdanek. Ciężko ubrać w słowa wrażenia, zdjęcia mówią wszystko. Efektu dopełnia motyl, który próbuje się wydostać przez zamkniętą szybę krematorium. Za szybą widnieją druty.
Przez jakiś czas jedziemy w kompletnej ciszy, nie możemy otrząsnąć się z szoku, choć o istnieniu obozów koncentracyjnych wiadomo nie od dziś, a każde z nas przynajmniej raz zwiedziło Auschwitz.
Droga jest piękna. Rozgrzane powietrze faluje nad polami. Skończyło się płaskie- teraz jedziemy góra- dół, góra- dół. Górki- popierdółki wchodzą jak złoto. W pewnym momencie myślę, że na tym wyjeździe nie dopadła mnie jeszcze żadna dolegliwość oprócz bólu mięśni. Minutę później zaczyna boleć mnie żołądek... Zatrzymujemy się, Bixa też boli. Pewnie lidlowe czipsy i żelki na poprzednim postoju nie były najszczęśliwszym połączeniem. Leżymy więc w trawie przy szosie
Lublin – Zamość i popijamy krople żołądkowe. Przejeżdża samochód, z tylnej szyby wystaje na zewnątrz łysa głowa jakiegoś faceta, facet ma mocno zbolały wyraz twarzy. Na tylnym siedzeniu leży tyle kartonów, że głowa się już zwyczajnie nie mieści...
Krople działają jak marzenie, więc niedługo ruszamy na ostatnie 20 km do
Zamościa. Miasto nie jest ani trochę gorsze od tego, co o nim słyszałam. Małe, przytulne, nieprzeludnione. W ogródku restauracji jemy zupę pokrzywową, gołąbki z kaszy gryczanej i piróg biłgorajski ze zsiadłym mlekiem, zapijając piwem Zwierzyniec. Do knajpy przychodzi meksykański zespół folklorystyczny. Okazuje się, że wczoraj skończył się w Zamościu festiwal Eurofolk (żałuję bardzo, że nie wiedziałam wcześniej!). Zespół daje swój ostatni koncert, porywając do tańca gości restauracji i przechodniów z rynku.
Znów mieszkamy w akademiku (mówiłam już, że mój był najgorszy ze wszystkich?). Portier wychodzi o 22.00 i zostajemy w kameralnym budynku sami.
Dzień 20 – 110 km Jemy śniadanie siedząc na nierozebranej jeszcze po Eurofolku scenie na zamojskim rynku. Z mapy wynika, że przez
Zwierzyniec do
Biłgoraja będziemy jechać po wzniesieniach
Roztocza, ale o dziwo droga jest płaska jak stół, widocznie biegnie w dolinie. Na
Zwierzyńcu oboje trochę się zawodzimy- jest kościółek na wodzie, browar, park, stawy Echo z bardzo czysta wodą, ale nie ma nic takiego, co faktycznie robiłoby wrażenie. Może jesteśmy już przesyceni różnymi wrażeniami? Tak czy inaczej, trzeba pojeździć po całym Roztoczu, żeby poznać jego prawdziwy urok, na to niestety nie mamy czasu. Jadąc do Zwierzyńca mijamy drogowskaz na Zagrodę Guciów. Przez chwilę wydaje mi się, że mieni mi się w oczach, za chwilę wyobrażam sobie Gucia i Maję w zagrodzie, a dopiero na końcu orientuję się, że Guciów to miejscowość.
W
Biłgoraju pod sklepem jemy obiad- śliwki węgierki, serowe Cheetosy, draże kokosowe, ser biały z papierka i jogurt waniliowy. Mniam. Dokonujemy także rytualnego odsłuchu utworu "Piejo kury, piejo". Dużo się śmiacia przy tym "obiedzie".
Potem wiedzie nas spokojna droga przez lasy i wsie. Na nocleg zatrzymujemy się w
Stalowej Woli nad
Sanem. Według mnie San śmierdzi dymem tytoniowym, ale to może tylko wrażenie po kolorze. Rozbijamy się w jakichś krzakach między wałem rzeki a osiedlem, słychać samochody jadące po moście. Nie mogę zasnąć mimo ogromnego zmęczenia, ciągle wydaje mi się, że ktoś chodzi koło namiotu. Jeśli już zasypiam, to śni mi się, że wynoszą nas razem z tym namiotem. Bix chrapie w najlepsze, ja leżę z oczami jak spodki, z nożem przy głowie. Rano:
- Dlaczego mnie nie obudziłaś, skoro się bałaś?
- Bo zasypiasz w takim tempie, że musiałabym Cię budzić co 15 sekund.
To nie była najszczęśliwsza miejscówka.
Dzień 21 – 80 km Jestem szczęśliwa opuszczając krzaki nad Sanem. Pierwszy przystanek-
Sandomierz. Do Zamościa się nie umywa, ale jest przyjemny. Wzgórze ze starówką widać z daleka, niestety do miasta musimy wjechać krajówką, a ścieżek rowerowych brak. Zwiedzamy bardzo ciekawą podziemną trasę turystyczną, która biegnie pod rynkiem, ulicami i kamienicami, a są to połączone piwniczki kamienic. Wychodzimy z podziemi w innym miejscu niż weszliśmy, więc musimy wrócić po rowery. Znów udało nam się przeczekać deszcz podczas zwiedzania pod dachem.
Od
Sandomierza czuję już w kościach zbliżający się powrót do domu. Bix dzwoni do Waxmunda żebrać o nocleg za dwa dni- będzie to nasz ostatni nocleg na tej wyprawie. Wyjeżdżając z Sandomierza, przez długie kilometry jedzie się mijając sady. Niegdyś sandomierskie wzgórza porastały winnice, dziś są to jabłonie, grusze, wiśnie. Po niebie przesuwają się ogromne chmury kłębiaste. Prawie całą drogę goni nas burza, ale w końcu odpuszcza. Pada tylko przez chwilę- słyszę szybko zbliżający się szum z prawej strony, coraz głośniejszy, jakby jechał pociąg. Nagle łubudub- w sekundzie jesteśmy cali mokrzy. W ciągu kolejnych pięciu jesteśmy już pod drzewem, a deszcz przechodzi tak samo szybko, jak się pojawił.
Jeszcze tego samego dnia udaje nam się zwiedzić zamek Krzyżtopór w
Ujeździe. Spodziewałam się widoku ogromnego zamczyska na wzgórzu, a tu przy ulicy stoi jakaś ruina. Efekt ukazuje się dopiero w środku- do przejścia jest kilka tras, które naprawdę robią wrażenie. Pierwsze spojrzenie zupełnie nie oddaje tego, co można zobaczyć wchodząc w głąb pięknego zamku-ruiny.
W sklepiku koło zamku kupujemy wino musujące, żeby nie powiedzieć szampana. Facet przed nami kupuje piwo. Jeszcze dobrze nie zapłacił, a już połowy nie miał. My naszego "szampana" zabieramy do pobliskiej agroturystyki, gdzie udaje nam się go kulturalnie spożyć z metalowych kubków.
Dzień 22 – 90 km W nocy leje- nie mogło być inaczej, te piękne kłębiaste chmury poprzedniego dnia musiały przynieść deszcz. Rano też nie odpuszcza, ociągamy się z wyjazdem, ale nie ma wyjścia, czas się kończy, a my jesteśmy pośrodku niczego. Przez większość drogi jedziemy w deszczu większym lub mniejszym, aby na jej końcu dotrzeć do malowanego
Zalipia. To miejsce, które od dawna chciałam zobaczyć, ale jakoś nigdy nie było mi po drodze.
Zagroda Felicji Curyłowej jest czynna do 18.00, a my o 17.10 zjeżdżamy z promu na
Wiśle (przekraczanej po raz trzeci), więc jako miłośniczka folkloru cisnę do przodu ile wlezie, żeby chociaż trochę Zalipia zobaczyć tego samego dnia. Sama zagroda nie zawodzi moich oczekiwań, wszystko oddają zdjęcia. Czuję jednak niedosyt co do samej miejscowości. Uważam, że w "malowanej wsi" powinno być nieco więcej malowanych akcentów. Dopiero następnego dnia okaże się, że trzeba wjechać w inną ulicę, żeby zobaczyć Zalipie w pełnej krasie.
Znów wynajmujemy pokój, bojąc się deszczu. Jesteśmy tam już o 18.30 i jakoś dziwnie się czuję tak wcześnie będąc na miejscu i odpoczywając. Zaskakująco dobrze i szybko się dziś jechało mimo deszczu i podjazdów. Przez tę pogodę dostaliśmy po drodze strasznej głupawki i tak np. było śpiewanie kolęd, wymyślanie najdziwniejszych pozycji na rowerze, m.in. uczyłam Bixa anglezować...
PS. Jak robi prom? Prrrom, prrrom...
Dzień 23 – 95 km Rano wracamy do
Zalipia. Wczorajszy niedosyt zostaje zrekompensowany. W Domu Malarek kupuję malowaną kurkę i podziwiamy pracę pań ręcznie ozdabiających ceramikę. Jedziemy przez wieś powoli, oglądamy sobie domy, a tu nagle zza ogrodzenia krzyczy do nas starsza kobieta:
- Pani, chodź tutaj, zapraszam do zwiedzania!
Wpuszcza nas przodem do domu, sama drepcze za nami o kuli. W jej kuchni i kotłowni pomalowane jest dosłownie wszystko. Z dumą pokazuje dyplomy i nagrody za to swoje malowanie. Strasznie dużo trajkocze i często używa słowa na "k"- przez to swoje gadanie i zadawanie miliona pytań zyskuje sobie miano Babci Korby.
Potem jedziemy znów na prom, aby przekroczyć
Wisłę po raz czwarty. Dziś naszym celem jest
Kraków (gdzie Wisłę przejedziemy piąty raz). Pierwsza część drogi jest męcząca, jest parno i ciężko się oddycha, powietrze w lasach i na polach śmierdzi zgnilizną. Ponieważ dzień bez off roadu to dzień stracony, trafiamy na polną dróżkę, ku**wsko kamienistą. Kamory wybijają mnie w górę na pół metra. Do tego jest podjazd. Oczywiście zasuwam, żeby jak najszybciej stamtąd wyjechać, na szczęście trwa to najwyżej 1,5 km. Za
Proszowicami idzie już o wiele lepiej mimo ruchliwej drogi i podjazdów. W pewnym momencie Bix jadący za mną krzyczy: "Znów masz mało powietrza z tyłu!", po czym wyprzedza mnie i tyle go widziałam. Powietrza faktycznie mało i szybko schodzi, więc kładę się na trawie przy szosie i czekam, aż Bix się zorientuje, że za nim nie jadę. Orientuje się zaskakująco szybko, w tym czasie rower stoi już na kapciu. Czwarty raz. Niedaleko jest warsztat samochodowy, więc dopychamy tam rowery i znów żebrzemy o kompresor. Właściciel jest śmiesznym małym człowieczkiem, bardzo pomocnym. Ponieważ przebiłam już wszystkie zapasowe dętki i jedną połataną, siadam okrakiem na sakwie i zabieram się do klejenia świeżo przebitej. Klej trzy tygodnie wożony na upale raczej słabo współpracuje, ciągnie się, jest wszędzie tylko nie na łatce. Mechanik patrzy mi na ręce:
- Jak pani to ma takim klejem kleić, to lepiej będzie na kozę z nosa.
Hm. Może i racja. Wyciągam... nie, nie kozę. Wyciągam nowy klej, upieram się, żeby mechanik nie jechał do sklepu po nowe łatki (a bardzo chciał pomóc), kompresor w ruch i rower gotowy. Wsiadamy, jedziemy. Szybko okazuje się, że odrzucenie pomocy było błędem, bo powietrze schodzi po niecałym kilometrze. Mam jeszcze piankę uszczelniającą z Lidla (mówiłam już, że uwielbiam Lidla?), więc wykorzystujemy ostatnią deskę ratunki i... działa! Dojeżdżam do
Krakowa bez problemu. Po drodze kupuję jednak zapasową dętkę. Na wszelki wypadek.
U Waxa okazuje się, że wpadnie bardzo dużo ludzi (mdudek, miki150, tranqulio, Iwo, ciman, Endriunh), w tym cztery dziewczyny z Danii z couchsurfingu. Szybko uczą się polskiego- po godzinie znają już "dzięki", "na zdrowie" i "na drugą nóżkę". Wystarczy jak na pierwszy raz. Śpimy w 6 osób plus 3 rowery w jednym pokoju, w kuchni śpią jeszcze miki150 i tranqulio ze swoimi rowerami. Właściwie nie śpię przez większość nocy, gapię się w okno i słucham muzyki płynącej z oddali, ale rano nie jestem zmęczona.
Dzień 24 – 100 km Rano Wax robi nam tosty, za co jesteśmy mu bardzo wdzięczni. Poleca 15-kilometrową ścieżkę rowerową wzdłuż
Wisły, którą można wyjechać z miasta, za co jesteśmy jeszcze bardziej wdzięczni. Nie spodziewałam się wyjechać z raczej mało lubianego przeze mnie Krakowa w taki ładny sposób. W euforii nawet strzelamy sobie fotkę z widokiem na Wawel. Przekraczamy Wisłę po raz szósty i ostatni, gdzieś mniej więcej tam stuka nam 2000 km i baj, baj, przygodo, ostatnia prosta do domu. Cała droga na
Śląsk jest oczywiście naznaczona podjazdami, do tego upał. Z jednej strony ogarnia mnie melancholia, że to już koniec, z drugiej trochę się cieszę, że wracam do domu, gdzie wszyscy na mnie czekają. Od
Będzina cisnę jak szalona, muszę powściągać emocje, żeby na ostatnim odcinku nie przeciążyć kolan. Mama czeka z obiadem, babcia z milionem pytań. Nabijają się z naszej "wyrazistej" opalenizny. Nieuporządkowane opowiadanie, pokazywanie nieuporządkowanych zdjęć. Po tym szaleństwie wreszcie można odpocząć w wannie, a potem położyć się w poprzek w swoim wielkim łóżku...
To były wymarzone wakacje.Cieszę się z każdej ich minuty. Mam co wspominać przez cały rok.
Bix, dzięki, że byłeś i jesteś ze mną.
Zdjęcia:
https://plus.google.com/photos/102108738414180704892/albums/6041431177025224913