Autor Wątek: przez Mamałygę do Babadag  (Przeczytany 3031 razy)

Offline Mężczyzna łatośłętka

  • Skup i ubój. Rozbiór.
  • Wiadomości: 8787
  • Miasto: nie, wioska
  • Na forum od: 21.03.2013
Odp: przez Mamałygę do Babadag
« 6 Paź 2014, 22:08 »

Jest dobrze - będzie kontinue.

(Ale co te znaczki abaznaczają? Okrąg - jako symbol - wszakże jest bardzo popularny. /Najzwyczajniej daje na podświadomość jakimś tajemnym przekazem, więc dociekam. Ponieważ 'ładne', - łatwo wchodzi./)
tutaj jestem łatoś, odtąd łętka ... łatośłętka!

Offline Mężczyzna myszkin

  • Wiadomości: 30
  • Miasto: Skarżysko-Kamienna
  • Na forum od: 19.07.2014
    • fotodroga
Odp: przez Mamałygę do Babadag
« 6 Paź 2014, 22:11 »
Janus, dzięki za sprostowanie. Usprawiedliwia mnie tylko to, że na razie jestem jedynie początkującym sympatykiem Zen  :)

Offline Kobieta Janus

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 3598
  • Miasto: Goteborg
  • Na forum od: 20.06.2010
Odp: przez Mamałygę do Babadag
« 6 Paź 2014, 22:17 »
Znak w środku oznacza medytację lub (najczęściej) po prostu buddyzm zen.

Kilka zdań o okręgu - ensō: http://en.wikipedia.org/wiki/Ens%C5%8D

Offline Mężczyzna myszkin

  • Wiadomości: 30
  • Miasto: Skarżysko-Kamienna
  • Na forum od: 19.07.2014
    • fotodroga
Odp: przez Mamałygę do Babadag
« 7 Paź 2014, 12:20 »
Czwartek 14.08.2014 – dzień szósty

Rano docieram do Chocimia. Twierdza stoi daleko od miasta, górując nad płynącym w dole ogromnym Dniestrem.
Jestem dość wcześnie. Turystów jeszcze nie ma, kramarze dopiero rozkładają swoje błyskotki, bandurzysta w słomkowym kapeluszu stroi instrument.
W jednej z komnat zamkowych atrakcja – izba tortur. Przy eksponatach rysunkowe instrukcje, jak korzystać np. z łamignatnicy, czy Madejowego łoża. Uczcie się dzieci!
Tablica przed zamkiem informuje o jego historii – także po polsku. Oj, koślawy ten polski, chyba żywcem wzięty z „tłumacza google”.
A dowiadujemy się między innymi, że pod Chocimiem w roku 1621 lanie Turkom sprawili Kozacy pod dowództwem Piotra Konaszewicza – Sahajdacznego. Polacy tylko gdzieś im się tam pod nogami plątali, a hetman Jan Karol Chodkiewicz w ogóle nie jest wymieniony z nazwiska.
Opuszczając zamek spoglądam na parking. Samochodów już sporo, ale żadnego z Polski. Podobnie było i w Kamieńcu Podolskim i w innych miastach gdzie byłem. Polacy wystraszyli się wojny na Ukrainie, a zupełnie niepotrzebnie. Ukraina zachodnia jest tak samo bezpieczna jak była przed konfliktem na wschodzie.
Jadę w kierunku granicy z Mołdawią. Gorąco. Nie czuję się zbyt dobrze. Kilka razy odpoczywam w cieniu, dużo piję, prawie nie jem. Na dodatek stale mocny wiatr w twarz.
Opuszczony kołchoz. Tu stacjonuję, pomimo że dość jeszcze wcześnie, a i urobek kilometrowy mizerny – przejechałem dziś tylko 36 kilometrów.

Piątek 15.08.2014 – dzień siódmy

Ranek po wietrznej nocy chłodny. Pochmurno, zaczyna nawet padać. Ale to tylko na postrach, po chwili koniec deszczu, wypogadza się. Wstaję jakoś z trudem. Zielona herbata na śniadanie. Niepokoi mnie brak apetytu, przecież wczoraj zjadłem tylko rogalika w Chocimiu. Wygląda to na jakąś niedyspozycję żołądkową, a może i słońce dołożyło swoje – jeżdżę z gołą głową, chociaż kask jest na wyposażeniu.
Do miejscowości o wdzięcznej nazwie Mamałyga siedmiokilometrowy zjazd. Potem jeszcze trzy kilometry płaskiego i granica.
Ukraińska strażniczka z kamienną twarzą i kałasznikowem przewieszonym przez ramię nawet nie zagląda do paszportu. Mogę wjechać do Mołdawii. Tutaj troszkę większe kołomyje. Karteczka w czterech różnych okienkach zostaje opatrzona pieczątkami. Wszystko jednak szybko i sprawnie.

W nowym kraju jakoś przyjemniej. „Zdrastje”, „buna ziua” - napotkani mieszkańcy Mołdawii częstują mnie pozdrowieniami.
Nie sposób nie dostrzec różnicy. Ukraińcy wydają się raczej odpychająco-obojętni, a Mołdawianie bezinteresownie życzliwi. W Lipcani pytam motocyklistę o drogę. Informuje mnie wyczerpująco i grzecznie, po chwili pomaga mu w wyjaśnieniach inny przechodzień. Przydaje się mój rosyjski. Tu na północy Mołdawii to język podstawowy.
Jadę na południe, starając się trzymać blisko rzeki Prut. Moja mapa nie zawsze zgrywa się z terenem i znów potrzebuję pomocy. Uprzejmy Mołdawianin wsiada na rower i prowadzi mnie przez  kilka kilometrów do miejsca, gdzie już dam sobie radę.
Zbliża się wieczór. Docieram do rozlewiska dopływu Prutu i nad nim, na wzgórzu zakładam obóz. Miejsce piękne (obrazek poniżej). Zasypiam słuchając koncertu żab i świerszczy.

Sobota 16.08.2014 – dzień ósmy

To dzień Anatolija

Rano samopoczucie lepsze. Pustymi, asfaltowymi szosami gnam jakiś czas, aż docieram do wsi Duruitoarea Noua, gdzie tracę orientację. Pytam stojącego obok auta kierowcę o drogę do Costesti. Okazuje się, że od celu w linii prostej dzieli mnie kilka kilometrów, ale tak prosto to nie jest. Pomiędzy mną a celem duży zbiornik wodny, a prom od trzech lat nie kursuje. Objazd asfaltami to czterdzieści kilometrów. Ale kierowca mazdy 323, Anatolij właśnie jedzie do Costesti. Prowadzi mnie polnymi drogami, czekając  w miejscach gdzie mógłbym mieć trudności orientacyjne. Na trasie czasem górki, gdzie muszę rower prowadzić, pył i kurz, ale to jedenaście kilometrów, a nie czterdzieści.
Anatolij na którymś z kolei przystanku proponuje obiad u siebie w domu. No jakże, przyjmuję zaproszenie!
Najpierw prysznic (o, jak dobrze!) potem obiad. Królik w potrawce smakuje wspaniale. Jest i lampka domowego wina.
Anatolij to inżynier hydrotechnik, pracuje przy tymże zbiorniku wodnym, który okrążaliśmy. Pokazuje mi gospodarstwo. Raptem 1500 m2, ale pełny asortyment – warzywa, owoce, kury, króliki, świnie i krowa.
Po obiedzie drzemka – nie za dobrze mi? Ale trzeba jechać dalej. Anatolij odprowadza mnie znowu przez kilka kilometrów pokazując drogę.
Wieczorem szukam noclegu i jakoś trudno idzie. Wreszcie, gdy wokół już ciemno melduję się za ruiną kolejnego kołchozu we wsi Calinesti.
Chwilę po „zamknięciu drzwi” słyszę kroki. Ktoś wędruje ścieżką obok namiotu, ale chyba mnie nie widzi. No to dobranoc.

« Ostatnia zmiana: 7 Paź 2014, 12:42 myszkin »

Offline Mężczyzna Waldemar

  • Wiadomości: 1898
  • Miasto: Reszel
  • Na forum od: 20.01.2010
Odp: przez Mamałygę do Babadag
« 7 Paź 2014, 19:06 »
Witaj Myszkin na forum. :) Świetnie czyta się Twoją relację. Wielki szacunek /już pewnie Ś.P./ dla polonistów, u których pobierałeś nauki. Tak obrazowym językiem, mało kto umie się posługiwać. Szerokości. ;D
   Nie ocze­kuj wzlotów, lecz tre­nuj upadki !

Offline Mężczyzna myszkin

  • Wiadomości: 30
  • Miasto: Skarżysko-Kamienna
  • Na forum od: 19.07.2014
    • fotodroga
Odp: przez Mamałygę do Babadag
« 8 Paź 2014, 22:32 »
Waldemar, dzięki za dobre słowo  :)

No to ciąg dalszy:

Niedziela 17.08.2014 – dzień dziewiąty

Po starcie znów problem mapowy. Okazuje się, że droga wzdłuż Prutu jest fatalna, więc nakładając drogi jadę przez Falesti.
Analiza kolejnych odcinków nad Prutem, konsultacje z miejscowymi i decyzja: żeby uniknąć objazdów pozwalających na poruszanie się po asfalcie, wędruję na stronę rumuńską. Jeszcze po stronie mołdawskiej trafiam do przydrożnego zajazdu. Bardzo dobre jedzenie. Nawet tytułowa mamałyga mi smakuje (obrazek)
Przekraczam granicę i kieruję się w stronę Iasi. W mieście jestem późno. Gdzie nocować? Trafia się po drodze całkiem przyjemny pensjonacik. Wstępuję i zostaję. A co tam, chyba zasłużyłem na noc w łóżku – za mną już prawie sześćset kilometrów.

Poniedziałek 18.08.2014 – dzień dziesiąty.

Wyspany przystępuję do śniadania. Jajka sadzone, wędlina, ser żółty, pomidory, pyszny deser – żyć nie umierać!
Ale koniec z rozkoszami, trzeba jechać – kierunek południe.
Najpierw dobre dziesięć kilometrów przez miasto i przedmieścia. Następne pięć to stromy (czasem bardzo stromy) podjazd. Ale już jestem w jako takiej kondycji i daję radę.
Z mapy wynika, że wspiąłem się na Podisul Central Moldovenesc (Centralny Płaskowyż Mołdawski). Na zachodzie majaczą Karpaty. Pięknie tu, bo płaskowyż bynajmniej nie płaski. Wzgórza, doliny, jeziorka. Na jednym ze wzgórz monastyr. Trochę z boku, ale postanawiam wstąpić. Docieram żwirową drogą, na końcu trzeba zejść z pojazdu i pchać pod górę.
A tam – sielanka. Drewniane zabudowania, kapliczki, woliera dla ptaków a w niej pawie. Zapach starego drewna. Jest i sarenka. Duży pies leżący na trawie nie zwraca na mnie uwagi. I pusto. Jeden jedyny człowiek (mnich?) łamie ciszę wbijając młotkiem gwoździe w deski ogrodzenia.

Jadę dalej. Droga doskonała, od samej zresztą granicy z Mołdawią. Podobnie jak i wiatr, który od wczoraj wieje w plecy. Na zjazdach mknę 50km/h.
Ruch spory, ale naprawdę duży dopiero od Vaslui. Kieruję się na Barlad. Wraz z zachodem słońca opuszczam szosę i rozstawiam namiot dość daleko od niej, na zboczu wzgórza.

Wtorek 19.08.2014 – dzień jedenasty

Dziś już nie jest tak dobrze. Szosa wprawdzie nadal doskonała, nawet jest 30-50 cm pasek pobocza, ale ruch bardzo duży, a na dodatek wiatr w oczy. No i  cieplutko – na oko z 35 stopni Celsjusza. Tyle dobrego, że płasko.
Po dwudziestu kilometrach śniadanie w przydrożnym zajeździe. Omlet z kiełbasą i naleśniki z dżemem. Powinno starczyć do wieczora.
Następny przystanek planuję w Barlad, ale nie daję rady. Pięć kilometrów przed miastem walę się pod drzewo, w cień. Leżę, podrzemując około godziny. Za gorąco na jazdę.
W Barlad kolejny odpoczynek. Zajmuję miejsce leżące na ławce w parku. To nawet coś więcej niż park – ogród botaniczny może? W cieniu jest fajnie. Miejscowi też przyjemni, co i rusz ktoś zagaduje. Zainteresował się mną także policjant. Myślę sobie – oho, nie wolno leżeć na ławce. Ale jemu zupełnie nie o to idzie. Chce się po prostu dowiedzieć, czy się dobrze czuję i czy mi nic nie jest.
Poleżałem, odpocząłem i w nagrodę funduję sobie lody. Lody o smaku róży  (po rumuńsku róża to trandafirul) jem po raz pierwszy w życiu.
Opuszczam Barlad, opuszczam ruchliwą szosę. Drogowskaz "GALATI" wskazuje boczną, trochę sfatygowaną drogę. Przy drodze dziewczyna sprzedaje mi pomidory. Pomidory pomidorami, ale dziewczyna... O tak, miejscowe panny bywają bardzo ładne.(obrazek)
Przez kilka kilometrów jest dosyć dziurawo, ale potem następuje zdecydowana poprawa. Nawierzchnia przyzwoita, ruch niewielki – i niech tak zostanie.
Na koniec dnia wspinaczka przez wieś Balabanesti. Za wsią znajduję dobre miejsce na namiot, z widokiem na okoliczne wzgórza(obrazek). I nawet komarów nie ma.

Offline Mężczyzna łatośłętka

  • Skup i ubój. Rozbiór.
  • Wiadomości: 8787
  • Miasto: nie, wioska
  • Na forum od: 21.03.2013
Odp: przez Mamałygę do Babadag
« 9 Paź 2014, 08:37 »

To żółte, na listku, w drewnie wyżłobionym, to jagło?; serwowane na ciepło?
Do czego został podany chleb?
Przybliż, proszę, postać ogórka (korniszon/małosolny/ukiszony/żywy) - 'kiś dziwny kolor.
Co powiesz o papryce (prócz tego, że mała, cienkie ścianki i zielona)?
Ileś wziął tych tomatów? Czy kupiłeś je ze względu na osobę dziewczyny?
Wreszcie - czy stała po przeciwnej stronie drogi kierunku, w którym jechałeś (fotka po)?

tutaj jestem łatoś, odtąd łętka ... łatośłętka!

Offline Mężczyzna myszkin

  • Wiadomości: 30
  • Miasto: Skarżysko-Kamienna
  • Na forum od: 19.07.2014
    • fotodroga
Odp: przez Mamałygę do Babadag
« 9 Paź 2014, 12:29 »
Łatoś, Ty chyba bardzo głodny dziś rano byłeś :D

Ale do rzeczy:
Żółte, to mamałyga właśnie, podana na ciepło. Smakowała mi, choć kiedyś, gdzieś spróbowałem i było tak sobie. Ta zdecydowanie lepsza. Białe poniżej to twaróg, owczy chyba - ten był chłodny. Do mamałygi i mięsa niespodziewanie dobrze pasował. Ogórek kiszony,  smak troszkę inny niż nasz, ale też dobry. Papryczka zielona z tych ostrych, bardzo ostrych.
Chleb widoczny na drugim planie podano do zupy, rosołkowo - jarzynowej. Inna sprawa, że w krajach rosyjskojęzycznych chleb jest dodatkiem zarówno do zup, jak i do drugich dań.
A jeszcze inna rzecz, że człowiekowi, żywiącemu się zupkami, makaronami itd, prawdziwy obiad zawsze będzie smakował. Paniom obsługującym klienta (czyli mnie) powiedziałem, że chcę właśnie prawdziwy, dobry, mołdawski obiad. I moje życzenie zostało spełnione :)
« Ostatnia zmiana: 9 Paź 2014, 14:30 myszkin »

Offline Mężczyzna łatośłętka

  • Skup i ubój. Rozbiór.
  • Wiadomości: 8787
  • Miasto: nie, wioska
  • Na forum od: 21.03.2013
Odp: przez Mamałygę do Babadag
« 9 Paź 2014, 16:42 »

Sprawdziłem: mamałygę przygotowuje się (obecnie) z kaszy kukurydzianej. Zmylił mnie kolor - myślałem, że to dobre proso.

(Rano głodny byłem jak co dzień.)

Dociekałem, bowiem - możesz nie wiedzieć - razem z jednym kolegą z K-kowa tworzymy nieformalną frakcję zbożniejadów; ogórek i papryka ze zdjęcia dobrze nie wyglądały, twaróg rozpoznałem.

Jakoś dość mało tego jedzenia.


No to już pisz.
tutaj jestem łatoś, odtąd łętka ... łatośłętka!

Offline Mężczyzna Iwo

  • leniwy południowiec
  • Wiadomości: 3448
  • Miasto: Kraków
  • Na forum od: 20.09.2010
Odp: przez Mamałygę do Babadag
« 9 Paź 2014, 19:51 »
Mamałygę przygotowujesz biorąc (objętościowo) cztery części wody na jedną część kaszy (kasza kukurydziana dostępna w różnych grubościach, którą się bierze - obojętne, byle to była kasza, a nie mąka). W granicach fantazji możesz zastąpić część wody mlekiem lub słodką śmietaną, dodać masła, dosolić. Gotujesz pod przykryciem mieszając po trochę, bo lubi przywrzeć, dobrze mieć garnek z grubym denkiem. Gdy zgęstnieje, wchłonie całą wodę, pobulgocze chwilę - przestajesz. Doskonała z bryndzą, wspaniałe, tradycyjne danie Karpat Wschodnich. Z innym miękkim serem też dobre.



Bardzo ładnie i sielsko, spokojnie. O upałach mam pojęcie, bo sam nie całkiem daleko się wówczas kręciłem.

Offline Mężczyzna łatośłętka

  • Skup i ubój. Rozbiór.
  • Wiadomości: 8787
  • Miasto: nie, wioska
  • Na forum od: 21.03.2013
Odp: przez Mamałygę do Babadag
« 9 Paź 2014, 21:29 »
/.../Gotujesz pod przykryciem mieszając po trochę, bo lubi przywrzeć, dobrze mieć garnek z grubym denkiem. Gdy zgęstnieje, wchłonie całą wodę, pobulgocze chwilę - przestajesz. /.../

Iwo: już nie - patrz za chwilę zakładka 'kuchnia'.

(Przepraszam Cię myszkin za dygresję.)
tutaj jestem łatoś, odtąd łętka ... łatośłętka!

Offline Kobieta marg

  • Wiadomości: 1625
  • Miasto: Tychy
  • Na forum od: 01.01.2012
    • BIKE'OWO
Odp: przez Mamałygę do Babadag
« 13 Paź 2014, 18:22 »

Chleb widoczny na drugim planie podano do zupy, rosołkowo - jarzynowej.

Ta zupa to zama - pyszna.
Mamałyga podawana jest z różnymi dodatkami - w tym roku trafialiśmy na smaczne wersje.
No i sarmale - maleńkie gołąbki. Tradycyjnie w kiszonych liściach winogron, ale w wersji kapuścianej też bywały.
bikeowo, czyli moje podróżowanie


Offline Mężczyzna myszkin

  • Wiadomości: 30
  • Miasto: Skarżysko-Kamienna
  • Na forum od: 19.07.2014
    • fotodroga
Odp: przez Mamałygę do Babadag
« 18 Paź 2014, 22:26 »
Środa 20.08.2014 – dzień dwunasty

Droga wiedzie dość płaskim terenem, pomiędzy uprawami. Kukurydza, słoneczniki, czasem winorośl. Jedno gronko (wstyd powiedzieć) podkradłem. No i jak to zakazany owoc – bardzo smaczny.
Jest dosyć monotonnie, ale nie narzekam. Gorąco, więc w południe zasiadam w cieniu. Obiad i sjesta. Ruszam po dwóch godzinach.
Przy szosie stoją sprzedawcy „dużych owoców”. Pepene galben to melony, pepene rosu to arbuzy. Nabieram ochoty na arbuza. Pani poleca wybrać sobie jednego. Zamierzam się na najmniejszy owoc i to błąd, bo okazuje się, że one są rozdawane zupełnie za darmo. Mało tego, dostaję nożyk do pokrojenia. Samochodem podjeżdża następny klient i o dziwo on płaci. Aaa, rozumiem, za darmo dostają rowerzyści, a zmotoryzowani niech płacą. Zjadam ćwiartkę, resztę pani pakuje mi na wynos (chyba wywoz?). Jeszcze parę miłych słów, wymiana uprzejmości i jadę dalej.
Jak widać naród rumuński jest bardzo uprzejmy. Kierowcy podobnie – często trąbną, pomachają ręką, woźnice i piesi pozdrowią tradycyjnym „buna ziua”. A jeśli sami nie pozdrowią, to na pewno na pozdrowienie odpowiedzą. Albo wczoraj w parku w Barlad: zagadnął mnie człowiek z rowerem. Pięć groszy byś za niego nie dał – nieogolony, w odzieniu nie pierwszej jakości. Jego pojazd mocno zdezelowany, a właściciel nie do końca trzeźwy. Ale – próbuje wysławiać się w języku angielskim, zna trochę słów polskich, uwielbia Szopena. Ja mu się chwalę, że znam Ciorana, a ten się krzywi, że to nihilista i w ogóle mało optymistyczny literat.
Ale wracamy do dzisiaj. Przy drodze pracują Cyganie. Mają drągi i obijają nimi orzechy włoskie z drzew rosnących wzdłuż szosy. O dziwo, prawie nie widuję Cyganów, ci dzisiejsi to wyjątek.
Osiemnaście kilometrów przed Galati nocleg. Stanowisko zakładam pomiędzy winoroślami, a kukurydzą. Miasto już widać.
W nocy wiatr kołysze namiotem. Kierunek wiatru – południowy.

Czwartek 21.08.2014 – dzień trzynasty

Galati. Mała kontuzja, rozbijam lekko prawą nogę, uciekając przed ciężarówką. Nic mi nie będzie, ważne, że nie dogoniła. Poszukuję promu który przewiezie mnie na południowy brzeg Dunaju. Spora kolejka aut do przeprawy, ale mnie ona nie dotyczy. Płacę za bilet i pakuję się na pokład. Przynajmniej tak mi się zdawało, bo jak się tak bardziej przyglądam, to widzę, że miejsce, gdzie stoi rower na pewno nigdzie nie popłynie. I znowu bym wyszedł na durnia...
Przenoszę się więc tam gdzie trzeba, no i płyniemy.
Miasto Galati jest położone wyłącznie na północnym brzegu rzeki. Na południowym brzegu wieś. Świniaki ryją w błocie, pasą się gęsi i owce. Co jakiś czas do wody wjeżdża furmanka z beczkami na pokładzie. Woźnica wiadrami wchlustuje wodę do beczek, aż je napełni. Ostatnie wiadra są dla koników. Furman oblewa je obficie, by lżej im było ciągnąć wóz w upale.
Wykorzystuję Dunaj do własnych celów – pranie wszystkich trzech koszulek, mycie głowy. Woda trochę mętnawa, ale kto by się tym przejmował.
Zbliżam się do delty Dunaju. Pierwsze chaty kryte strzechą z trzciny. Trzcina na dachu, a ściany chyba z gliny. Pierwszy osiołek.
Droga wiedzie podnóżem niedużych gór. Może i nieduże, ale podjazdy są. Góry mam po prawej, po lewej równina naddunajska, czasem jezioro. Jest i twierdza z czasów rzymskich – Cetatea Dinogetia. Blisko drogi, więc wstępuję. Trochę ruin, niektóre elementy fortyfikacji odnowione. W środku obiektu resztka ścian malutkiej świątyni bizantyjskiej. Naprawdę malutka – może cztery na pięć metrów. Dom dowódcy dziesięć razy obszerniejszy. Poza murami, około sto metrów dalej ruiny budynku łaźni. Przykryte dachem, ale w dachu więcej jest dziury niż dachu. W ruinach pasie się koń. Twierdzą dowodzi obecnie człowiek, który jest i bileterem i stróżem i kustoszem pewnie. Tablicę informacyjną chyba też sam malował (obrazek).
Znowu gorąco. W Luncavita przystanek na obiad. Gotuję na ławce przy skwerku. Naprzeciw jest bar. Południowy wiatr wieje i zamiata piaskiem. Czasem kogoś wywiewa z baru. Idzie taki delikwent zmagając się z wichrem i własną słabością, a piasek sypie mu w twarz.
Kolejne wsie na mojej trasie. Rachelu, Reversarea. Za tą ostatnią znajduję ogród, gdzie śpię. Komary, jak przystało na okolicę Delty Dunaju, atakują w dużej ilości. Na szczęście w namiocie ich  nie ma.

Piątek 22.08.2014 – dzień czternasty

W zasadzie kieruję się na Tulceę, ale korci mnie skrót przez góry. Na decydującym skrzyżowaniu stoję i myślę – tędy, czy tamtędy? Dwoma rozpadającymi się Daciami podjeżdża grupa Cyganów. Wysiadają wszyscy i odradzają mi drogę przez góry, pokazując wymownymi gestami: góra – dół, góra – dół. Przy pożegnaniu słyszę tradycyjne – daj! Daj papierosa – ja na to, że nie palę, daj lei – ja na to, że nie dam. Nawet nie nalegali, ale spróbować musieli. W genach to mają, czy jak?
Więc jadę do Tulcea. No i na początek podjazd 10%
Przy wjeździe do miasta ogromne fabryczysko – huta, chyba aluminium. Hałasuje i smrodzi.
W centrum posilam się branzoajką z budki (coś podobnego do burka, z serem) i poprawiam naleśnikami.
Opuszczam miasto z przyjemnością, tym większą, że wiatr zrobił się wielce korzystny, a droga wiedzie w zasadzie w dół.
Równolegle do szosy prowadzi linia kolejowa. Stacyjki małe, opuszczone, zapuszczone. Na jednej z nich, na trawie śpi kilku Cyganów. Obok nich pełne worki, podejrzewam że zawierają orzechy włoskie, zerwane z przydrożnych drzew. Pewnie doczekali się na pociąg, bo po jakimś czasie jedzie – jednowagonowa lux-torpeda do Babadag (obrazek).
Dojeżdżam do Babadag i ja – po czternastu dniach i przejechanych 957 kilometrach. Za tablicą z nazwą miasta jest dzielnica cygańska. Wielkie, wycudowane domy,  prawie wszystkie niewykończone. Przed domami klepiska podwórek, suszące się pranie.
W centrum meczet. Mały, skromny, cichy. Camii Ali Gazi Pasa zbudowano w 1610 roku. Pewnie działa, bo ktoś krząta się po obejściu, ale wezwań muezina nie słychać. Megafon na minarecie milczy.
Nocuję w hotelu. Należy mi się, bo przecież dotarłem do celu.

Offline Mężczyzna łatośłętka

  • Skup i ubój. Rozbiór.
  • Wiadomości: 8787
  • Miasto: nie, wioska
  • Na forum od: 21.03.2013
Odp: przez Mamałygę do Babadag
« 19 Paź 2014, 19:40 »

B. ładnie - dziękuję.

God bless!
tutaj jestem łatoś, odtąd łętka ... łatośłętka!

Offline Mężczyzna myszkin

  • Wiadomości: 30
  • Miasto: Skarżysko-Kamienna
  • Na forum od: 19.07.2014
    • fotodroga
Odp: przez Mamałygę do Babadag
« 15 Lis 2014, 20:06 »
Jeszcze (lekko spóźniony) dodatek nadzwyczajny - bo przecież na Babadag wycieczka się nie skończyła...

Sobota 23.08.2014 – dzień piętnasty

No i wielkie mi mecyje dojechać rowerem nad Morze Czarne.

Wystarczy wyjechać około południa z Babadag i się jest nad morzem. Ale zanim się wyjechało, zrobiło się długi spacer po miasteczku i zjadło śniadanie na hotelowym tarasie. Jeszcze tylko drobne zakupy warzywne na mini – targu, pakowanie gratów i można jechać.

Jazda niezbyt mi się podoba. Kilka razy atakują mnie psiaki, co mi się jeszcze w tym roku nie przydarzyło. Potem przez kilka kilometrów „drum in lucru”, czyli „droga w budowie”. Tłuczeń, piach, pył – a wiatr wszystko niesie na moją stronę. Wieje dość mocno z lewej na prawą i nie ma jak przed tym uciec. Najgorsze są ciężarówki, po przejeździe takiego potwora jestem cały w pyle. Ale jedna jest całkiem miła. Widząc mnie zwalnia tak, aby jak najmniej mnie zakurzyć, a kierowca z kabiny podnosi rękę w geście pozdrowienia.
Było też i bardzo nieprzyjemnie. Ogromny TIR wyprzedzał mnie z wielką prędkością, o centymetry. Wiatr, jak pisałem wiał z lewa na prawo. W momencie wyprzedzania zrobiła się dziura wiatrowa i poczułem jak mnie dosłownie wsysa na ciężarówkę. Zachybotało, zatelepało … i nic się nie stało. Ale strach był.

Na szczęście w Michai Viteazu opuszczam ruchliwą szosę. Przez Sinoie, Istrie, Sacelu i Corbu, mijając nieciekawe krajobrazy płaskiego terenu porośniętego słonecznikami, kukurydzą, ścierniskami i farmami wiatrowymi zmierzam do Navodari.
Tak jak do tej pory żadnego, tak dziś spotykam sakwiarzy na kopy. No może na tuziny. No, może na jeden tuzin. Widać morze jest blisko.

A skoro o morzu. Pojawia się niespodziewanie w czasie pokonywania wzniesienia za Sacelu. Ot sina smuga na horyzoncie.

Przed Navodari wspaniała rafineria ropy naftowej. Jadę wzdłuż niej przez kilometr czy dwa, wchłaniając w nozdrza ulubione zapachy produktów naftowych.

Chmurzyło się od dłuższego czasu, a w Navodari zaczyna kropić. Oj potrzebny mi camping. Potrzebny? No to jest. Camping Lebada za 15 lei przyjmuje mnie w swoje gościnne progi. Rozbijam się obozem, a deszcz jak ma zwyczaju, tylko postraszył. Idziemy spać.


Niedziela 24.08.2014 – dzień szesnasty

Rano spacer nad morze. Jest wietrznie. Ludzie poubierani, nie wiedzieć po co – na pewno jest ponad dwadzieścia stopni. Wracam do namiotu. Nigdzie się nie muszę spieszyć, więc wyleguję się, drzemię. Trochę grzmi, trochę pada, a potem padać przestaje i wyłazi słońce. W namiocie robi się cieplutko – czas się zbierać.
Camping pustoszeje – niedziela. Warunki sanitarno-bytowo-wizualne na obozowisku mniej niż średnie. I jak wszędzie w Rumunii, bezdomne psy.
Jadąc w stronę Mamaia nie spodziewam się niczego lepszego. Oj, gruba pomyłka. To kurort pełną gębą. Przystrzyżone trawniczki, klimatyzowane apartamenty, lokale rozrywkowe – wszystko zadbane i estetyczne. Jest nawet kolejka gondolowa sunąca wzdłuż mierzei.
Constanta wita mnie burzą. Leje solidnie, ale mam schronienie pod daszkiem przy wejściu do jakiegoś budynku
Osiemnasta pięćdziesiąt pociąg do Bukaresztu. Mam bilet także na rower. Już wyobrażam sobie zaciszny przedział rowerowy, ale nic z tego. Na peron wtacza się wielowagonowy, zatłoczony piętrus z Mangalii. Z pociągu wysypują się podróżni – kwadrans postoju. Zgrzani, spoceni – oj musi być gorąco... Rower wędruje do pierwszego wagonu na półpięterko obok schodków, jakoś udaje się go bezkolizyjnie umieścić. Ja w tymże wagonie, nieco dalej.             
Nie jest źle, wagony dość nowoczesne,  nawet chłodzenie działa. W Bukareszcie jesteśmy na czas, mam godzinę do odjazdu pociągu do Arad.
Kupuję bilet, ale tylko dla siebie, rower będzie zdany na łaskę konduktora. A konduktor nie chce „co łaska”, zaczyna liczyć. Liczy i liczy, coraz dłużej. Wyobrażam sobie, że cena będzie zależeć od długości trasy (skoro tyle liczenia, to nie jest stawką stałą). A nie.  Cena zależy od... wagi.  W sumie proste: rower waży 15kg, za każdy kilogram trzy lei więc daje to 45 lei. Słono, ale trudno – płacę i nawet dostaję bilet.


Poniedziałek 25.08.2014 – dzień siedemnasty

O świtaniu, za oknami pociągu ukazuje się dawno niewidziany krajobraz – góry. Zamglone, tajemnicze, wysokie. Na zmianę drzemię i wyglądam przez okna. Pod Arad jest już płasko.
Z Arad do granicy węgierskiej tylko dwadzieścia kilometrów. Optymistycznie próbuję pokonać przejście graniczne bez zatrzymywania , ale okazuje się, ze jakaś kontrola jeszcze istnieje. Pogranicznik rumuński wybiega za mną z budki i kieruje mnie do właściwego okienka. Tu muszę pokazać paszport, to samo po stronie węgierskiej.

Węgry. Wszystko ładnie, tylko ich pieniędzy nie jestem w stanie zrozumieć. Wymieniam 20 euro na jakieś grube tysiące forintów. Niestety w tysiące idą też wydatki w sklepie spożywczym.

Płasko, płasko, płasko. Temperatura komfortowa. Dojeżdżam do Lokoshaza i kieruję się do stacji kolejowej. Stacji którą już znam, nawet dwa razy znam. Okazuje się, że za pół godziny będzie pociąg do Bekescsaba. Nic mnie nie zmusza do jazdy rowerem, więc kupuję bilet. Zresztą, bardzo lubię pociągi. Jedziemy. Za oknami puszta (no dobra, jakieś szczątkowe fragmenty puszty).

Bekescsaba. Moc ścieżek rowerowych, drogi, dróżki. Wszystko wypieszczone, dopracowane. Kierowcy samochodów uprzejmi, niespieszni.

Hotel Brill, tu śpimy. Ja w pokoju, a rower pod ścianą budynku. Nieprzypięty (nie było do czego, spiąłem tylko koło z ramą), nie zamknięty, nie monitorowany. Tyle tylko, że go nie widać od ulicy, ale gdyby się znalazł chętny, to po prostu wziąłby go na ramię i poszedł. Ale chętnych brak – rower rano stoi tak jak stał wieczorem. A ja się nawet nie denerwowałem specjalnie. W końcu to już trzeci raz tego roku, gdy śpię w pensjonacie i trzeci raz rower pozostawiam bez specjalnej ochrony, tyle, że nie na widoku. Zgoda , w dwóch poprzednich przypadkach maszyna była przypięta do płota.
Tak, sugerowałem obsłudze, że może by rowerek gdzieś głębiej schować, może zamknąć, a może  – o zgrozo – do pokoju? Patrzą tylko dziwnie na człowieka i mówią - e, tu będzie dobrze. Jeszcze się upewniam – rower będzie bezpieczny? Będzie! No i jest. Prawdę mówiąc, najchętniej bym go, w rzeczy samej trzymał przy łóżku, ale przecież ludziom trzeba wierzyć, nie?


Wtorek 26.08.2014 – dzień osiemnasty i ostatni.

Kieruję się na północ. Trochę szosą, trochę ścieżkami rowerowymi zmierzam do końca mojej podróży. Ostatni cel – zakończyć drogę na tysiąc dwusetnym kilometrze. I tak się dzieje. Gdy na moim liczniku pojawia się liczba 1200, z przeciwka nadjeżdża szara toyotka z polską rejestracją. Rodzinka pomaga w składaniu i pakowaniu roweru. Jeszcze nocleg w Hajdusoboslo, jeszcze zakupy u znajomego winiarza w Andornaktalya (doskonały i niedrogi merlot) i powrót przez Tatry (zimno!) do domu.

Koniec.

No, nie tak całkiem, bo za rok...?

 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum