Któregoś dnia stwierdziłem, że chciałbym znowu pojechać do Wiednia, odwiedzić kumpla w Czechach a że urlop miałem dość długi to dołożyłem do tego jeszcze 3 stolice i wyszło 2200 km
Poniżej film z wyjazdu a jeszcze niżej opis dzień po dniu.
BZMtQ
Dzień 1.
193 km, czas jazdy: 10 h
http://www.strava.com/activities/145392787Start trochę po 8 rano. Wypoczęty z dobrym humorem choć kiepskimi prognozami pogody ruszam w drogę. Pierwszy mały cel wyjazdu to czeskie miasto Zlin, mieszka tam mój przyjaciel z liceum. Z ciekawostek, Zlin to miasto gdzie powstała marka butów Bata. W planie jest żeby trzeciego dnia przed południem tam dojechać. Pierwszy odcinek to droga krajowa 25 z Konina do Kalisza (masakra) bardzo duży ruch samochodów ale za to ciepło i słonecznie choć pod silny wiatr, średnia jazdy mnie dołuje 18-19 km/h. Za Kaliszem zaczyna padać i tak już przez większość dnia. W Kępnie po ponad 120 km przerwa na obiad w Maku. Dzień kończę gdzieś na polu, podłoże jest tak nasiąknięte wodą, że zastanawiam się czy śledzie od namiotu będą trzymać. Po 10 godzinach jazdy zasypiam jak tylko głowa znalazła się na karimacie.
Dzień 2.
175 km, czas jazdy 9h 08 min.
http://www.strava.com/activities/145392796Pobudka standardowo jak na wyjazdy o 6. Przed 7 byłem już gotowy do drogi. Poranek przywitał mnie pięknym słońcem. Po 60 km zatrzymuję się w na Orlenie w Nysie. Zamawiam dużą kawę i dwa duże hot-dogi. Kasjerka dziwi się, że jestem taki chudy mimo, że bez problemu wcinam wcześniej kupione jedzenie. Mówię jej, że już zrobiłem 60 km a mam w planach jeszcze około 120 – patrzy się na nie jak na kosmitę
Tego dnia jest już zdecydowanie bardziej pagórkowato. Parę razy znajduję się na wysokości ponad 700 m. n.p.m. Późnym popołudniem przeczekuje deszcz na przystanku i do końca dnia jadę suchy. Namiot rozbijam jak zwykle gdzieś na polu za Olomoucem.
Dzień 3.
51 km, czas jazdy 2h 47 min.
http://www.strava.com/activities/145392772Dzień zapowiada się ładnie niestety w czasie składania namiotu przychodzą chmury i zaczyna padać. Dobrze, że tego dnia tylko około 50 km i pierwszy cel wyjazdu będzie osiągnięty. Do Zlinu dojeżdżam w okolicach 11. Kumpel chwilę siedzi ze mną w domu a później jedzie do pracy, ja uradowany wskakuje pod prysznic, robię pranie i zasypiam na 2-3 godziny. Popołudniu idziemy na pizzę a wieczorem odwiedzamy lokalny browar (właścicielem jest szwagier Ostrego).
Dzień 4.
160 km, czas jazdy 8h 14 min.
http://www.strava.com/activities/145392802Wstajemy dość późno, śniadanie, poranna kawa z Ostrym i jego żoną Jitką. Na trasę ruszam po 10. Po paru godzinach wjeżdżam do Austrii. Dzisiaj chcę dojechać w okolice Wiednia ale nie jak w poprzednim roku gdzie plan miałem podobny, niestety między Wiedniem a miastami dookoła nie było terenów zielonych i namiot rozbijałem w stolicy Austrii nad Dunajem przy ścieżce rowerowej. Tym razem udało się lepiej z noclegiem ale też łatwo nie było. Nauczony zeszłorocznymi problemami odbiłem z głównej drogi w głąb niewielkiego miasteczka, niestety odbywał się tam jakiś koncert bądź piknik i wszędzie kręcili się ludzie. Po 45 minutach jeżdżenia w różnych kierunkach udało mi się rozbić namiot.
Dzień 5.
150 km, czas 8h 50 min.
http://www.strava.com/activities/145392816Budząc się rano nie sądziłem, że ten dzień będzie jednym z trudniejszych na tym wyjeździe. Niby wiedziałem, że trzeba będzie wjechać na ponad 900 m. n.p.m. ale góry mnie nie przerażają a raczej bardzo kręcą. Ale od początku, do dziesiątej Wiedeń miałem już objechany (to moja druga wizyta w tym mieście na rowerze więc wiedziałem mniej więcej gdzie jechać) niestety jak stwierdziłem, że jadę dalej, zaczęło padać i z bardzo krótkimi przerwami lało do wieczora. Deszcz na rowerze zawsze mnie dołuje. Na 115 km zaczął się właściwy podjazd na ponad 900 m n.p.m. temperatura szybko spadła do 6 stopni a ja wszystkie ciuchy na sobie miałem mokre więc już na podjeździe bardzo zmarzłem ale masakra zaczęła się na zjeździe. Kciuki i palce wskazujące w obu dłoniach przestały mi działać, miałem takie drgawki że ciężko było mi utrzymać się na rowerze a zjazd był naprawdę szybki. Teraz z perspektywy czasu cieszy mnie, że nawet tego dnia udało mi się osiągnąć minimalny dystans dzienny czyli 150 km. Jak już cały mokry znalazłem się w namiocie, szybko przebrałem się w suche ciuchy i wskoczyłem do śpiwora puchowego. Po paru minutach było mi już ciepło i momentalnie zasnąłem.
Dzień 6.
196 km, czas jazdy 10h 30 min.
http://www.strava.com/activities/145392829Na szczęście poranek okazał się słoneczny. Od razu zabrałem się za suszenie ciuchów ale temperatura nie przekraczała 8 kresek wiec tylko śpiwór osuszył się z wilgoci natomiast ciuchy musiałem ubierać mokre, brrrr to jest jedno z gorszych uczuć. Dobrze, że teren był cały czas pagórkowaty to ciepło mojego ciała szybko ogrzało ubrania i już jechało się komfortowo. Do granicy Austriacko-Słoweńskiej prowadził bardzo fajny podjazd. Chwila przerwy na szczycie i już w dół przez kilkanaście kilometrów. Dzień kończę około 60 km od Lublany. Patrzę na chmury i w głowie mam, że jutro pewnie będę jechał w deszczu.
Dzień 7.
141 km, czas jazdy 8h 20 min.
http://www.strava.com/activities/145392828Budzę się o 6 jak zwykle. Nie muszę wychodzić z namiotu żeby wiedzieć, że jest beznadziejnie. Leje więc ubieram się w kurtkę , pakuje wszystkie rzeczy w namiocie i na zewnątrz wychodzę dopiero jak zostaje mi do złożenia tylko karimata i namiot. Patrzę na termometr w liczniku – 8 stopni na plusie. Już się cieszę na samą myśl jazdy w takiej pogodzie. Pierwsze około 20 km to podjazd na prawie 600 m n.p.m. temperatura szybko spada do 5 stopni i nie bardzo chce wzrosnąć. W butach potok, leginsy całe mokre, co chwilę zaciskam pięści żeby wycisnąć polarowe rękawiczki. Zaczyna się zjazd, znowu trzęsę się z zimna, w głowie głos mówi „po co wymyśliłeś tą trasę?”. Po 50 km widzę MC, nie zastanawiam się długo. Wiem, że tam będzie ciepło i liczę, że może trochę deszcz przeczekam. Zamówiłem sobie kawę niestety musiałem poczekać z 5 minut żeby się jej napić. Tak mi się ręce trzęsły, że nie mogłem utrzymać kubka. Siedzę tam ponad dwie godziny, ciuchy trochę wyschły niestety deszcz nie odpuszcza. Do Lublany mam około 10- 15 km. Po około trzech godzinach jazdy po stolicy ruszam w dalszą drogę. Wyjazd z miasta rozpoczyna się od fajnego podjazdu, później trochę szutrów a do końca dnia już trasa wygląda bardzo podobnie czyli góra – dół. To lubię. A co najważniejsze wychodzi słońce
Dzień 8.
194 km, czas jazdy 10h 27 min.
http://www.strava.com/activities/145392827Dzień rozpoczął się pozytywnie bo w porównaniu do dnia poprzedniego pogoda była świetna. Po 50 km jazdy byłem już w Chorwacji a po kolejnych 30 w Zagrzebiu. Trochę zwiedzania, ładowanie telefonu w maku i pojechałem dalej. Niestety prognozy pogody się sprawdziły, przyszły chmury i zaczęło mocno wiać oczywiście w twarz bo nie może być za łatwo. Pod koniec dnia zacząłem się rozglądać za miejscem na namiot, musiało być osłonięte od wiatru bo nie chciało mi się w nocy podtrzymywać mojego domu
Rozbijam się na podwórku jakiegoś opuszczonego gospodarstwa około 8 km od granicy z Węgrami.
Dzień 9.
157 km, czas jazdy 10h 30 min.
http://www.strava.com/activities/145392838Wstając rano myślałem, że tego dnia zrobię dużo kilometrów bo teren płaski więc nie powinno być problemów żeby osiągnąć 190-200 kilometrów. Do granicy miałem 8 km i już zdążyłem zmoknąć. W dodatku wieje tak mocno, że nie wyobrażam sobie jazdy w takich warunkach. Przejechanie pierwszych 50 kilometrów zajmuje mi ponad 4 godziny. Jestem załamany. Sprawdzam czy w tym mieście jest jakiś MC, jest
jadę na śniadanie i dużą ilość kawy. Przypinam rower do barierki a kiedy siedzę w środku widzę jak wiatr unosi go w powietrze i tylko dzięki zapięciu nie leci dalej. MASAKRA. Esemesuje ze znajomymi, dodają mi otuchy. W głowie pojawia się pomysł żeby nie jechać nad Balaton i do Budapesztu tylko prosto do domu. Na szczęście udaje mi się ze sobą wynegocjować układ, że jadę pierwotną trasą i w ostateczności w Budapeszcie wskoczę w pociąg. Po ponad dwóch godzinach zbieram się i obieram kurs na Balaton. Nigdy w życiu nie jechałem w takim wietrze, wieje albo w twarz i wtedy moja prędkość waha się między 10 a 12 km/h (po płaskim) albo z boku i wtedy przy mocniejszych podmuchach zaliczam pobocze a jak mijają mnie ciężarówki i przez chwilę oddzielają od szalejącego wiatru to prawie się przewracam. Psychicznie jestem rozbity. Pierwsze 100 km tego dnia udaje mi się osiągnąć po ponad 7 godzinach to mój rekord, nawet w górach jestem sporo szybszy
Patrzę na GPS, kolejny cel osiągnięty – Balaton jest tuż, tuż. Zjeżdżam z głównej drogi i kieruje się na plażę. To co ukazuje się moim oczom nie przypomina jeziora tylko morze i sztorm. W okolicy wszystko pozamykane bo sezon jeszcze się nie rozpoczął. Dalej jadę drogą nr. 7 i dzień kończę kawałek za miejscowością Siófok, namiot rozbijam w wysokiej trawie koło opuszczonych budynków starego kompleksu turystycznego. Jadąc wzdłuż Balatonu zauważyłem mnóstwo tabliczek „na sprzedaż” chyba boom na wczasy nad tym ogromnym jeziorem się skończył. Średnia prędkość tego dnia jest żenująca 15 km/h szczególnie, że wszystko po płaskim.
Dzień 10.
191 km, czas jazdy 10h 39 min.
http://www.strava.com/activities/145392839Po ciężkiej nocy gdzie co chwilę budził mnie szalejący wiatr, wstaję i szybko wskakuje na rower. Do ostatniego celu wyjazdu mam trochę ponad 100 km. Po wczorajszym dniu wiem, że nic mnie już nie zatrzyma. Wiatr zdecydowanie się uspokoił, nadal wieje i jeszcze tydzień temu pewnie bym powiedział, że mocno przeszkadza ale jak sobie pomyślę co było wczoraj to stwierdzam, że jest idealna pogoda. Jak pewnie większość osób które jeździły rowerem w tym kraju wkurza mnie, że każda główna droga ma zakaz jazdy dla rowerów. Nie to żebym się jakoś tym mocno przejmował bo przecież wczoraj cały dzień jechałem po takich drogach. Jakieś 30 km przed Budapesztem przychodzi chmura z której tak lunęło, że tylko zdążyłem założyć deszczówkę. Po 5 minutach drogą płynęła rzeka a za kolejne 5 minut wyszło piękne słońce. Do stolicy dojeżdżam prawie suchy. Jak zwykle jeżdżę sobie bez konkretnego planu co chcę zobaczyć. To zwiedzanie mocno mnie zmęczyło
jadę na kawę do mojej ulubionej „restauracji”. Komunikuje Karolinie i znajomym, że ostatni cel wyjazdu osiągnięty. Teraz już tylko droga do domu. Jeszcze rano myślałem, że uda mi się odjechać kawałek za Budapeszt i dzień się skończy ale tak dobrze mi się jedzie, że późnym popołudniem przekraczam granicę ze Słowacją. Bardzo podoba mi się przygraniczne miasto Esztergom. Jak każdego dnia około 2 godziny przed planowanym końcem etapu odruchowo analizuje otoczenie pod kątem miejsca na namiot. To bezsensu bo przecież przez 2 godziny przejadę około 40 km i dopiero wtedy powinienem rozglądać się za miejscem do spania ale nie umiem tego zwalczyć. Też tak macie czy to ja po prostu jestem dziwny?
Dzień 11.
200 km, czas jazdy 10h 47 min
http://www.strava.com/activities/145392824Budzę się rano, patrzę w niebo i uśmiech pojawia się na mojej twarzy. Nie pada, nie wieje a po kilku kilometrach jazdy słońce zaczyna przygrzewać. Czego chcieć więcej. Pierwsze 90 km jedzie się rewelacyjnie, ale żeby mi się od tych dobrych warunków w głowie nie przewróciło kiedy tylko zaczyna się podjazd równo z tym zaczyna padać a po chwili na dokładkę przychodzi burza. Chowam się na przystanku w nadziei, że przestanie padać, wcinam coś słodkiego bo trochę opadłem z sił. Podjazd ciągnie się przez około 20 kilometrów i kończy się na wysokości 771 m. n.p.m. Reszta dnia upływa pod hasłem trochę z górki trochę po płaskim. Namiot rozbijam kawałek za jakimś miastem, na łące przy głównej drodze.
Dzień 12.
221 km, czas jazdy 10h 15 min.
http://www.strava.com/activities/145392821Wyłaniając się z namiotu dowiaduje się, że na łące gdzie spałem pasą się owce. Podeszły do namiotu, ale całe szczęście nie chciały zwiedzać mojego domu. Nisko wiszące chmury nie wróżą nic dobrego. Po zapakowaniu wszystkiego na rower zauważam, że z przedniej opony zeszło powietrze. Biorę się za wymianę dętki i w ogóle mnie nie dziwi, że w tym samym momencie zaczyna padać. Najgorzej było ściągnąć oponę, Schwalbe Marathon są dość twarde i ciężko schodzą z obręczy. Poszło zadziwiająco sprawnie i po 10 minutach jestem na trasie. Ślad w Garminie prowadził główną drogą a po lewej stronie w dole widzię jakieś miasteczko. Moja trasa na razie biegła w górę, po kilku kilometrach podjazdu pojawia się znak, że za chwilę będzie tunel z zakazem jazdy dla rowerów. Pomyślałem sobie, że nie chce mi się cofać więc ruszam w kierunku tunelu. Po drodze mija mnie patrol policji, nie zatrzymują mnie więc jadę dalej. Niespodzianka czekała na mnie za tunelem. Policjanci poczekali i zatrzymali mnie do kontroli.
- dzień dobry
- dzień dobry
-dlaczego jedzie pan tą drogą skoro na dole jest inna bez zakazu?
- nie wiedziałem, że jest inna
- to będzie mandat
- nieeee, przejechałem tyle km i teraz mam dostać mandat?
- a gdzie pan był?
- Wiedeń, Lublana, Zagrzeb, Budapeszt a teraz jadę do domu
- na rowerze?
?
- TAK
- no dobra, to dzisiaj pana puścimy ale następnym razem będzie mandat
- dziękuję bardzo
Oczywiście cała rozmowa z mojej strony była z rogalem na pysku i w tonie „źle zrobiłem”. W razie nieustępliwości policjantów trzymałem asa w rękawie, że jestem strażakiem a to przecież też służba i takie tam
Kilkanaście kilometrów dalej spotykam tych samych policjantów na stacji benzynowej, z daleka mnie pozdrawiają.
Do granicy z Czechami już bardzo blisko a po 50 kilometrach wjeżdżam do Polski. Mimo, że do domu jeszcze bardzo daleko to czuję jakbym za chwilę miał dojechać do Konina. W Skoczowie zatrzymuje się na Orlenie na kawę i hot-doga. Ruszam w dalszą drogę ale kompletnie nie mam energii, w Żorach kolejna przerwa tym razem w maku. Wiem, że muszę dzisiaj przejechać ponad 200 km, żeby jutro zostało około 160-170 km. Przerwa pomogła bo jedzie mi się zdecydowanie lepiej. Po drodze słucham muzyki i w dobrym tempie dojeżdżam do Gliwic. Dzień kończę w okolicach Gorzowa Śląskiego.
Dzień 13.
167 km, czas jazdy 7h 18 min.
http://www.strava.com/activities/145392808Pierwszą godzinę jadę w delikatnym deszczu, ale tym razem z wiatrem w plecy. Później wychodzi słońce. Mam rewelacyjny humor choć gdzieś tam w głębi trochę mi szkoda, że to już koniec. 50 km od startu dojeżdżam do Kępna i odwiedzam MC w którym jadłem pierwszego dnia. Robi się bardzo ciepło, wreszcie mogę jechać na krótki rękaw. Kolejna przerwa w Kaliszu na lody i szejka. Niby zostało już tylko 50 kilometrów a mega mi się one dłużą. Pewnie dlatego, że bardzo nie lubię jeździć DK 25, co chwilę mija mnie jakiś tir. Jakoś się przemęczyłem i dojeżdżam do domu.
Koniec
Trochę statystyk:
- Całkowity dystans: 2202 km.
- 13 dni jazdy
- 4 stolice (Wiedeń, Lublana, Zagrzeb, Budapeszt)
- piękna pogoda nad Balatonem
- najdłuższy dzienny dystans 221 km
- średnio dziennie 169 km.