Trochę ponad 4000 km w 35 dni, 10 odwiedzonych krajów, 9 złamanych szprych i 9 kapci, 2 zniszczone opony, jeszcze więcej wypitych kaw i zjedzonych byrków.Zapraszam do czytania relacji z wyprawy i do oglądania galerii
Link do geotagowanej galerii:
https://picasaweb.google.com/100599617205155690383/Albania2014?authkey=Gv1sRgCLnynqLX0cSOsgEW tym roku zacząłem najdłuższe wakacje życia (bezrobocie
), w związku z tym postanowiłem wybrać się na pierwszą dla mnie dłuższą wyprawę. Czasu sporo, więc stwierdziłem, że jadę na luzie i bez zbędnego ciśnięcia – dla przyjemności, nie z przymusu. Nie mogłem się zebrać i jak zwykle start odbył się z dwutygodniowym opóźnieniem.
Chwilowa poprawa pogody na słowacji – już nie pada, tylko mży.Pierwszy dzień jazdy rozpocząłem po południu, następnego mimo długiego przeczekiwania ulewy przekroczyłem już granicę. Przejazd przez Słowację, był katorgą chciałem przejechać jak najszybciej, ale z drugiej strony z powodu ciągłych ulew, musiałbym godzinami wykręcać buty. Można powiedzieć, że nie jechałem sam - deszcz towarzyszył mi niemal codziennie aż do dnia wjazdu do Albanii. Przejście graniczne Słowacko – Ukraińskie przy Użhorodzie było podobno tylko dla samochodów, w związku z tym zapakowałem się do napotkanego samochodu dostawczego. Kierowca tego samego samochodu przenocował mnie jeszcze na werandzie. Na Ukrainie drogi wbrew niektórym opowieściom były w przyzwoitym stanie, główne bardzo szerokie. Tylko w Muchaczewie mnóstwo było kostki brukowej. Okazuje się, że poluzowały się nyple w tylnym kole, trzeba dokręcać. Do tego jakiś ślimak wlazł do sakwy.. aż ciarki przechodzą na samo wspomnienie.
Stadion po Euro 2012Przejeżdżam przez granicę Ukraińsko – Rumuńską, a tu.. Węgry. Niestety mapa Ukrainy w załadowana do GPS-a z niewiadomych przyczyn nie działała, co doprowadziło do fatalnej w skutkach pomyłki. Węgry strasznie nudne, ale ludzie świetni (niestety nie dotyczy to wyglądu płci pięknej, która tutaj jakby w ogóle nie występowała..). Zostaję obdarowany zapasem wody i nakarmiony między innymi rybą i mlekiem
Przed zmrokiem zostaję odprowadzony do granicy z Rumunią. Ukrainę przejechałem na półflaku, ratując się dopompowywaniem, niestety tuż przed zmrokiem, w środku miasta dętka buntuje się i muszę jechać na obręczy albo naprawiać. Długo nie wytrzymuję i ją zmieniam. Łapie mnie zmrok. Okazuje się, że tylna lampka nie działa, bo deszcz spowodował zwarcie i w konsekwencji rozładowanie baterii. Śpię na łące bez drzew, za to pełnej komarów. Moskitierę od hamaka podwieszam na jakimś badylu i nawet niezbyt mocno pogryziony przetrzymuję do rana.
Jedna z typowych w tym rejonie Rumunii bram.Może tak nie wygląda, ale na szosówce jechało się trudnoPoczątek Rumunii to w sporej części boczne drogi, momentami nawet bez asfaltu – niespodziewanie była to jedna z ciekawszych części wyprawy. Dalej skierowałem się na Transalpinę. Podjazd nie tyle stromy co bardzo długi. Największym wyzwaniem był jednak deszcz i wielogodzinne oczekiwanie na moment kiedy dalej można będzie jechać. Niestety Transalpiny nie udało mi się pokonać. Schodząc do jaskini nie dopilnowałem tylnego koła i boczna ścianka opony uderzyła w ostry kamień. Koniec jazdy. Nie chciałem jechać na obręczy, więc zatrzymałem pierwszy większy samochód i poprosiłem o pomoc. Wszyscy łącznie z kierowcą pili dziwny trunek smakujący plastikiem ;] Zostałem podwieziony na polankę, gdzie Węgrzy sprezentowali dętkę na zapas, a uprzejmi Czesi pomogli w opatrzeniu opony taśmą naprawczą. Bez tylnego hamulca, po zniszczonej przez szalejącą powódź drodze udało się dotoczyć do Petrosani, gdzie kupiłem nową oponę. Do Bułgarii przejeżdżam już bez kolejnych ekscesów, po drodze mam okazję poznać gościnność Rumunów i zaliczam najlepszy nocleg wyprawy. Uprzejmość napotkanych ludzi nie zawsze ułatwiała trzymanie kierunku.
Transalpina, tuż przed Sugag.Skutki powodzi.Jazdę w Bułgarii zaczynam od odwiedzenia miasta Belogradchik i połamania w nim przedniego błotnika. 80 km przed Sofią znowu pojawiają się problemy z ogumieniem. Nowa opona wyzionęła ducha – po ~300 km przedarła się na wylot! Znowu łapię stopa i zostaję podwieziony do „serwisu rowerowego” gdzie obdarowany zostaję oponą – mieści się dosłownie na styk, ale do Sofii daję radę dojechać. Docieram do niej w niedzielę, próbuję na podstawie współrzędnych z google maps (przesłanych przez mojego tatę) dojechać do katedry. Pakuję się w ogródki działkowe na ścieżki momentami nie nadające się nawet do jazdy rowerem MTB, nawigacyjnie totalna porażka. Do tego wlazłem w jakąś śmierdzącą wodę
Ostatecznie trafiam do cerkwi, przy której nocleg proponuje ksiądz. Następnego długo szukam dobrego sklepu rowerowego. Z trudem, ale udaje mi się zdobyć nieco porządniejszą oponę. Robię jeszcze inne zakupy, nabywam między innymi foremki na babeczki, z których planuję zrobić palnik alkoholowy
Belogradchik – idealne miejsce na nocleg Stolica Bułgarii.Dalej kieruję się na Riłę. Okazuje się, że jedyna droga to autostrada. Zapytany policjant mówi, że nie mogę nią jechać, ale ostatecznie każe tylko trzymać się prawej strony
Kawałek przed skrętem do Riły coś mnie żądli lub gryzie, opuchliznę czuję przez kilka dni. Podjazd do monastyru nie tak straszny jak się spodziewałem, a widok zdecydowanie warty wysiłku. W drodze do Macedonii łapię pierwszego kapcia nowej oponie – w sumie wszystkich na wyprawie było 9
Tuż przed granicą spotykam sympatycznych cyganów, którzy oferują nocleg przy ich namiotach. Udaje mi się łatwo wytłumaczyć brak takiej możliwości posiadaniem hamaka
Rilski Monastyr.Macedonia zupełnie nie sprzyjała długim dystansom, nie tyle spowalniały spore przewyższenia i wysoka temperatura, co bardzo towarzyscy ludzie. Miałem okazję poznać między innymi byłego zawodnika Polonii Warszawa, który świetnie mówił po polsku.
Świetny odcinek w Macedonii.Do Albanii wjechałem drogą przy jeziorze Prespa. Pierwsze co rzuciło się w oczy tuż za granicą to ogromne ilości pasikoników/szarańczy. Leżało pełno zdechłego badziewia na drodze. Żywe egzemplarze jadły martwe, potem przejeżdżało auto i jedzenia przybywało
Sam próbowałem jechać slalomem żeby nie brudzić opon. Niestety było ich zbyt wiele, do tego co chwilę przestraszone pasikoniki/szarańcze zrywały się do lotu i obijały się o moje nogi (czasem nawet na nich siadały..) lub stukały o szprychy.
Jezioro PrespaW Korczy zjadłem obiad w Grill Romeo (polecam) i zrobiłem małe zakupy w sklepie z płytami. W drodze w kierunku Permetu pęka mi pierwsza szprycha. W Borove próbuję zdobyć klucz francuski (lub odpowiednim rozmiarze) do przekręcenia klucza od kasety – zapomniałem, że nie skręciłem mocno i można ruszyć nawet palcami. Podczas naprawy rozpada mi się przerzutka, tylko dzięki sokolemu wzrokowi młodego Albańczyka udaje się znaleźć brakującą śrubkę i złożyć w całość. Okazuje się, że jest on synem popa. Noc spędzam przy cerkwi, w której następnego dnia mam okazję uczestniczyć w prawosławnej Liturgii. Chodzenie do kościoła nie jest zbyt popularne, poza księdzem i jego dwoma synami (jeden pomagał przy ołtarzu, drugi śpiewał/czytał) przez większość czasu byłem tylko ja.
Targ w KorczyDroga Korcza – Permet.Droga Korcza – Permet.W drodze do morza zwiedziłem Lazarat, który do czerwca br. był ważnym ośrodkiem przemysłowym na skalę Europejską
Niestety ingerencja rządu (spowodowana chęcią zdobycia unijnych stołków) sprowadziła dochodowy biznes do ruiny. O niedawnej świetności świadczą jedynie liczne wille i drogie samochody.
LazaratLazaratNieplanowanie, dosłownie na noc (i tani roaming) wpadłem do Grecji, gdzie pierwszy raz wszedłem do morza. Rano wróciłem do Albanii, przemierzając wybrzeże ponownie odwiedziłem Butrint i park narodowy Llogara z przełęczą na wysokości 1010 m n.p.m. Jeden z noclegów chciałem spędzić nad laguną koło Wlory. Niestety nie prowadziła do niej żadna droga. Po długiej jeździe bezdrożami dotarłem do morza. Brud, syfna woda i masa komarów – stało się jasne czemu droga nie była potrzebna
Dodatkowo brakiem drzew zostałem zmuszony do powrotu po ciemku do Wlory autostradą. W związku z tym doświadczeniami zrezygnowałem z odwiedzania laguny Divjake.
Albańska miejscowość w Greckim stylu.Okolice Butrintu.Nocleg koło plaży w BorshLaguna koło Wlory.Najkrótszą drogą docieram do Elbasanu, gdzie zostaje zgarnięty i przenocowany przez Albańczyka o wyglądzie Norwega. Kolejnego dnia długo jeszcze rozmawiam z nim i jego znajomym, udaje mi się wyruszyć dopiero po godzinie 16. Jedzie się ciężko, duże ilości karpia z poprzedniego dnia dają o sobie znać, na żołądek nie pomaga nawet kawa. W jednym z miasteczek widzę niezłą imprezę, słychać tallawę, ludzie tańczą w kółku prze blokiem. Rozglądam się i kolejny raz zostaję zaczepiony, i przekonany o życzliwości Albańczyków. Jeden z nich (mocno wstawiony) obejmował mnie, podrzucał i w kółko powtarzał: „My cigan. S'ka problem”. W momencie gdy zaczął mnie całować po [nieumytej] szyi, stwierdziłem, że pora na ewakuację
Kolejny raz wpadam do Macedonii. Aby tradycji stało się zadość, prawdopodobnie właśnie tam zostawiam kartę bankomatową (nie mam pojęcia nawet jakim cudem, bo w bankomat nie da gotówki bez wyciągniętej karty, a inaczej nie używałem). Dokupuję szprychy i jem coś tłustego z makaronu o smaku ryby, ale niestety bez ryby w składzie. Nocuję w domu Albańczyków w Kastriot – 10 km na wschód od Peshkopi. Następnego dnia z wiatrem w twarz jadę do Kukes. Klejąc kolejne przedziurawione dętki, umilam sobie czas rozmawiając swoim łamanym albańskim.
Struga - odpływ Ohrydu.
Młody Albańczyk na drodze Peshkopi – Kukes.Kosowo wita elegancką autostradą, aż szkoda byłoby nie skorzystać
Sporo czasu spędzam na poszukiwaniach oliwkowych półmisków, na których bardzo zależało mamie – podobno w Kosowie ich pełno i w rozsądnej cenie – nie udało się ich odnaleźć. Dużo też rozmawiam z napotkanymi osobami. W przeciwieństwie do mieszkańców Albanii spora część regularnie chodzi do meczetów. Albańczycy nie przywiązują do takich kwestii zbyt wielkiej wagi, meczetów nie odwiedzają i jedzą każde mięso. Jeden nawet mówił, że chodzi raz do meczetu, raz do kościoła
W Prisztinie kupuję 5 płyt CD z muzyką, cena 1,5 Euro szt. zdecydowanie zachęca. Widok świeżego mleka w cenie 1 Euro za 2 litry również nie pozwala przejść obojętnie. Niestety wypicie go w pół godziny powoduje wiercenie w brzuchu, konieczność bardzo częstych postojów i niemal całkowite wyczerpanie zapasów papieru toaletowego..
Po przekroczeniu mostu w Kosowskiej Mitrovicy zaczynam czuć się jak w Serbii. Poza ogromną ilością serbskich flag, w oczy rzuca się częsty brak rejestracji na samochodach. Serbowie nie mają ochoty używać kosowskich rejestracji, przykręcają wydane w Serbii lub żadne. W razie wjazdu do właściwej Serbii, otrzymują na granicy papierowe i przyklejają je do szyb.
Kosowska Mitrovica
Kosowska Mitrovica
Planowo wyprawa miała zakończyć się na Kosowie. Chciałem znaleźć ciężarówkę, która zbliżałaby się w kierunku Polski i dalej jechać tylko rowerostopem. Dzień wcześniej były dwie puste ciężarówki z Polski, za to tego dnia wszystkie ciężarówki, albo jechały nie w tym kierunku co trzeba, albo były zaplombowane, co uniemożliwiało zabranie roweru. Po w sumie kilku godzinach oczekiwań na granic i w Raszce decyduję się na dojazd rowerem do Belgradu. Po drodze bezskutecznie próbuję jeszcze pytać o możliwość podwiezienia, w samej stolicy również nie starcza mi cierpliwości żeby czekać na odpowiednią ciężarówkę. Z resztą nawet gdybym został podwieziony kawałek, to i tak zbliżała się niedziela i w najlepszym przypadku utknąłbym gdzieś na początku Słowacji.
Bloki w Belgradzie.Tuż za Belgradem postanawiam przejechać się ścieżką rowerową. Wygląda nieźle, a przy okazji zrobię kierowcom uprzejmość. GPS za wszelką cenę chce mni ściągnąć na autostradę, próbuję się upewnić czy jadę właściwą drogą. Po około 500m i ląduję na barierce. Przednie koło wyrwane z widelca, rower nie nadaje się do jazdy. Szczęśliwie złamany został tylko zacisk, za to kawałek utknął w adapterze do mocowania lampki na osi zacisku i nie ma jak wyciągnąć. Napotkanego serbskiego rowerzystę proszę o pomoc. Oferuje się zaprowadzić mnie do serwisu rowerowego. Po drodze pożyczam na chwilę klucz od elektryka samochodowego i wyciągam kikut z adaptera. W serwisie rowerowym dostaję zacisk do przedniego koła i centrowanie koła za darmo, na nic się zdają moje prośby o przyjęcie gotówki. Po wypiciu łyka Rakiji dalej jeszcze oszołomiony ruszam w drogę
Kościół w Wojwodinie.Tego samego dnia po godzinie 21 zbliżam się do miejscowości Đala (granica z Węgrami, przejście czynne 7-18) i o mało nie wpadam w nieoświetlonego rowerzystę. Po chwili dogania mnie. Chłopak mocno napruty, ma problem z utrzymaniem toru jazdy, momentami ściąga go o ponad metr na boki. Staram się przekonać żeby nie jechał zbyt blisko mnie, bo obaj będziemy leżeć
Pyta się czy mam znajomych, bo motelu w tej wsi nie ma. Mówię, że będę spał gdziekolwiek. Dziura (nie spodobało mu się gdy tłumaczyłem co znaczy to słowo po polsku
) zaprotestował, twierdził, że nie można „bo policja” i że on załatwi nocleg. Pytał czy mam forinty – tak, mam 100. Sytuacja zrobiła się dziwna, kazał gasić lampki i nie włączać telefonu – bo policja może namierzyć. Dzwonił do jakiegoś kolegi, który przyjechał na skuterze, co ciekawe znał albański. W pewnym momencie konwersacja przestała mnie już bawić. Mówił, że miałbym płacić 5-10 Euro, a gdy powiedziałem, że nie korzystam z płatnych noclegów, że jednak za darmo. Nawet jak na pijanego trochę za bardzo kręcił. Powiedziałem, że jadę na granicę złapać roaming i zadzwonić do Rodziców. Szybko ruszyłem, ktoś jakby próbował, się zerwać, ale ostatecznie pojechałem bez towarzystwa. Zrobiłem zbyt duże zamieszanie w małej wiosce, więc uznałem, że lepiej będzie się przespać w miejscu bardziej dyskretnym niż przy latarniach, na drzewach oddzielonych od drogi jedynie rowem
Na granicy zapytałem o możliwość noclegu tuż przy niej, jednak powiedziano mi, że w pobliżu nie mogą przybywać cywile. Wróciłem się kawałek, żeby znaleźć inne miejsce. Na drodze napotkałem mężczyznę twierdzącego, że jest policjantem. Pytał się co tu robię i kazał iść ze sobą. Powiedziałem żeby pokazał dokumenty, czego nie zrobił, odmówiłem więc współpracy i wróciłem się.
Đala – pole po prawej.Wszedłem na pole przy którym rosły jakieś krzaki. Nie był to szczyt marzeń, bo drzewka tej średnicy nie powinny być używane do wieszania hamaka. Lepsze jednak to niż pogryzienie przez komary, których było pod dostatkiem. Zabrałem się za rozwieszanie hamaka gdy zobaczyłem cienie. Trzy osoby zaczęły zbliżać się w moim kierunku. Na moje pytanie co robią, odpowiadały milczeniem. Podniosłem rower żeby się ewakuować i zatrząsł się obraz – dobrze zbudowany „policjant” celnie kopnął w głowę. Jeszcze dwa-trzy uderzenia i leżę nieprzytomny – pomyślałem. Zacząłem krzyczeć o pomoc, znajdowałem się około 200m od granicy, więc miałem nadzieję, że ktoś usłyszy. Dalej krzycząc ruszyłem z pięciami na wyraźnie mniejszego ode mnie przeciwnika. Albańczyk (?) z nasuniętą na głowę koszulką odbiegł, a cios trafił w powietrze. O dziwo napastnicy zdecydowali się odejść. Próbowałem wezwać policję żeby narobić im trochę problemów, ale zdaje się, że niespecjalnie im zależało żeby mnie zrozumieć. Resztę nocy spędziłem leżąc na chodniku możliwie blisko granicy z torbą Ortlieba wsadzoną do śpiwora.
KecskemetWidok na Poprad.Na Węgrzech z powodu kapcia i deszczu nocuję nad trawnikiem w samym centrum miasteczka. Rano ludzie uśmiechają się na widok hamaka
Udaję się na mszę, a po niej walczę z niekorzystnym wiatrem. Słowacja wita chłodem, o ile część Węgier przejechałem w krótkim rękawku, to na Słowacji wiatrówka mnie już nie opuszcza. Nocleg na 500 m n.p.m na przystanku tuż przy małym strumyku, był najchłodniejszym z całej wyprawy. Rano póki słońce nie zaczęło trochę przygrzewać nie zdecydowałem się wyjść z hamaka. Po pierwszych tego dnia 10 km niespodziewanie rozkręcił się wózek przerzutki. Potraciłem trochę elementów i około 2,5 godziny. Po złożeniu przerzutka nie działała jak trzeba, do końca trasy bałem się, że wkręcę ją w szprychy. Ostatniego dnia trzeci raz przekraczam 200 km (222,7 km) i docieram do domu o 21:30.
Straty poniesione po drodze
Zepsute: opona Schwalbe Marathon, opona Rubena (za ~30 zł), złamany przedni błotnik, zacięty zamek w Kryptonite Keeper, przerzutka Deore XT (do wymiany kółko i śrubka skręcająca wózek), nadpęknięta linka przerzutki.
Zgubione: samorobny pokrowiec GPS, skarpetka.