Zapisałem się na imprezkę:
http://www.ultrabeskid.pl/?p=2896, trzeba było więc dojechać.
W piątek z rana, jak co dzień, do pracy:
Po paru godzinach przed komputerem chowam identyfikator do sakwy i można ruszać.
Oglądając się na zachód słońca
tułam się na Świątniki, Myślenice i Pcim, gdzie na górskiej łące śpię. Z rana zerkam ze śpiwora na wschodzik
i zasypiam z powrotem. Jakiś czas później w słoneczku zjadam pożywna owsiankę,
a następnie podjeżdżam, podpycham się jesiennym laskiem przez wschodnią część pasma Koskowej Góry.
Po drodze plażuję z widokiem w ciepłym słońcu
i spoglądam na smog nad Krakowem.
Zjeżdżam na asfalt do Bieńkówki, gdzie poznaję arkana miejscowej polityki.
Dalej poginam w dymie węgielnym do Żywca, odbijam się od nieczynnego (święto!) schroniska młodzieżowego. Od spania w krzakach ciepłym noclegiem ratuje mnie
baran, tym nie mniej zamiast spocząć jeszcze dobrą chwilę muszę poginać po ciemku do Szczyrku. Wcinam zacny talerz klusek, wypijam litr herbaty i po zapoznaniu z teściową Waxmunda kładę się spać.
Rano w pół godzinki docieram do biura zawodów. Dostaję numerek, zostawiam rower z sakwami i truchcikiem udaję się na oddalone o ponad kilometr miejsce startu, skąd po chwili ruszamy.
Trasa stroma, więc raz biegniemy, raz idziemy, pokornie oszczędzając siły, aby przygrzać potem na zbiegach. Ponad 700 metrów przewyższenia na niespełna 15 kilometrowej trasie, już nie w kij dmuchał. Jak to zazwyczaj bywa, pod górę wyprzedzam, na płaskich odcinkach zostaję w tyle. Ostatecznie wychodzi jednak na moje, bo w dół też jestem szybki.
A skrzydła wziąłeś?
Jeszcze odnośnie zbiegów,
jedna osoba w szpitalu z raną ciętą - było szycie... (wszystko jednak w porządku), kilka osób wymagało opieki medycznej - była zwichnięta kostka, otarcia naskórka
Za schroniskiem stromy, wąski, kamienisty zbieg. Natychmiast dają znać o sobie moje braki techniczne; potykam się, zataczam, kicam nieporadnie jak samica pawiana w zaawansowanej ciąży.
Momentami puchnę,
momentami lecę uduchowiony
i dociskam końcówkę, tak mocno, że na mecie nogi się gną (bez wsparcia rękami o uda niechybnie poleciałbym na pysk), a dziewczyna wręczająca pamiątkowe medale pyta, czy wszystko w porządku.
Po biegu posiłek regeneracyjny w oczekiwaniu na wyniki (było dużo więcej, na zdjęciu resztki)
Z kontuzji odciski na piętach, na prawej piękny bąbel się zrobił. Przez to połowy zbiegów nie mogłem robić na 100%, dobrą minutę mógłbym na tym urwać. Trudno. Ale i tak miejsce 18 na 226 startujących, czas - 1:20'18'' (12 minut straty do zwycięzcy), wstydu nie ma.
Po dekoracji zwycięzców, ruszam przez Bielsko, klasyka:
(ale może to tu ma być ta zmiana bez ryzyka?). Jadąc na wyczucie na powrotny pociąg do Oświęcimia z lekka błądzę zaliczając niepotrzebne podjazdy z których da się zerknąć na okolicę,
pooglądać sztukę ludową
i widoczki na Śląsk.
Na dworcu wcinam połówkę kurczaka, pół kilo ziemniaków i we wlokącym się pociągu wypijam litr soku. W domu kontempluję pamiątkowy medal z zawodów i łydkę, co go zdobyła:
a jeszcze dzisiaj obolałe uda.