Autor Wątek: Włochy bike trip 2014 - relacja  (Przeczytany 6626 razy)

Offline Mężczyzna bzyko

  • Wiadomości: 37
  • Miasto: Radom
  • Na forum od: 05.07.2014
    • rowerem za grosze
Odp: Włochy bike trip 2014 - relacja
« 9 Lis 2014, 22:06 »
 Punkt zwrotny.

Dotarliśmy do Lago di Bolsena. Widoki cudne, w głowie euforia, jednak spokój ducha mąciła decyzja jaką mieliśmy podjąć. W skutek licznych opóźnień trzeba zdecydować, czy jechać dalej na południe, czy odpuścić i wracać powoli na północ do Florencji i dalej do Prato. Do Rzymu, głównego celu naszej podróży zostało nieco ponad 100 kilometrów. Nie dużo, ale dwa dni trzeba liczyć (bo i powrót) i to przy dobrych wiatrach, a gdzie jeszcze zwiedzanie...

Mieliśmy ograniczony czas, tzn. ja miałem. Musiałem być w Polsce najpóźniej w środę wieczorem i to aktualnie było największym naszym problemem. Tymczasem mamy już piątek ! Trochę nie fajnie jak ma się świadomość, że inni pojechaliby bo są czasowi, ale przeze mnie nie mogą. Chcąc być jak najbardziej w porządku wobec wszystkich postawiłem sprawę jasno i twardo zarazem:

- chcecie jechać, droga wolna, ja nikogo siłą nie trzymam, ale termin powrotu znacie. Stawicie się w Prato najpóźniej we wtorek wieczorem - wracamy razem. Nie będzie Was - wracam sam.

To była gadka psychologiczna, rozstanie się raczej nie wchodziło w grę. Chłopaki najzwyczajniej nie mieliby czym, ani za bardzo za co wrócić do Polski.
Najtrudniej przyszło pogodzić się z tym faktem Norbertowi, natomiast Łukasz jak zwykle, bez najmniejszej emocji stwierdził, że (też jak zwykle) jemu wszystko jedno.

Pierwotnie trasa była wyliczona na pokonanie około 1000 km w osiem dni, co dawało średnią 125 km. każdego dnia.  Dystans jak najbardziej do pokonania, ale nie w takich warunkach tzn. góry, góry i jeszcze raz góry, że o dużo krótszym niż w lecie dniu nie wspomnę. Słowem, przerosło nas to

Rozsądna decyzja mogła być tylko jedna - WRACAMY.

I tak, w ten oto sposób, dotychczasowy cel naszej naszej podróży przestał nim być. Jakby nie patrzeć porażka, ale z drugiej strony... Rzym znają wszyscy - to żelazny punkt wszystkich wycieczek do Włoch. Nawet jakby w jakiś magiczny sposób udało nam się dotrzeć do stolicy, to zwiedzilibyśmy ją zapewne bardzo, bardzo ogólnikowo, a przecież nie o to chodzi prawda ?  Lepiej na to konto skupić się bardziej na miejscach mniej znanych, a równie pięknych, jak Pitigliano czy Bagnoregio.

- A właśnie, czy mówiłem już, że kolejny wpis będzie o bajecznym Bagnoregio ? Nie ? No to mówię :)

Na koniec kilka zdjęć z drogi...


Wjazd do Bolseny...


...i jezioro o tej samej nazwie.


Wszechobecne gaje oliwne, a w tle panorama Orvieto, dawna siedziba papieży.



Słońce coraz niżej, czas rozejrzeć się za  darmowym"hotelem" z widokiem na rozgwieżdżone niebo :)


Gdzieś w drodze...


Zbocza gór nieustannie "pracują", co widać dosadnie na załączonym obrazku.
Przez najbliższe kilometry święty spokój z samochodami bo droga zamknięta.



Á propos dróg: tak wygląda droga główna (zaznaczona na czerwono na mapie) we Włoszech. I nie był to odosobniony przypadek. Śmiem twierdzić, że drogi, przynajmniej te główne mamy lepsze :)



Ciąg dalszy nastąpi...

Offline Mężczyzna bzyko

  • Wiadomości: 37
  • Miasto: Radom
  • Na forum od: 05.07.2014
    • rowerem za grosze
Odp: Włochy bike trip 2014 - relacja
« 14 Lis 2014, 15:59 »
 Włoska motoryzacja okiem polskiego samochodziarza.

Ja, prosty chłop kubański, miłośnik czterech kółek (poza tymi dwoma oczywiście) nie mogłem sobie odmówić tematu o autkach, a pobyt za granicą to doskonała okazja, by pooglądać sobie to i owo. Tak sobie teraz myślę, że głupio musiałem wyglądać gapiąc się karpikiem na co ciekawsze modele. Motoryzacyjnych perełek nie brakowało począwszy od aut starej daty, na supernowoczesnych sportowych bolidach skończywszy. Kropką nad i była cała rzesza wszędobylskich jednośladów, przede wszystkim przeróżnych skuterów jak i maszyn o większej mocy.
Zobaczyć w Polsce Ferrari, to jak wygrać w totka, no chyba że się mieszka w Warszawie to wtedy może szanse są większe. Tak więc będąc we Włoszech przez te kilka dni, miałem wielką nadzieję zobaczyć coś ze stajni w Maranello. Tam też nie jest to widok codzienny, ale udało się!!!
Dwa lub trzy razy miałem przyjemność być wyprzedzonym przez to kultowe auto. To co najbardziej rzuca na kolana poza samym wyglądem oczywiście, to wrażenia akustyczne. Dźwięk dobywający się z rur wydechowych jest niesamowity, to jest nie do opisania, to trzeba usłyszeć i to najlepiej na żywo. Dałbym się pokroić za możliwość słuchania takiej symfonii po przekręceniu kluczyka, a radio cóż - pewnie od razu wyleciałoby za okno.
Spory odsetek włoskiego rynku motoryzacyjnego stanowią auta z minionej epoki. Na ulicach najczęściej można spotkać stare Fiaty Panda. Co ciekawe, wiekowe fiaciki mogły być zaniedbane, poobijane, mogły mieć wypłowiały i matowy od słońca lakier, ale ani razu nie zaobserwowałem rdzy. To zapewne zasługa łagodnych zim. W tym względzie włoscy kierowcy mają łatwiej. U nas po każdej zimie trzeba staczać prawdziwy bój z "rudą".
Nie sposób na koniec nie wspomnieć o tak charakterystycznych trójkołowych ciężarówkach Piaggio. Te dzielne maleństwa ciężko pracują wożąc wszystko co popadnie. Ze względu na niewielkie wymiary, ich naturalnym środowiskiem  są wąskie włoskie starówki.


Stare kontra nowe.


   Panda w wersji 4×4 w Polsce praktycznie niespotykana prezentowała się zacnie.


Tego ci u nich dostatek :-)


Mini ciężarówka - wersja czterokołowa...


...i klasyczna trajka. Na takich jak ta uliczkach najczęściej można je spotkać.


W Pitigliano małe Piaggio rządzi.


Jest i On, "nasz" maluch w ciekawym oliwkowym kolorze. Wersja z początku produkcji z chromowanymi zderzakami i na kołach "cytrynkach" w stanie idealnym.


Ten sympatyczny pan z lewej, właściciel tego pięknego klasyka zaczepił nas kiedy właśnie przejeżdżaliśmy obok. Mam słabość do zabytkowych aut, a pan chyba zauważył moje żywe zainteresowanie pomarańczowym czymś.


Pomarańczowe coś to Citroen Ami 8, model z lat siedemdziesiątych. Ten konkretny egzemplarz to już czterdziestolatek. Sympatyczny pan właściciel tonem nie znoszącym sprzeciwu, nakazał obfotografować samochodzik z każdej strony.


Kierownica to prawdziwe dzieło sztuki.


Łamaną włoszczyzną wytłumaczyłem panu, że my Polaki i skąd i dokąd jedziemy, po czym pożegnaliśmy się i każdy ruszył w swoją stronę.  Tego samego dnia, kilka godzin później spotkaliśmy się jeszcze raz :)

Niestety nie udało mi się uchwycić w kadrze żadnego super samochodu. Ferrari, Maserati tylko przemykały znienacka, a działo się to tak szybko, że nie miałem szans na zrobienie zdjęcia.

Ciąg dalszy nastąpi...

Offline Mężczyzna obserwathor

  • Wiadomości: 181
  • Miasto: Rybnik
  • Na forum od: 19.02.2012
Odp: Włochy bike trip 2014 - relacja
« 14 Lis 2014, 17:24 »
Co ciekawe, wiekowe fiaciki mogły być zaniedbane, poobijane, mogły mieć wypłowiały i matowy od słońca lakier, ale ani razu nie zaobserwowałem rdzy. To zapewne zasługa łagodnych zim.

Potwierdzam, włoski klimat jest łagodny dla blach Pandy, która w naszych warunkach niestety gnije. Piszę to jako wieloletni użytkownik tego modelu. A co do Pandy 4x4, to u nas nie jest to aż taki rarytas (przynajmniej w górach), o wiele większym rarytasem u nas jest stara, tzn kanciata 4x4 (nawiasem to bardzo sympatyczny samochodzik, z nostalgią wspominam czas jego posiadania )
post wysłany z  komórki -  na węgiel™

Offline Mężczyzna bzyko

  • Wiadomości: 37
  • Miasto: Radom
  • Na forum od: 05.07.2014
    • rowerem za grosze
Odp: Włochy bike trip 2014 - relacja
« 15 Lis 2014, 14:46 »
Cytuj
A co do Pandy 4x4, to u nas nie jest to aż taki rarytas (przynajmniej w górach), o wiele większym rarytasem u nas jest stara, tzn kanciata 4x4

Fakt, w prawdziwy teren się nim nie zapuścisz i tu w starciu z prawdziwą terenówką przegra, ale jako auto do jazdy w górach po stromych szutrowych drogach - jak najbardziej tak. Widziałem, gdzie Włosi tym wjeżdżali - mnie już od samego patrzenia włos się na głowie jeżył.

To, że u nas nie jest popularny to akurat się nie dziwię. U nas bardziej pożądana jest "prawdziwa terenówka", która odpowiednio "wygląda", a to, że ma już 15 lat - drobiazg.

A tak całkiem przy okazji...dawno, dawno temu czytałem gdzieś o chłopaku i dziewczynie, którzy taką właśnie Pandą 4x4 wybrali się do Afryki. Może ktoś coś kojarzy...?

 

Offline Mężczyzna globalbus

  • Wiadomości: 7334
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 03.05.2011
    • blog podróżniczy
Odp: Włochy bike trip 2014 - relacja
« 15 Lis 2014, 14:55 »
To, że u nas nie jest popularny to akurat się nie dziwię. U nas bardziej pożądana jest "prawdziwa terenówka", która odpowiednio "wygląda", a to, że ma już 15 lat - drobiazg.
Wtrącę się. Np stare land cruisery są dalej w cenie, bo możliwości mają ogromne, nie umywają się do tego co dzisiaj jest produkowane. Stalowa rama, silnik nie do zdarcia, to jest to co potrzebne. Blachy z wierzchu mogą być przegnite, to nie ma znaczenia. Ceny na rynku wtórnym wcale nie spadają. Śmieszne jest to polskie oburzenie na stare samochody, po Skandynawii jeździ masa truposzy i jakoś nikogo to nie razi :)

Znajomy wierci studnie, jak jest zima to jest w stanie przy pomocy land cruisera odpalać na pych ważące wiele ton wiertnie na uralach i innych zabytkach.

My home is where my bike is.

Offline Mężczyzna obserwathor

  • Wiadomości: 181
  • Miasto: Rybnik
  • Na forum od: 19.02.2012
Odp: Włochy bike trip 2014 - relacja
« 15 Lis 2014, 16:43 »
Fakt, w prawdziwy teren się nim nie zapuścisz (...)
Polecam filmy tego użytkownika

samochód robi wrażenie, widziałem go na żywo, bo gościliśmy go na ubiegłorocznym zlocie.
Co prawda jest po przeróbkach, ale "prawdziwe terenówki" używane poza asfaltem też są przerabiane.  Zaletą Pandy jest masa, przez to mniej się zapada u grząskim, a jak trzeba wyciągnąć lub wypchnąć, to jest to w miarę łatwe. Osobiście moją nie bawiłem się w ekstrem,  używana  była jako normalne auto miejskie, tanie w eksploatacji (czego nie można powiedzieć o terenówkach), które bez problemu regularnie dojeżdżało ośnieżoną drogą do górskiej osady, na zjechanych zimówkach, bez konieczności bawienia się łańcuchami i łopatą, co regularnie uprawiali moi znajomi w normalnych samochodach.

A tak całkiem przy okazji...dawno, dawno temu czytałem gdzieś o chłopaku i dziewczynie, którzy taką właśnie Pandą 4x4 wybrali się do Afryki. Może ktoś coś kojarzy...?
Masz na myśli tą wyprawę?
http://www.auto-swiat.pl/wiadomosci/fiat-panda-4x4-afryka-zdobyta/jb28q
post wysłany z  komórki -  na węgiel™

Offline Mężczyzna bzyko

  • Wiadomości: 37
  • Miasto: Radom
  • Na forum od: 05.07.2014
    • rowerem za grosze
Odp: Włochy bike trip 2014 - relacja
« 16 Lis 2014, 01:03 »
Śmieszne jest to polskie oburzenie na stare samochody, po Skandynawii jeździ masa truposzy i jakoś nikogo to nie razi :)
To nie o to chodzi. Ja absolutnie nie mam nic do starych samochodów, mało tego, lubię je i sam takim jeżdżę. Nie mam nic, jeżeli jest to samochód sprawny technicznie... i nie mówię tu o lśniącym lakierze, tylko bardziej o stronie mechanicznej. A propos korozji - o ile wierzchnie blachy mają rzeczywiście drugorzędne znaczenie, to już zaawansowana korozja ramy też przekreśla taki pojazd.
W Polsce już tak niestety jest (w większości), że na serwisie, częściach itp, itd się oszczędza, wykonuje się naprawy we własnym zakresie - nie zawsze fachowo. Jeżeli jeszcze dodać do tego katowanie w terenie... Efekt jest taki, że autko po kilku latach eksploatacji jest jeżdżącą miną. Taki samochód owszem można kupić (i nieświadomi ludzie kupują), ale przywrócenie go do pełnej sprawności to grube tysiące - zwłaszcza w przypadku terenówek. Później jest tak, że nowy nabywca przeżyje szok, tanim kosztem podpicuje, przy okazji coś jeszcze popsuje i puszcza trupa dalej w obieg.

Samochód to nie wino czy skrzypce. Powyższy przykład to zdecydowana większość, ale zdaję sobie sprawę, że rodzynki też się pewnie trafiają. Sztuką jest umieć oddzielić ziarno od plew.

Masz na myśli tę wyprawę ?
http://www.auto-swiat.pl/wiadomosci/fiat-panda-4x4-afryka-zdobyta/jb28q
Tak, dokładnie.

Offline Mężczyzna bzyko

  • Wiadomości: 37
  • Miasto: Radom
  • Na forum od: 05.07.2014
    • rowerem za grosze
Odp: Włochy bike trip 2014 - relacja
« 21 Lis 2014, 09:28 »
 Piękne włoskie krzaki czyli tam, gdzie mówiliśmy "dobranoc"

- Gdzie spaliście ???

To chyba najczęściej zadawane pytanie jakie słyszę. A gdy już wszyscy się dowiedzą, gdzie spaliśmy to kolejnym etapem jest: zdziwienie, niedowierzanie, śmiech, albo ironiczne docinki. Ile ludzi, tyle reakcji, temat rzeka. Są też zachwyty nie powiem, ale zdecydowana większość to Ci zdziwieni. 

Tak najczęściej reagują ludzie spoza "branży"... no bo przecież Oni, - ułożeni, roztropni i zapobiegliwi nie są w stanie pojąć, jak można spać gdzieś po krzakach. Oni w życiu nie wybraliby się w podróż, nie mając wynajętego wcześniej przytulnego lokum z miękką podusią i ciepłą kołderką, a już na pewno nie rowerem.


- wy odważni jesteście !...tak spać gdzieś pod chmurką. Nie boicie się ? - zagaiła ostatnio koleżanka.

Niestety, nie stać mnie na drogie pensjonaty ,których nawiasem mówiąc w Toskanii nie brakuje, więc wyprawa do Włoch wymagała ode mnie przygotowania pod kątem cowieczornego biwaku połączonego ze snem. Wszystkie te klamoty jak: namiot, śpiwór, karimata, oświetlenie i cały ten bajzel do gotowania i jedzenia musiałem zabrać ze sobą.  Spanie "na dziko" lub ewentualnie "na gospodarza" to jedyna sensowna opcja w przypadku, gdy komercyjne noclegownie nie wchodzą w grę. A odważnym, owszem trzeba być, ale tak naprawdę jest to całkowicie bezpieczne, oczywiście stosując się do kilku prostych zasad.

Ta wyprawa tym różni się od innych, że tym razem to nie był lipiec, a październik.  Nigdy nie spałem o tej porze roku w namiocie, a nadmienić muszę, że mój namiot to tani szajs z marketu, który w dodatku przemaka podczas deszczu i którego nie da się rozbić na miękkim podłożu. Śpiwór też chyba sprzed ćwierć wieku - teraz na pewno robią lepsze, czytaj cieplejsze. Najbardziej obawiałem się zimna i moje obawy w sumie się ziściły.

Momentami było... ZIMNO.....żeby nie powiedzieć....BARDZO ZIMNO....albo wręcz....LODOWATO...

O spaniu w samych gatkach, czyli tak jak lubię nie było mowy. Zakładałem na siebie całą "nocną zmianę" łącznie hmm :)...ze skarpetkami i czapką i jakoś to było. Najgorzej było rano, kiedy trzeba było wyjść z namiotowych pieleszy. Nie wiem jakie to były temperatury, nie wziąłem termometru, ale myślę, że coś około 10 stopni Celsjusza mogło być, może ciut mniej, ale to tylko moje subiektywne odczucie. Na drugi raz będę pamiętał żeby zabrać termometr.

Ze względu na pagórkowaty teren i stojące na szczytach gór domostwa, czasem trudno było znaleźć ustronne miejsce z którego nie będziemy widoczni. Kiedy wreszcie mieliśmy wymarzoną miejscówkę, prawie zawsze grunt przed rozstawieniem namiotów wymagał dodatkowych zabiegów.  Toskańskie ziemie są twarde i pełne kolczastych roślin, które każdorazowo trzeba było wyrwać, aby nie uszkodziły delikatnej namiotowej podłogi. Wszystko dookoła jest też suche, więc szczególnie trzeba uważać na otwarty płomień kuchenki.

Bardzo chciałem znaleźć nocleg "na gospodarza". Pytaliśmy tu i ówdzie, gdzie akurat nadarzała się do tego okazja, ale nie udało się. Bardzo szybko zapadający zmrok  powodował, że równie szybko rezygnowaliśmy.


Niespokojne, nocne niebo, sen kilkukrotnie przerywany drobnym deszczem, a na dodatek jakaś niemiecka młodzież kręcąca się koło nas sprawiły, że nocleg na plaży w Viareggio do super udanych nie należał. Jako ojciec senior grupy, zwyczajnie martwiłem się o swoje owieczki...:)


Kilkanaście kilometrów za Grosetto, kiedy dzień miał się już ku końcowi, a my akurat przejeżdżaliśmy przez jakiś most, rzuciłem od niechcenia, że znam ludzi, którzy lubują się w spaniu pod mostami.  Ku mojemu zaskoczeniu chwilę później zeszliśmy na dół na rekonesans, który to zakończył się wynikiem pozytywnym.


Było bardzo nisko, a ja słusznego wzrostu, musiałem uważać żeby nie nabić sobie przy tym guza. Ze stropu zwisały ogromne pająki - co tam, najwyżej któregoś pożrę przez sen.
Na zdjęciu Łukasz ze swoim super maskującym się namiotem moro.



Po 89 kilometrach tego dnia wreszcie jest - nasz hotel pod gwiazdami nr. 3. Wokół krzaki no i jesteśmy w dołku, wydawałoby się miejsce idealne i w zasadzie takie było, z jednym małym wyjątkiem. Bardzo w tym miejscu wiało, ale cóż...taki los włóczykija.


Tu z kolei jakieś 100 metrów od szosy, ale ukształtowanie terenu takie, że jesteśmy niewidoczni z drogi. My z kolei widzimy jedynie poświatę przejeżdżających samochodów.
 Co ciekawe, tego wieczora o mały włos, a udałoby się znaleźć nocleg u gospodarza i to całkiem przypadkiem. Rudi - właściciel gospodarstwa agroturystycznego i winnicy zarazem u którego kupiłem słynne toskańskie Chianti - czerwone, wytrawne wino, już by nas przyjął na swoje podwórko. Na przeszkodzie znowu stanęli...Niemcy. Bogaci emeryci (zdaniem Rudiego) nie byliby zadowoleni widząc z okien swoich luksusowych apartamentów trzech "rumunów" z Polski w namiotach :)



Widoki o poranku cudne...ale czy musi być tak zimno...?


Zdecydowanie najgorsze były poranki. Wstawaliśmy około 5.30 - 6.00, a po godzinie byliśmy już w drodze. Pół biedy jeżeli akurat trafiał się podjazd. Wtedy można było stosunkowo szybko się rozgrzać. Gorzej jeżeli trafiał się zjazd - wtedy to już totalna HIPOTERMIA, jak na zbawienie czekałem na pierwsze promienie słońca.

Teraz wszystkie te niedogodności wspominam z wielkim uśmiechem na twarzy, choć wtedy do śmiechu nie było. Nie lubię zimna i nie wyobrażam sobie co by było, gdyby wtedy zamiast słońca padał lodowaty deszcz...


Ciąg dalszy nastąpi...

Offline Mężczyzna bzyko

  • Wiadomości: 37
  • Miasto: Radom
  • Na forum od: 05.07.2014
    • rowerem za grosze
Odp: Włochy bike trip 2014 - relacja
« 29 Lis 2014, 00:11 »
Civita di Bagnoregio

Jeszcze na dobre nie opadł kurz emocji po wizycie w Pitigliano, w głowie jeszcze świeżutki, niezatarty obraz tego wspaniałego miejsca, a tymczasem my stoimy już przed kolejnym super miastem. Bagnoregio, bo o nim mowa leży po drugiej stronie jeziora Bolsena, na wschód od Pitigliano. Uściślijmy, nowożytne Bagnoregio to nudna niczym nie wyróżniająca się mieścina. Kiedy już się w nim znajdziecie, najlepiej od razu obierzcie kierunek na wschód. Po kilku kilometrach dotrzecie do właściwego Bagnoregio, tego starego, sprzed 2500 lat !

"Umierające miasto", civita di Bagnoregio, miasto na skale - to tylko niektóre nazwy jakimi określane jest to miejsce. Stoimy na niewielkim tarasie widokowym, wokół dźwięki migawek aparatów i ciche zachwyty,  do barierki niełatwo się dopchać. Nic w tym dziwnego, wyłaniające się zza drzew miasto robi na nas piorunujące wrażenie.


źródło: http://es.weather-forecast.com

Zabudowania ściśnięte na niewielkim szczycie, zewnętrzne mury dosłownie wiszą nad przepaścią. Całość prezentuje się jakby była żywcem wyjęta z bajki i nie jest to stwierdzenie na wyrost. Reżyserzy dość często wybierają to miejsce jako scenografię do swoich filmów.

To jedno z tych miejsc, do których nie da się dojechać samochodem... i bardzo dobrze. Odrobina ruchu jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Mam na myśli głównie leniwych turystów, podjeżdżających autokarami najbliżej jak tylko się da. Bagnoregio ze światem zewnętrznym łączy wąska kładka wybudowana w 1965 roku. Wcześniej na górę prowadziły jedynie kręte schody.

Strategiczne położenie na szczycie góry kiedyś miało sens. Dziś kruchy, wulkaniczny tuf to nie lada problem. Pod wpływem erozji, skała  rozpada się na kawałki. Osuwające się fragmenty zabierają w przepaść kolejne zabytkowe domy. Mimo usilnych starań o zachowanie tego miejsca, specjaliści zgodnie twierdzą, że tak naprawdę nie da się przewidzieć tego, co stanie się za 5, 10 czy 15 lat. Na domiar złego, okolica jest aktywna sejsmicznie. Gwoździem do trumny może być kolejne silne trzęsienie ziemi, które zapewne przypieczętowałoby los Bagnoregio. Już raz tak się stało, w 1695 roku ruchy sejsmiczne zniszczyły znaczną część zabudowy miejskiej oraz ówczesny most na wzgórze.

Niesprzyjające wygodnemu życiu warunki i niepewność jutra to główne przyczyny pogłębiającego się wyludnienia. Na stałe mieszka tu już tylko kilka rodzin - stąd powiedzenie "umierające miasto".


Majestatyczne Bagnoregio w całej okazałości. Miasto zostało wpisane na listę 100 najbardziej zagrożonych miejsc na świecie, którymi opiekuje się organizacja World Monuments Fund.


Kościół San Donato.


Latem funkcjonuje tu kilka restauracji, które oprócz bogatych turystów okupowane są przez.....koty.


Całość da się obejść w pół godziny.


Jak na konające miasto podwórka są całkiem, całkiem zadbane.


Przypadkowo uchwycony w kadrze zwierzak = ciekawsze zdjęcie. W tym przypadku mamy do czynienia z klęską urodzaju :) Ja dodam dla tego miejsca kolejne określenie - Bagnoregio - miasto kotów.


Widok z jednego z tarasów. Zerodowany tuf zdaje się mówić, że prędzej czy później skałę na której stoję czeka ten sam los.




800 lat temu tymi uliczkami zapewne przechadzał się mały Bonawentura, uważany obok św. Tomasza z Akwinu za jedną z największych postaci XIII wieku.


Na każdym kroku świetnie utrzymana zieleń i kwiaty, aż trudno uwierzyć, że mieszka tu tak mało ludzi.

Jeżeli będziecie kiedyś w tych okolicach, jakieś 120 kilometrów na Północ od Rzymu, koniecznie odwiedźcie Bagnoregio - póki nie jest za późno. Może będziecie mieć to szczęście i zobaczycie je spowite we mgle - wygląda wtedy jak wyspa pośrodku chmur.
Usatysfakcjonowani będą też wszyscy Ci, szukający ciszy i spokoju. Miasto dzięki swojemu położeniu, zdaje się być odcięte od świata i tak też można się w nim poczuć.


Ciąg dalszy nastąpi...

Offline Mężczyzna anghan

  • Wiadomości: 1041
  • Miasto: Katowice
  • Na forum od: 18.11.2013
    • Kwestia Szlaku
Odp: Włochy bike trip 2014 - relacja
« 3 Gru 2014, 21:12 »
Dzięki, że to przygotowujesz. Po mojej tegorocznej wyprawce na Sycylię zupełnie inaczej patrzę na Włochy. Jeździło mi się tam bardzo przyjemnie i myślę, że jeszcze wrócę na rowerach kiedyś. Może właśnie gdzieś we wskazane miejsce ;)

Offline Mężczyzna bzyko

  • Wiadomości: 37
  • Miasto: Radom
  • Na forum od: 05.07.2014
    • rowerem za grosze
Odp: Włochy bike trip 2014 - relacja
« 7 Gru 2014, 20:00 »
 Najpiękniejsze toskańskie krajobrazy...

Sobota, 4 października roku Pańskiego 2014. Po porannej krioterapii podążamy dalej, teraz już na północ, już bliżej jak dalej do mety tej krótkiej wyprawki. Okrojenie pierwotnej trasy z Rzymu i Asyżu spowodowało, że teraz dla odmiany mamy czasu pod dostatkiem.

Dziś odcinek trasy między Pienzą, a San Quirico d`Orcia, uznawany przez znawców tematu za najpiękniejszy w Toskanii. Zanim jednak tam dotrzemy przed nami wspomniana Pienza.


Przewodnik mówi, że piękna... ja tam się nie znam...Widzę jedynie tłumy turystów i krzyczące witryny sklepów. W jednej z nich wypatrzyłem nawet malutki talerzyk, chyba najmniejszy ze wszystkich, ręcznie malowany w toskańskie motywy... śliczny... w sam raz na prezent dla mojej córy. Niestety, cena 17 euro szybko sprowadza mnie na ziemię. Scyzoryk sam się otwiera w kieszeni na taki los. Te pamiątki są dla Niemców, Anglików czy Japończyków, ale nie dla nas...biedaków Europy.

Od dłuższego czasu rozglądam się razem z Łukaszem za jakimś lokalnym winem. Fajnie by było wypić sobie wieczorem lampkę na lepszy sen :) Oglądamy sklepowe wystawy skanując ceny, a te wahają się w granicach od 3-4 euro do 10 za butelkę 0,75 l. Mniej więcej to samo co u nas... upieram się jednak żeby się wstrzymać z zakupem. Może trafi się po drodze jakaś winnica oferująca swoje produkty. Mijaliśmy już takich wiele, może jeszcze są jakieś przed nami.  Nie chodziło o cenę, bardziej o jakość. Wydaje mi się, że wino sprzedawane "luzem" wprost z beczki jest lepsze, a już na pewno nie powinno być niczym utrwalone.

Czy takie rzeczywiście jest - nie wiem.

Koniec końców, za Montepulciano trafiliśmy na taką winnicę. Sprzedaż odbywała się dokładnie tak, jak  to sobie  wyobrażałem. Na półkach stał rząd butelek, nie tylko z winem, ale i oliwą z oliwek - drugą specjalnością Toskanii. W przeciwległym końcu sali stały trzy, wielkie chyba tysiąc-litrowe beki. Przy każdej kranik na dole... wino luzem - tego nam było trzeba...! Jeszcze tylko rzut oka na cenę...- 2,70 za litr - rewelacja !!! Kupiliśmy litr wytrawnego na trzech "...będzie, będzie zabawa, będzie się działo..." :)

Pod wieczór docieramy wreszcie do miejsca, gdzie są podobno najpiękniejsze krajobrazy Toskanii. Nie sposób tego przeoczyć Na poboczu zgodnie stoją zastępy artystów chcących na płótnie lub w formie elektronicznej uwiecznić ten obraz. Wszyscy wpatrzeni w południowy horyzont, choć przeciwległy, północny też niczego sobie. To tu powstają obrazy, które później możecie zobaczyć na pocztówkach, w kalendarzach czy albumach.


Pienza - XV-wieczna katedra zachowana w stanie niemal niezmienionym dzięki bulli Papieża Piusa II zakazującej zmian z roku 1462.


Rowery w barwach narodowych Włoch.


Uliczka Pienzy.


Mydło i powidło czyli sklep z pamiątkami... i cenami z kosmosu.


Rękodzieło piękne, ale ceny nie na moją kieszeń


Wreszcie znaleźliśmy to czego szukaliśmy :)


Na początku nieśmiałe podchody...czy będzie nas stać...? Może to jakaś luksusowa winiarnia ?


Nie taki diabeł straszny...na półkach oprócz wina i oliwy z oliwek było mnóstwo innych bliżej nieokreślonych produktów.


Toskania - ta najpiękniejsza, podobno jest tutaj.


źródło: http://www.verytuscany.com


Czy selfie są jeszcze modne ?



A to chyba najczęściej fotografowane domki w Toskanii.


Wokół mnie stoją panowie fotografowie chyba z najwyższej półki, z lustrzankami, potężnymi teleobiektywami i statywami. Ich sprzęt wart jest zapewne kilka razy więcej niż mój, z rowerem i całym dobytkiem razem wzięte. Co ja robię wśród nich...?


To samo miejsce tylko przeciwległy (nie fotografowany) horyzont, a moim zdaniem też niczego sobie.


Szukanie noclegu trochę się przeciągało, ale jak tu się nie zatrzymać kiedy widzi się takie rzeczy. Ostatni widoczek tego wieczoru zrobiony kilka kilometrów dalej. Genialny w swojej prostocie i jak dla mnie chyba najładniejszy..., a Waszym zdaniem...???


Ciąg dalszy nastąpi...

Offline Mężczyzna bzyko

  • Wiadomości: 37
  • Miasto: Radom
  • Na forum od: 05.07.2014
    • rowerem za grosze
Odp: Włochy bike trip 2014 - relacja
« 27 Gru 2014, 15:36 »
 Siena i nadgorliwy kościelny...

Siedzę na przykościelnym parkingu na wylotówce w jakiejś dziurze. Siedzę i oczom własnym nie wierzę. Ulicą co chwila jadą kolarze..., tacy zwykli - amatorzy, ale na kolarkach i w kolorowych strojach. Przekrój wiekowy ogromny, jadą w kilkuosobowych grupkach, jak i samotnie. Niby nic, w końcu u nas też czasem jadą..., ale kiedy mija 10...20...30 minuta, a Ci dalej jadą i to w nie mniejszym natężeniu, zaczynam się dziwić coraz bardziej. Nie wygląda mi to na zorganizowaną grupę czy jakiś klub kolarski. Ot zwykli, przypadkowi ludzie, którzy postanowili pojeździć w ten słoneczny, niedzielny poranek.
Konsumowaliśmy śniadanie, nie wiem ile to w sumie trwało, ani nie liczyłem przejeżdżających rowerzystów, ale od pierwszej minuty do samego końca, Oni cały czas jechali... W odstępach kilku-kilkudziesięciosekundowych cały czas ktoś nas mijał.
Nie wiem jak gdzie indziej w Polsce, ale u mnie w Radomiu - 220 tysięcznej dziurze, takiej frekwencji wśród amatorów nie widziałem nigdy i pewnie nie zobaczę. Pogratulować Włochom zapału do jazdy na rowerze, a Polakom życzyć by zamiast zapijać smutki, mieli podobną pasję.

Wiele miasteczek, jeszcze więcej uliczek, wspaniałe kościoły, niektóre mega wielkie, mnóstwo widoków. Wszystko to piękne i cenne historycznie, ale i do siebie podobne. Chyba zaczynam odczuwać, może nie tyle zmęczenie, co znudzenie tym wszystkim. Nie wiem czy to ja się tak szybko nudzę, czy może Pitigliano i Bagnoregio podniosły na tyle wysoko poprzeczkę, że po nich inne miejsca zwyczajnie wydają mi się nudne. Jest fajnie, nie powiem i nie żebym chciał już wracać , ale zdecydowanie pierwsze "ŁAŁ" minęło.

Przed nami Siena, 50-tysięczne miasto słynące przede wszystkim z wyścigów konnych odbywających  się na Piazza del Campo. Robimy niewielkie zakupy w sieneńskim markecie i jedziemy zobaczyć stare miasto.  Wszędzie wąskie uliczki, niektóre bardzo strome, im bliżej centrum tym więcej ludzi. Wystarczy wczesać się w rzekę turystów, a oni sami zaprowadzą na główny plac. Piazza del Campo na żywo prezentuje się imponująco. To chyba największy rynek jaki w życiu widziałem. Jest ogromny - musi być, w końcu dwa razy do roku odbywają się tu gonitwy, a to nie byle co.

Drugim obowiązkowym punktem jest sieneńska katedra, która swoim ogromem i bogactwem zdobień sprawia, że nie sposób przejść obojętnie. Co ciekawe, obecny kształt to tylko zarys tego co miało powstać. W 1339 roku rozpoczęto prace nad rozbudową kościoła, który docelowo miał się stać transeptem nowej największej na świecie chrześcijańskiej świątyni. Niestety epidemia dżumy z 1348 roku zniweczyła te plany. W nieukończonych murach nowej nawy mieści się obecnie  Museo dell'Opera Metropolitana, a niedoszła fasada to taras widokowy.


Siena i jej bardzo strome uliczki.


   Sienę założyli synowie Remusa – Senio i Aschio, którzy uciekając przed Romulusem schronili się w górach i wznieśli zamek Senio. Herbem miasta stało się godło ich rodu – wilczyca karmiąca Romulusa i Remusa.


  Piazza del Campo w prawie całej okazałości. Prawie, bo całego nie sposób objąć no chyba, że z lotu ptaka, ale tak się składa, że tego dnia akurat nie dysponowałem prywatnym helikopterem :)


Kamienice wokół placu dość szczelnie go okalają tak, że można poczuć lekką klaustrofobię.


Plac najbardziej znany jest z odbywających się tu wyścigów konnych. Dwa razy do roku, 2 lipca i 16 sierpnia o godzinie 19 w szranki stają przedstawiciele sieneńskich dzielnic i choć sam wyścig jest krótki (tylko trzy okrążenia) to przyciąga każdego roku rzesze turystów.


Średniowieczni architekci ciekawie rozwiązali system odprowadzania wody, która trafia do jednego dużego kanału na samym dole skośnie opadającego placu. Dzięki temu podobno na Piazza del Campo nigdy nie zalega woda.


XII-wieczna katedra robi wrażenie, a biało-czarny marmur dzwonnicy fajnie kontrastuje z błękitem nieba.


W krajobrazie Sieny zwraca uwagę jeszcze jedna bryła. Bazylika di San Domenico w tle, znana jest głównie z przechowywanej tu relikwii św. Katarzyny. W bocznej kaplicy możemy podziwiać najprawdziwszą....- głowę świętej. Doprawdy, dziwi odrobinę upodobanie średniowiecznych wiernych do ćwiartowania ciał. No bo ja rozumiem np: krew w formie relikwii czy jakaś cząstka, ale cała głowa  !!!???

Kiedy tam byliśmy, odbywała się właśnie msza. Chciałem skorzystać, ale ku mojemu zdziwieniu zostałem wyproszony na zewnątrz przez jakiegoś nadpobudliwego kościelnego. Fakt, nie byłem stosownie do sytuacji ubrany, ale też i nie pchałem się pod sam ołtarz - wybrałem chyba najciemniejszy kąt świątyni, jednak nie miało to znaczenia. Trochę to dziwne bo wewnątrz nie było tłumu wiernych, a zaledwie garstka. W takiej sytuacji powinno się raczej zapraszać potencjalnych chętnych zamiast ich wyganiać... Dziwna polityka.



Ciąg dalszy nastąpi...

Offline Mężczyzna bzyko

  • Wiadomości: 37
  • Miasto: Radom
  • Na forum od: 05.07.2014
    • rowerem za grosze
Odp: Włochy bike trip 2014 - relacja
« 4 Lut 2015, 19:37 »
San Gimignano i jak wybierałem prezent z podróży dla żony


Nocleg wypadł w okolicach Poggibonsi, jakieś paręnaście kilometrów przed San Gimignano, naszym przedostatnim celem przed Florencją i docelowym Prato. Norbert prawiąc nam o tym miejscu wspominał coś, że to taki odpowiednik nowojorskiego Manhattanu. Korciło mnie tego wieczora, aby wsiąść na rower i podskoczyć tam "na lekko", bez bagaży.  Lubię fotografować miasta nocą, a wizja szklanych domów sięgających chmur i do tego zapewne pięknie oświetlonych działała na mnie jak magnes.
Nawet Łukaszowi się ode mnie udzieliło, ale po dłuższym zastanowieniu daliśmy sobie z tym spokój.

Oczywiście teraz już wiem, że to tylko przenośnia, że chodziło o wersję średniowieczną nowojorskiej dzielnicy, ale wtedy w mojej głowie jawił się tylko jeden, słuszny (dla mnie) obraz. No bo skoro Manhattan no to przecież muszą być drapacze chmur. Musiałem mieć głupią minę, kiedy zamiast strzelistych drapaczy zobaczyłem niewielkie jak na dzisiejsze standardy wieże z kamienia. 
Miasto samo w sobie jest oczywiście ładne i za sprawą owych wież oryginalne. Położenie na 334 metrowym wzgórzu sprawia, że jest widoczne już z dość daleka. W średniowieczu wysokie budowle pełniły funkcje  nie tylko obronne, ale także podkreślały znaczenie i zamożność mieszkańców. Mieszczanie prowadzili nawet rodzaj rywalizacji w budowaniu coraz wyższych budynków. Ogółem powstały 72 wieże, ale do naszych czasów przetrwało jedynie 14.

Być może narażę się tym stwierdzeniem, ale dziś śmiało mogę stwierdzić, że San Gimignano to największe rozczarowanie tej wyprawy. Nie dlatego, że nie ładne - bo ładne, ale właśnie ze względu na moje błędne wyobrażenie o nim.


Z dalszej perspektywy San Gimignano prezentuje się dużo lepiej, a lekko przymykając oczy można rzeczywiście ujrzeć najprawdziwszy Manhattan.


  Samo miasto i rynek bardzo klimatyczne, zwłaszcza w wersji czarno-białej wygląda jak kadr wyjęty ze starego włoskiego filmu. W rzeczywistości wieże już tak efektownie nie wyglądają, ale to już moje subiektywne odczucie.


Studnia na środku rynku, a w niej pełno monet. Oj przydałoby się bo z kasą cienko.


San Gimignano. Kolegiata Santa Maria Assunta.

 A skoro już mowa o rozczarowaniach, to warto przytoczyć tu jeszcze jedno, śmieszne zdarzenie. Jak już wcześniej pisałem, moja żona (ta pierwsza) lubi się czasem napić dobrego wina...oczywiście z akcentem na "dobrego", a że Toskania to kraina winem płynąca, pomysł na prezent z podróży mógł być tylko jeden. Wybór padł na Chianti - podobno najsłynniejsze toskańskie wino.
Rozpocząłem poszukiwania, ale nie chciałem kupować wina w byle markecie. W markecie to ja sobie mogę kupić u siebie w domu - po drugiej stronie ulicy. Tu rozglądałem się za najprawdziwszą winnicą - taką jak z filmu "Spacer w chmurach" - może ktoś oglądał ?

Rozglądałem się, rozglądałem i ... ZNALAZŁEM !!!

Rudi - właściciel winnicy i typowy Włoch o śniadej cerze, ciemnych, kręconych włosach, trochę przypocony i nieogolony pokazał mi swoją piwniczkę :) Lepiej nie mogłem trafić :) Wina białe, różowe, czerwone, głównie wytrawne i wszystkie bez wyjątku już zabutelkowane - to jeszcze lepiej, będzie bardziej ekskluzywnie.

- jak Chianti to najlepsze będzie to... - powiedział wskazując jednocześnie palcem

Bardzo kocham swoją żonę, naprawdę, ale żeby od razu 15 euro wydawać na wino i to jeszcze u producenta - to już lekka przesada. Zresztą te tańsze przecież też są dobre tyle, że może gorszy rocznik - ot co. Ostatecznie wybrałem Chianti za 7 euro, rocznik 2012 a jakże. Zadowolony z siebie, teraz już mogłem wracać do domu.

Kilkadziesiąt godzin później stoję dumny i blady w progu naszego domku. Jedną ręką trzymam rower, w drugiej 0,75 l. czerwonego, wytrawnego i najprawdziwszego Chianti. Moja pierwsza na ten widok lubieżnie łypie na przemian na wino i na mnie, na wino i na mnie, a na jej twarzy maluje się coraz większy banan.
Niestety, radość nie trwała długo. Żona swoim świdrującym wzrokiem coś tam wypatrzyła, coś czego na tym winie być nie powinno. Atmosferę szlag trafił !  Teraz to ona dumna i blada (i może trochę zawiedziona) na powrót wręcza mi butelkę wskazując coś palcem. Patrzę...mała etykietka z tyłu butelki... czytam..., a tam jak wół pogrubioną czcionką:  ZAWIERA SIARCZANY....i jakby tego było mało - na dodatek po Polsku !!! :(


Chianti w wersji z "uszlachetniaczami"

Ech ja głupi..., gdzie ja miałem oczy. Zaślepiła mnie ta Italia. Do dziś nie mogę sobie wydarować, że nie wyłapałem tego tam na miejscu. Zaraz bym wytknął paluchem Rudiemu, ale cóż co było minęło. Wino oczywiście wypiliśmy, ale już tylko udając wzniosłą atmosferę i robiąc dobrą minę do złej gry.

Jak znajdziecie się w podobnej sytuacji to dokładnie oglądajcie i czytajcie etykiety, bo jak widać prawdziwa winnica to jeszcze nie gwarancja, że kupi się prawdziwe wino bez uszlachetniaczy, niestety czujność trzeba zachować.

Ciąg dalszy nastąpi...

Tagi: włochy 
 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum