To rozwinięcie opisu wycieczki z tego wątku:
http://www.podrozerowerowe.info/index.php?topic=12601.0Duszanbe. Duszanbe – Chorog.Po wylądowaniu obowiązkowe wypełnienie karty pobytu, później odbiór bagaży i spotkanie z Gromkiem, Krótkie. Wciąż mam wrażenie, że terminal nie zmienił się od czasów, kiedy był tam znajomy pan Andrzej. Pan Andrzej opowiadał, że lotnisko w Duszanbe to taki większy kurnik, coś w tym jest, bo kurnik mojej mamy też jest zamykany na kłódkę i nie ma szyby w okienku nad drzwiami. A za drzwiami tłum oczekujących na tych, co przylecieli.
Pojechaliśmy do hostelu, Yeti. To w sumie już za Duszanbe. Po drodze mieliśmy do czynienia z dezinformacją turystyczną. Wpierw trochę sami zabłądziliśmy, później w tym błądzeniu utwierdzili nas dwaj panowie, później inni dwaj nas zawrócili w dobrą stronę. Kilka kilometrów dalej, minąwszy nieświadomie ulicę Ismaela Somoni znów zostaliśmy skierowani w złą stronę. Przy okazji znaleźliśmy trzy sklepy, w których można było kupić kartusze z gazem. Nie kupiliśmy.
Jakoś dotarliśmy pod hostel. Z klatki w bloku wychodził akurat Amerykanin. Kiedy powiedział, że hostel jest na piątym piętrze (szóstym poziomie) już zaczynałem kalkulować ile razy będę musiał pokonać schody, żeby wszystko wnieść do góry. Zapytałem z nadzieją, czy jest może winda. Podobno jest, ale prawdopodobnie nigdy nie działała.
W hostelu rozmawialiśmy chwilę z Anglikiem, który studiował język perski na jednym z prestiżowych, brytyjskich uniwersytetów. Mówił, że tadżycki to sama rodzina języków, ale dla niego zupełnie niezrozumiały.
Wieczorem pojechaliśmy z Marysią na przystanek dalekobieżnych terenówek umówić się na transport do Chorogu. Wszystko poszło podejrzanie gładko umówiliśmy się na 400 somonów za dwie osoby z bagażami i rowerami.
W czajchanie zamówiliśmy herbatę, chwilę pogadałem ze sprzedawcą lodów. Chyba mu się podobało, że turyści przyjeżdżają oglądać Tadżykistan. Zapytałem, czy był w Chorogu albo Murgabie. Przyznał, że nigdy nie opuszczał Duszanbe. Panie pracujące w czajchanie tańczyły do tego kawałka:
Pan Wafelek, amerykańscy agenci i kamienny nagrobek.Rano pojechaliśmy na szóstą, jak było umówione, na postój terenówek. Wpierw okazało się, że odjazd będzie dopiero o 7, że poza nami pojadą jeszcze 4 osoby. Pierwszy pojawił się pan Wafelek. Człowiek, który przedstawił się jako producent batonów energetycznych robionych z suszonych owoców morwy. Eksportuje je do Włoch, Szwajcarii i krajów Bałtyckich. Poczęstował nas. Później zjawili się dwaj Amerykanie, obaj płynnie władający tadżyckim, za nimi, w towarzystwie chyba wujostwa, zjawiła się młoda dziewoja z gitarą, laptopem i smartfonem, na końcu zjawił się gruby facet z wąsem, który nie jechał, za to chciał, żeby zawieźć do Chorogu nagrobek z monzonitu.
Tuż przed wyjazdem okazało się, że 400 somonów to będzie, ale od osoby, a nie za dwie. I tak do przełknięcia. No i tak czy siak – musieliśmy jechać. Pojechaliśmy. Co jakiś czas zatrzymywała nas milicja, za każdym razem kierowca wychodził i prawie za każdym razem wręczał jakiś datek. Przejechaliśmy przez niższe i gorące partie dość szybko, czasem były jakieś górki. Później dojechaliśmy do drogi, która biegnie wzdłuż granicy z Afganistanem. Minęła nas wojskowa ciężarówka z rosyjskimi tablicami i z żołnierzami na pace. Później druga. Młodszy z Amerykanów zaraz gdzieś zadzwonił i raczej oburzony pytał kogoś o to, dlaczego nic nie wie o tym, że są tam Rosjanie. Na postoju zapytałem starszego, czy ten młodszy jest żołnierzem. Nie. Obaj są agentami terenowymi ministerstwa do spraw sytuacji wyjątkowych.
Starszy, Glen, opowiadała o różnych rzeczach, o górze ze soli, o poligonie czołgowym, o zamieszkach w Chorogu.
Po drodze byliśmy kilka razy kontrolowani przez żołnierzy, raz musieliśmy iść na posterunek. Pan dość dokładnie oglądał nasze paszporty. Mówił, że w porównaniu z amerykańskimi są nieładne i nie mają żadnych rysunków. Później częstowali się zielonym proszkiem. Przez Glena żołnierz pytał dokąd jedziemy, wyjaśniłem, że do Kirgistanu. Powiedział, że to dobrze i że mamy tędy nie wracać.
Na kolejnym posterunku Glen nas opuścił, w aucie zrobiło się trochę luźniej. Tam też spotkaliśmy parę Brytyjczyków na trekach i jeszcze jednego gościa w kapeluszu.
Drugi Amerykanin mówił, że to jego najlepsza podróż na tej trasie. Bo kierowca nie puszczał żadnej muzyki.
Do Chorogu dojechaliśmy późno. Po 22. Na szczęście kierowca okazał się kuzynem właściciela hostelu PamirLodge, gdzie nas zawiózł i gdzie zostaliśmy na noc.
Chorog – IszkaszimW Chorogu rano pojechaliśmy na zakupy. Ale jakoś nam nie szło. Wróciliśmy do hostelu i poszliśmy spać. Dopiero po południu poszliśmy już na piechotę i było jakoś lepiej. Po drodze mijaliśmy spalone budynki policji, sądu i czegoś tam jeszcze. Dwa tygodnie przed naszym przyjazdem było tam gorąco. Nie wiem dokładnie o co chodziło, ale miejscowi zbuntowali się przeciwko korupcji w policji i wśród władz, były nocne zamieszki, strzelaniny, aresztowania i zakaz wjazdu do GBAO dla obcokrajowców.
A później spokój i na tydzień przed naszym przyjazd można było już jeździć. Próbowaliśmy się jeszcze dostać do ogrodu botanicznego, za późno wyszliśmy, a ogród był zbyt daleko.
W hostelu zasięg wifi był tylko przy wejściu do domu właścicieli. Przy okazji korzystania poznałem gościa o nieco europejskim (w wydaniu południowym) typie urody. Pan był Irańczykiem z ojca i matki Azerjbejdżanów (bo ponoć się nie mówi "Azerów"). Pytałem, czy daje radę zrozumieć mowę Tadżyków. Powiedział, że jako Irańczyk, słuchając tadżyckiego czuje się jak Anglik czytający Szekspira.
Rano pojechaliśmy w stronę Iszkaszim. Kawałek za Chorogiem po prawej stronie drogi zobaczyliśmy kadłubek pojazdu pancernego, wieżyczka z działkiem leżała w Pandży, dalej były okopy i ruiny jakiegoś budynku. Zatrzymaliśmy się na smarowanie filtrami, po chwili zatrzymał się przy nas samochód, zielona astra kombi. Wysiadł z niej facet w mundurze. Podszedł, powiedział, że jest pracownikiem Комитет государственной безопасности Таджикистана, poprosił o paszporty. Trochę się bałem, że może będzie chciał jakieś pieniądze. Ale nie chciał, może i by chciał, ale nie zdążył. Za samochodu wyszedł starszy jegomość, w cywilnych ciuchach, podszedł do tego w mundurze i powiedział coś w stylu:
- Masz dziurę w spodniach na tyłku, idź je przebierz i nie rób wstydu.
Dostaliśmy paszporty i pojechaliśmy dalej.
Część przedpołudnia i całe popołudnie przeleżeliśmy w cieniu. Dalej na południe ruszyliśmy dopiero wieczorem. Zaraz po postoju spotkaliśmy gościa na rowerze, miał sakwy Crosso, więc powiedziałem zaraz „Cześć”. A facet do mnie „Hi,where are you from?”, “No z Polski, a ty?”
“From England”...
Później przejeżdżaliśmy przez wieś, gdzie sporo kobiet miało całkiem europejską urodę, nasze rysy, jasne włosy, jasne oczy. Relikt przeszłości bynajmniej nie sowieckiej.
Następnego dnia przed południem dojechaliśmy do Iszkaszim. Było już wściekle gorąco, asflat się kleił, pot kapał. Na miejscu poszliśmy na bazar, gdzie Marysia wymieniła doświadczenia z panią, która cheklała skarpety z włóczki, później ja zlądowałem na przystanku autobusowym i oglądałem mecz, a Marysia wróciła na bazar i usiłowała kupić bakłażany.
Mecz był z poprzedniego wieczora, mecz otwarcia na mistrzostwach świata, Brazylia – Chorwacja. Oglądało kilka osób. Po kilkunastu minutach zjawił się pan w garniturze i ciemnych okularach.
- Było 3 do 1 – powiedział i odszedł środkiem drogi. Część osób też zaraz poszła.
Został właściciel telewizora, chłopak który sprzedawał benzynę z beczkowozu, został młodych chłopak ze świadectwem ukończenia szkoły i zostałem ja. Z absolwentem rozmawiałem po angielsku. Pytał jak się żyje w Polsce, ile zarabiamy, ile kosztowały rowery, co sądzę o sytuacji na Ukrainie. Odpowiadałem, że żyje się szybciej, że zarabiamy po 700 $, że rowery to używane i że po 400 dolarów, że z Ukrainą to trudna sprawa.
Wróciła Marysia i pojechaliśmy. Może po 2 lub 3 kilometrach spotkaliśmy dwie nastolatki i chłopaka trochę od dziewczyn młodszego. Zagadali. Skąd jesteśmy, gdzie jedziemy. Pytałem, czy już mają wakacje, co będą robić, gdzie mieszkają. Dziś odebrały świadectwa, zaczynają wakacje. Wpierw pojadą na wycieczkę do Duszanbe, a później jak zwykle: będą pasać owce, kozy, krowy...
Kawałek dalej schowaliśmy się przed upałem się w cieniu. Po chwili zjawiło się dwóch panów z łopatami na długich sztylach. Panowie zajmowali się kierowaniem wody z kanałów nawadniających na odpowiednie tory. Zagadali. Skąd. Dokąd. Jak długo. Nie pytali o pieniądze. Mówili, że fajnie, że można pogadać, bo inni tylko przejeżdżają i nawet kiepsko po rusku nie gadają. Częstowali zielonym czymś z torebki. Zapytałem co to. Tytoń, niefermentowany. Nazywają to zielonym koniakiem, podobno uderza do głowy jak alkohol. Nie dałem się namówić, nie palę od 2008 roku (z drobnym incydentem). Później pytali o Ukrainę. Znów pokrętnie odpowiadam, że to trudna sprawa dla Polaków. Młodszy dość ostro powiedział wtedy:
- Bandera chuj, Ukraińcy też chuje. Bandera z Niemcami się zbratał. Swoich mordował, ruskich mordował, waszych mordował...
Później poszli.
Przychodzili jeszcze dwa razy, ale już nie rozmawialiśmy.
Tego dnia byliśmy jeszcze w twierdzy Kah-Kaha, ruinach z III wieku przed Chrystusem. W środku widziałem albo wielkiego lisa, albo szakala. Wolę tą drugą opcję. Pojechaliśmy dalej, za nami biegła jakaś kobieta i coś krzyczała. Zatrzymaliśmy się. Mobilny kram z pamiątkami. Wpierw pani oferowała oryginalną, afgańską czapkę, ale wyglądała na używaną, więc nie chcieliśmy. Później pojawiły się w jej dłoniach torebki, cheklane na szydełku, z ręcznie wszywanymi zamkami. Po krótkich targach Marysia zapłaciła 50 somonów i pojechaliśmy dalej, do Boi Bar przekazać odbitki od Marg. Udało się. Pani była zadowolona i przejęta.
Mineralka, Langar i dolina Pamiru.Wieczorem następnego dnia trafiliśmy do pierwszego źródła mineralnej lekko nasyconej CO2. Konstrukcja przypominająca wiatę nad przystankiem autobusowym, w środku betonowa rynna z wodą, kilka puszek, dwa słupki. Dookoła dzieciaki. Chciały, żeby rozbić namiot u nich w sadzie. Nabraliśmy tylko wodę i pojechaliśmy dalej.
Rano znów mijaliśmy źródła. Jedno całe obudowane, schowane w budynku, następne – kranik przy drodze. Woda była bardzo smaczna i zimna. Znów nabraliśmy na zapas i pojechaliśmy do Langaru. W pierwszym sklepie nie było lepioszek, znaleźliśmy następny. Pani też nie miała, ale powiedziała, że załatwi. Posłała po chlebek młodzieńca, sama chciała porozmawiać. Po chwili Marysia zaczęła pokazywać zdjęcia polskich gór, jesieni, psa.
- Jak się nazywa pies?
- Bandera - odpowiedziałem.
- Ukraińskie imię? - zapytała lekko oburzona.
- Nie nie – zaprzeczyłem – to po ojcu. To córka Banderasa...
Większość kanałów telewizyjnych w Tadżykistanie, to kanały rosyjskie.
Wyjazd z Langary był straszny. Z tego wszystkiego zapomnieliśmy o fortecy Yamczun. Było gorąco, stromo i ciężko. Zaraz za podjazdem schowaliśmy się w cieniu wierzb i rokitników i wysłuchaliśmy mszy z telefonu.
W dolinie Pamiru spotkaliśmy kilkoro turystów.
Samochodowych Francuzów, Belgów, Holendrów, parę brudnych Niemców na rowerach. Mówili, że trzeba być szalonym, żeby tam jeździć. Sami byli tam 3 raz. Gość pokazał na mapie kilka miejsc, gdzie jest woda, potem pojechali.
Następnego dnia spotkaliśmy Gulnarę i Dimitra oraz Davida. Panowie z Francji, pani - Rosjanka, żona Dimitra. Dimitr w podróży jest od 2005 roku, zaczynał na Alasce, na moje to dziecko francuzów zafascynowanych myślą marksistowsko - leninowską.
Po spotkaniu wjechaliśmy na przełęcz. Raczej niespodziewanie, bo droga była mocno interwałowa, więc dotarło do nas, że minęliśmy kulminację jakiś czas po niej. W związku z czym nie zapamiętaliśmy nazwy. Dalej było z górki, ale po tarce, więc nie fajnie, nawet boleśnie.
Słynny Pamir Highway...Wjechaliśmy. Żeby się nie zachłysnąć renomą drogi – na krótko, tylko na kilometr. W tym czasie minęły nas ze cztery ciężarówki, my minęliśmy jedną. Zjechaliśmy w stronę osady Bulunkulak i w stronę jeziora Jaszykol. Widoki wspaniałe, tylko ta tarka wszędzie. Ale było warto. No bo i Jaszykol wygląda pięknie i Bulunkol widziane z przełęczy jest niczego sobie. No i pierwszy raz z bliska widzieliśmy gejzer. Akurat był nieczynny.
Następnego dnia znów ktoś się cieszył, że znamy trochę rosyjski, że można się od biedy z nami dogadać. Kirgiz, głowa jedynej rodziny, która pozostałą w Ak Jar i właściciel stada jaków, mówił, że fajnie, że mówimy coś więcej, niż cała reszta, bo inni to tylko „OK, OK”. Zaprosił nas na herbatę, śniadanie i pogawędki.
Ta herbata to mnie trochę uratowała, bo wody mieliśmy resztkę i jeszcze spory kawałek drogi do Aliczur, a po drodze tylko słona rzeka i słone jeziora.
W Aliczur poszliśmy na jedzenie. Dostaliśmy lepioszki, kwaśne mleko, masło, herbatę i potrawkę z ziemniaków, marchwi i podobno mięsa owiec Marco Polo. Bez szału jakby co. Ale syte
Po opuszczeniu przybijającego Aliczur chcieliśmy pojechać do obserwatorium Ak Archar, ale droga była zagrodzona. Nie w sposób, którego nie dałoby się sforsować, ale skoro ktoś nie chciał, żeby tam wjeżdżać, to nie wjechaliśmy.
Dalej były jeszcze bardziej przybijający Murgab, wspaniała widokowo dolina Rangkol (ze śnieżycą na przywitanie lata, w ubiegłym roku podobne przywitanie alta mieliśmy przy przełęczy Tosor w Kirgistanie), poszukiwanie caravan serai w dolinie Ak Baitał. Wpierw odwiedziliśmy zagrodę dla bydła, ale to jeszcze przed poszukiwaniem, później wypatrywaliśmy zabytkowych ruin, które według mapy powinny być około 5 kilometrów dalej, była kolejna, znacznie nowocześniejsza zagroda, kawałek zrujnowanego mostu, wichura i nocleg pod mostem. Rano dalej wypatrywaliśmy ruinek, ale nie było. A trafiliśmy za pierwszym razem i zanim zaczęliśmy szukać.
Podjazd pod Ak Baitał było spoko aż do tablicy. Później się zrobiło stromo i trzeba było pchać. Na przełęczy zrobiliśmy sobie fotki przy kamieniu Elwooda, później obserwowaliśmy zamaskowanego gościa, który toczył ogromne koło z drutu kolczastego. Miał bardzo fajnego psa.
GaborPo wtoczeniu się i zjechaniu z przełęczy Ak Baitał rozłożyliśmy na chwilę namiot, żeby odpocząć w cieple i ewentualnie pojechać dalej.
Rano, po kilkunastu godzinach snu, okazało się, że kawałek od naszego namiotu stoi jeszcze jeden. Trochę później objawił się jego właściciel. Gabor, człowiek w kapeluszu. Chwilę pogadaliśmy, zrobiliśmy sobie wspólne fotki i pojechaliśmy. Przed odjazdem mówiłem mu, że pewnie nas przegoni, bo jedziemy raczej spokojnie i zmierzamy odbić w stronę doliny Bartnagu.
Odbiliśmy, zawróciliśmy, dojechaliśmy do Karakol. Zjedliśmy obiad, pojechaliśmy dalej. Rano, kiedy nabieraliśmy wody ze strumienia, znów pojawił się Gabor. Kawałek jechaliśmy dalej, opowiadał, że wyjechał ze Stambułu, jechał przez Iran, Turkmenistan, Uzbekistan, że mu się spieszy, bo mu się tego dnia kończy wiza. Później on został żeby fotografować trąby powietrzne, a my kontynuowaliśmy jazdę. Po drodze na kolejną przełęcz rozmawiałem z państwem z terenówki na polskich tablicach. W końcu rodacy...
Gabor dołączył do nas na przełęczy. Kawałek znów jechaliśmy razem. Później wiatr się nasilił, zaczęło padać, wpierw deszczyk, później śnieg. Schowaliśmy się do namiotu, a Gabor pojechał dalej, nie mógł czekać, bo za kilka godzin wygasała mu wiza.
Spotkaliśmy go następnego dnia już po kirgiskiej stronie. Robił zdjęcia. Znów chwilę rozmawialiśmy, później on wrócił do kadrowania, a my pojechaliśmy dalej, do Sary Tash.
Według przewodnika Bradt w Sary Tash nie ma kantoru. Za to waluty można wymieniać w sklepie, w restauracjach. Marysia zapytała się w knajpie gdzie można wymienić waluty. Pan zapytał ile i czego.
Gabora spotkaliśmy znów rano, kawałek za przełęczą 40 lat Kirgistanu. Kawałek dalej spotkaliśmy jeszcze Kanadyjczyka z Australii. Później znów się rozjechaliśmy, zjechaliśmy i rozjechaliśmy. My spaliśmy przed Gulczą, oni w Gulczy. My wcześniej wyruszyliśmy, więc oni nas dogonili. Na popasie Gabor opowiadał, jak po zjeździe z Ak Baitał zobaczył nasz namiot i postanowił rozbić swój obok naszego. Opowiadał, że wpierw zagadywał „Hełoł”, później potrząsał namiotem i mówił to „Heloł” już głośniej. Wciąż bez rezultatu. W końcu doszedł do wniosku, że pewnie gdzieś poszliśmy na spacer i postanowił rozbić namiot, a opowiedzieć się później. No i rano się opowiedział... Mówił jeszcze, że pamięta nas, a przynajmniej nasze rowery z posterunku, na którym opuścił nas Glen. Pamiętał dwa Gary Fishery leżące na dachu terenówki.
Oni pojechali, my z Marysią kontynuowaliśmy sjestę. Później zaczęła się męka, chyba najgorszy podjazd w czasie całego wyjazdu. Przynajmniej dla mnie. Było gorąco i słabo. Cały czas patrzyłem, jak Marysia mi odjeżdża, pot mi zalewał oczy. Dobrze, że nie jechaliśmy wcześniej.
Zaraz za przełęczą zaczął się klimat jarmarczno-sanktuaryjno-kumysowy, pełno ludzi. No i z górki, w stronę zachodzącego słońca. Po drodze minęliśmy Gabora, australokanadyjczyka i jeszcze dwóch jegomościów stojących na poboczu. Zatrzymaliśmy się na chwilę. Kolega z Francji, kolega z Rosji, jechali w drugą stronę. Pytali się, czy są trudne podjazdy.
Ostatni raz Gabora widzieliśmy, jak w kapeluszu ułożonym prawie jak u Alfonsa van Vordena, zjeżdżał w stronę Osz.
Osz – Uzgon - Jalalalalala Abad – Biszkek
Jazda do Osz to było coś pięknego. Lekko z górki, wiatr w plecy, dobra droga i mały ruch = średnia w granicach 50 km/h. Później zaczął się Osz, skończył się wiatr i zrobiło się gorąco. Przedpołudnie spędziliśmy w parku miejskim wylegując się na tapczanie w czajchanie. Później był bazar, muzeum historyczne, msza w kaplicy – wszystko we wściekłym upale. W upale Marysia funkcjonowała świetnie. Mi za to upał zdecydowanie mi nie służył, wytapiałem się i czułem się co raz gorzej. Wieczorem znów pojechaliśmy do czajchany, na herbatę, po doładowanie, na szaszłyki. Nie mogłem jeść. Za to po drodze zaczepił mnie taksówkarz. Podszedł, zagadał, powiedział, że mam dobry kij (Marysia znalazła go dzień wcześniej na pastwisku). Powiedziałem, że to pamiątka z jailoo. Trochę wypytywał, przy pieniądzach znów lawirowałem.
W Uzgonie było jeszcze gorzej. Rano jeszcze w miarę, minęliśmy Kara Darię, później bazar, zwiedzanie. Musiałem kupić baterie do apraru, padło na komplet SQMY – podróby Sony, trzymały się całkiem dzielnie do końca. Znów gorąco. Chcieliśmy zjechać nad rzekę, zlądowaliśmy w kolejnej czajchanie. Przynajmniej był cień i dobre, zimne piwo.
Po noclegu w pobliżu pół ryżowych nad jeziorem Andiżan pojechaliśmy do Jalal Abad. Miało być około 50 kilometrów, ale źle pojechaliśmy i wyszło 35. Nie wiem już czego szukaliśmy, po drodze podjechał do mnie człowiek na rowerze, wiózł arbuza na bagażniku. Skąd, dokąd, jak długo. Później zaprosił na arbuza do siebie, do domu. Przekazałem propozycję Marysi. Zgodziła się. Dom raczej duży, ale raczej skromnie wyposażony. Za to pyszny kompot z wiśni, pyszne owoce, 16 kanałów telewizji. Ibram (czy jakoś tak) jest elektrykiem, dorabia to tu to tam. Pracował przez 3 lata w Moskwie, co pozwoliło mu wybudować dom, jego żona robi kołdry, ręcznie. Pokazał wnuka, Islama, opowiedział o wnuczce Sabinie. Daliśmy mu prezent dla niej – kredki i książeczkę. Ostanie z zabranych z Polski. Później na kwaterę, spotkać rodaków.
Dwa dni później umówiliśmy się z gościem z białego Sprintera na podróż do Biszkeku. Stargowaliśmy trochę, daliśmy 200 somów zadatku i pojechaliśmy się pakować. Mieliśmy być o 17. Byliśmy. Gościa nie było, nie było go o 18 i później. Oprócz nas czekało jeszcze paręnaście osób, pan z dżemikami, napojami, dwóch chłopaków, jakieś małżeństwo. W końcu podjechał zdezelowany, stary i zielony mercedes. Już trochę siedział, na pace leżały już worki z serami i bawełną. Po władowaniu prawie 1000 słoików z dżemem, kilkunastu zgrzewek napojów i innych bagaży siedział już niziutko. Później się okazało, że na siedzeniach dla 3 osób będzie siedziało ich po 4. No świetnie.
Jechaliśmy powoli, widoki umykały za zasłonkami, czasem coś widzieliśmy przez przednią szybę. Później zrobiło się ciemno. Zasnąłem. Nagle pobudka. 3 w nocy. Wysiadamy na jedzenie. Siedziałem przed knajpą na murku. Pan rozmawiał z panią o nas. Po rosyjsku, więc coś tam rozumiałem. Wtrąciłem się, kiedy mówił, że my germańcy. Nie germańcy, my z Polszy.
Do Biszkeku dojechaliśmy koło południa, jakoś po prawie 16 godzinach jazdy. Kąpiel i możliwość wbicia się do łóżka to była czysta rozkosz.
Jeszcze dwa filmiki, pierwszy z tarką naszą ulubioną:
Drugi - fragment rozmowy
Łącza do galerii w piksaie:
https://plus.google.com/photos/116912665421155660230/albums/6034126895751539425https://plus.google.com/photos/116912665421155660230/albums/6034133043801507185?banner=pwahttps://plus.google.com/photos/116912665421155660230/albums/6034134252303213041Na koniec podziękowania:
dla Elwooda za polecenie trasy i mnóstwo innych informacji
dla Ani - Martwej - za informacje o sytuacji w GBAO
dla Marg - za polecenie lyo-cosiów
I dla Petro Vlasenko, wiadomo za co