Autor Wątek: Wyprawa bez planu 2014  (Przeczytany 1973 razy)

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Wyprawa bez planu 2014
« 31 Gru 2014, 09:05 »
Sierpień to dobra pora na rowerowe harce. Dzień jeszcze długi, pogoda w miarę ustatkowana i przewidywalna, kondycja w apogeum. Korzystając zatem ze wskazanych wyżej okoliczności i faktu, że miałem w tym okresie zaplanowany urlop, powziąłem decyzję, by powłóczyć się nieco po kraju. Jednocześnie postanowiłem wcześniej nie układać szczegółowo swojej trasy, by spróbować jak to jest z prawdziwą wolnością. Czas eskapady przewidywany był na około dwa tygodnie. Początek wycieczki zaplanowałem w Suwałkach, by najpierw kierując się na zachód dotrzeć do Międzyzdrojów. W tym nadmorskim kurorcie, jak się później okazało, spędziłem parę dni na plażowaniu, bo zawitała tam także moja żona z córką. Spotkanie nie było zbyt pewne, bo byliśmy nieco skonfliktowani, no ale jednak udało nam się dojść do ładu…

Z początku chciałem jechać swoim rowerem szosowym, a bagaż spakować do plecaka. Czasem tak robiłem, gdy wycieczki moje nie były zbyt długie (np. tygodniowe). Tym razem wszakże szykował się dłuższy wyjazd i ten wariant po pewnych wahaniach odrzuciłem. Podrychtowałem swój rower wyprawowy (Starego Zdechlaka), spakowałem nieco już nadgryzione przez ząb czasu i warunków atmosferycznych sakwy, starając się zminimalizować bagaż. Wziąłem zatem tylko trzy letnie kostiumy rowerowe, oddychające bluzy z długim rękawem i takież kalesonki, no i zupełnie nieoddychające antydeszczowe i antywietrzne swoje nieśmiertelne pomarańczowe wdzianko. Znalazło się też miejsce dla bielizny, przyborów toaletowych, map województw, przez które miałem przejeżdżać, rowerowego notesiku, w którym od lat prowadzę na bieżąco szczegółowe zapiski i paru innych drobiazgów. Nie zapomniałem także o aparacie fotograficznym. Po upchnięciu wszystkiego do sakw z satysfakcją stwierdziłem, że ich ciężar mnie nie zabije.

Sposób dotarcia do Suwałk już wcześniej ustaliłem. Miała to być 15-godzinna podróż kolejowa z trzema przesiadkami: w Jaworzynie Śląskiej, Wrocławiu i Warszawie. Perspektywa spędzenia w pociągu całej nocy i jeszcze połowy następnego dnia jakoś mnie nie przerażała. Nocna część trasy między Wrocławiem a Warszawą upłynęła mi na drzemce. Pokrzepiony nią rano stałem oto na peronie dworca Warszawa Wschodnia. Miałem jakieś pół godziny do odjazdu ostatniego swego pociągu. Przeżyłem tu mały szok. Na peronie czekały całe tabuny rowerzystów. Co chwila następni taszczyli swoje pojazdy. Z nudów zacząłem ich odliczanie. Gdy dotarłem do trzydziestu, ogarnęło mnie zwątpienie. Jak tu z rowerem wtarabanić się do wagonu?! Przez moment łudziłem się, że towarzystwo się nieco przerzedzi, bo nieco wcześniej z tego peronu odjeżdżał pociąg w jakimś innym kierunku. Złudne nadzieje, konkurencyjny pociąg nie cieszył się powodzeniem. Zdecydowana większość wybrała Suwałki! Kolej jednak wiedziała, ile sprzedała biletów rowerowych. Podstawiono cały wagon dla rowerów. A i tak ledwo się wszystkie zmieściły. Chyba nigdy nie widziałem tylu rowerów na raz! Stało ich kilka warstw, tak że ledwo starczało miejsca na przejście. Zastanawiałem się jak sobie poradzą ich właściciele wysiadający na wcześniejszych stacjach. Jakoś będą się musieli dokopać do swoich pojazdów. Mnie ten problem nie dręczył, bowiem jechałem do końca…

Przez okno oglądałem krajobrazy: najpierw mazowieckie, potem podlaskie. Miło przyświecało słońce. Wielka liczba miłośników rowerowania wysiadła w Augustowie. Przed samymi Suwałkami nagle nadciągnęły chmury. Zrobiło się ciemno i lunął ciężki deszcz. Rzecz jasna w zdecydowany sposób pogorszyło to mój humor. Początek jazdy w ulewie! Diabli nadali. Dochodziła godzina trzynasta, gdy pociąg punktualnie zakotwiczył na dworcu w Suwałkach. Kiedyś przy tym dworcu kończyłem inną swoją rowerową eskapadę – po Litwie. Stacja nic się nie zmieniła przez te kilka lat…

Deszcz jakby ustawał, ale wszędzie były ogromne kałuże. Tak się dobrze składało, że nie musiałem przejeżdżać przez miasto, bo postanowiłem na początku dotrzeć do Puńska, a z dworca kolejowego już był rzut beretem do rogatek Suwałk w tymże kierunku. Znowu wyszło słońce. Aura tylko pogroziła mi palcem, a potem uśmiechnęła się do mnie. Woda co prawda pryskała spod kół, ale wesołe promienie suszyły kałuże w mgnieniu oka. Szybko opuściłem tereny zabudowane i zagłębiłem się w zieloność przyrody. Otarłem się o Wigierski Park Narodowy, o czym informowała odpowiednia tablica. Jechało się przyjemnie. Tutaj ciągle ruch samochodowy jest niewielki, zwłaszcza na bocznych drogach. Stary Zdechlak wbrew swej nazwie ciągnął do przodu niczym wesoły źrebaczek. Z ciekawością mijałem nieliczne miejscowości, obserwując ich odmienność w stosunku do tego, co można zobaczyć w moich okolicach. Byłem wszakże dokładnie po przekątnej Polski, patrząc z perspektywy mego miejsca zamieszkania… Do Puńska chciałem zawitać, bo jest to wszakże miasteczko stanowiące niejako stolicę polskich Litwinów. Faktycznie już położone nieco wcześniej wioski opisane są dwujęzycznymi tablicami. Ich nazwy nawet w języku polskim brzmią egzotycznie: Szlinokiemie, Oszkinie… W Puńsku miałem zamiar spożyć obiad, rzecz jasna, coś z kuchni litewskiej. Już dojeżdżając do miasteczka, dostrzegłem wzmożony ruch samochodowy, a większość pojazdów miała rejestracje litewskie. W samym już Puńsku kłębiły się nieprzebrane ludzkie tłumy. Wszyscy mówili po litewsku. Nie znam tego języka, lecz było to oczywiste. Jak się okazało w tym dniu (a był 15 sierpnia) Litwini mają jakiś festyn czy odpust. Były kramy, przygrywały kapele, na wietrze powiewały litewskie flagi. Wstąpiłem do lokalnej knajpy. Wszystko pozajmowane, na jedzenie musiałbym chyba czekać z godzinę. Zrezygnowałem. W pociągu przekąsiłem tylko jakieś bułki, a już był czas, aby solidnie się posilić. Trochę napawałem się ciekawą dla mnie obcością, by w końcu ruszyć dalej. Przeanalizowałem mapę. Za kilkanaście kilometrów miałem przeciąć główną arterię dojazdową do Litwy, a mianowice drogę Suwałki-Budzisko. Przy niej spodziewałem się odnaleźć przybytek serwujący ciepłą strawę. Przeczucie mnie nie myliło, w Szypliszkach mogłem podreperować licznik kalorii. Co więcej, serwowano także jedzenie litewskie. Zamówiłem sobie zatem ogromne cepeliny, które smakowały wybornie. W trakcie czekania na obiad, zerknąłem na mapę. Wytyczyłem sobie dalszą część trasy do pokonania w tym dniu. Po analizie kilometrów wyszło, że nocleg trzeba będzie poszukać w Gołdapi.

Jeśli ktoś spodziewałby się, że północno-wschodnia część Polski jest zupełnie płaska, to by się zdziwił. Wznosi się tu twór geograficzny zwany Górami Sudawskimi. Może określenie „góry” jest tu nieco na wyrost, bo najwyższy punkt nie przekracza 300 mnpm, ale są one miłym urozmaiceniem wśród monotonnej płaskości południowego Podlasia. Teren ten jest już na pograniczu Mazur, które to cofający się lodowiec całe pociął i wyżłobił wielkie dziury, zalane następnie wodą. Najciekawszy podjazd umiejscowiony jest na odcinku Rowele-Wiżajny. Jakieś 2-3 kilometry mocniejszego deptania w pedały. Jest nawet ładna serpentynka prowadząca do siodła jakby przełęczy. Jeśli już mowa o geografii, to kawałek dalej jest ciekawy punkt, stanowiący jednocześnie trójstyk granic Polski, Litwy i Rosji oraz granicę województw podlaskiego i warmińsko-mazurskiego. Droga przebiega w bezpośredniej bliskości trójstyku, tuż przy niej powiewają flagi trzech krajów. Ciekawostką tego miejsca jest fakt, że po stronie polskiej obszar został chyba przez kogoś wykupiony. Jest budka i sprzedawane są bilety dla chętnych dotarcia do samego trójstyku, do którego prowadzi wydeptana ścieżka. Mnie ta komercja jakoś zniechęciła. Zadowoliłem się zdjęciem z flagami i tablicą województwa warmińsko-mazurskiego.

Do Gołdapi dotarłem około godziny dziewiętnastej. W samym centrum znalazłem swoją kwaterę, mały hotelik o nazwie tej miejscowości. Zadowolony z pokonanej trasy, usnąłem bez marudzenia. Jak wspomniałem, w pociągu nieco spałem, lecz wiadomo, że taka drzemka nie jest zbyt krzepiąca…

Poranek był słoneczny. Zrobiłem małą rundę po Gołdapi. Przypomniała mi się piosenka Bobby’ego McFerrina przerobiona w kabaretowym stylu z „Dont worry,be happy” na „przetwory w Gołdapi”, którą nuciłem sobie pod nosem. Zgodnie z angielskim tytułem, ogarnął mnie przyjemny nastrój. Po obejrzeniu miasta, ruszyłem na północny-zachód. Chciałem dojechać do rosyjskiej granicy. Na chwilę zdarzało mi się opuścić asfaltową nawierzchnię i wylądować na drogach gruntowych. Były zupełnie znośne. Ubite i gładkie nie sprawiały trudności dla mojego roweru z sakwami. Muszę przyznać, że Stary Zdechlak nie miał stricte terenowych opon, lecz nawet te z małym bieżnikiem dawały sobie świetnie radę. Było sucho, pewnie po sporym deszczu już tak łatwo by nie było. Dotarłem do wsi Mażucie, która dosłownie styka się z rosyjską granicą. Jakiś czas jechałem do niej równoległe, widziałem graniczne oznaczenia. Szkoda że trzeba tyle ceregieli, by móc ją przekroczyć… Gdyby to było prostsze, pewnie machnąłbym się do Królewca, który nosi dziś śmieszną nazwę Kaliningradu. Pogoda utrzymywała się na przyzwoitym poziomie, jedynym jej mankamentem był przeciwny wiatr. Ten „zły” zachodni wiatr prawie do końca pierwszej części mojej wycieczki, czyli do Międzyzdrojów, lekko mnie prześladował. No ale cóż, nie można mieć wszystkiego naraz. Kolejnym punktem programu tego dnia były Mamry. To drugie co do wielkości jezioro w Polsce musiałem sobie obejrzeć, bo inaczej czułbym niedosyt. Kiedyś moczyłem rowerowe koło w Śniardwach, zatem Mamry nie mogły być gorsze. Od Węgorzewa odbiłem znowu na drogi gruntowe, które przez Ruską Wieś zaprowadziły mnie nad brzeg jeziora. Gdy nadarzyła się sposobność w postaci małej przystani, dojechałem do niej i zaślubiłem Zdechlaka z Mamrami poprzez, jako się wyżej rzekło, zamoczenie przedniego koła w wodnej toni.

Nie ma co ukrywać, że oprócz przyjemności pokonywania nowych tras, przyświecał mi także cel zaliczania nowych gmin. Jakoś nie robiłem tego na siłę. Kolejne etapy starałem się układać w sposób możliwie naturalny. Chciałem jednakże zielonym kolorem na mapce „zaliczgmine” wypełnić pas przy północnej rubieży naszego kraju. W tym naturalnym wytyczaniu przebiegu swej marszruty zrobiłem jeden wyjątek. Zboczyłem oto do Kętrzyna. Nie chciałem, aby gmina miejska Kętrzyn pozostała białą plamą wśród przyjemnej zieleni. Pomysł okazał się dobry, bo i samo miasto spodobało mi się, i nadarzyła się okazja do spożycia obiadu. Jedząc pizzę zauważyłem, że niebo ciemnieje. No tak, dość tej sielanki. Gdy już opuszczałem Kętrzyn, zaczęło kropić. Wyciągnąłem swe pomarańczowe wdzianko… Minąłem miejscowości o ciekawych nazwach: Winda, Parys, Pomnik… Opady to się wzmagały, to jakby przechodziły. Ostatni odcinek o długości około 20 kilometrów między Sępopolem a Bartoszycami brnąłem już w strugach wody. Kląłem przy tym w sposób dość szpetny, ale jakoś te ciężkie słowa pomagały mi, gdy woda lała się jak ze strażackiej sikawki. W Bartoszycach ulokowałem się w hoteliku przy uliczce stanowiącej odnogę od rynku. Nazwy swej noclegowni już teraz nie pamiętam. Mokry poszedłem jeszcze do sklepu, by kupić coś na ząb - na wieczerzę i na śniadanie następnego dnia. Z lubością zrzuciłem przemoczone łachy, które porozwieszałem po całym swoim pokoiku. Sen przyszedł, gdy tylko przyłożyłem głowę do poduszki.

Poranek w Bartoszycach był dziarski. Ani śladu wczorajszych opadów, niebo błękitne, a słońce w całej krasie. Mój kierunek prowadził mnie nieodmiennie na zachód. Minąłem Górowo Iławeckie i Lelkowo. Trasa wiodła przez mniejsze miejscowości. Widać było na niej pracę lodowca w postaci sfałdowania terenu. Wypatrywałem jakiejś możliwości zjedzenia ciepłego posiłku, ale żadnej ku temu sposobności nie znalazłem. Wymyśliłem sobie, że dotrę do Bałtyku, a właściwie do Zalewu Wiślanego. Moim celem stało się letniskowe miasteczko Tolkmicko. Nie było na mojej drodze w tym dniu jakichś ciekawych miejsc. Cieszyła mnie jednak sama jazda i możliwość obcowania z terenami, których już pewnie nigdy więcej nie zobaczę. Do Milejewa doprowadził mnie niezgorszy podjazd. Ucieszyłem się, gdy zobaczyłem przydrożną knajpę, bo kiszki mi już grały marsza i to całkiem forte. Zamówiłem sobie zupę gulaszową. Gdy czekałem na swoją strawę przyplątał się jakiś kot. Mam dziwną słabość do tych zwierząt. Tak więc on zjadł mięso z mojej zupy, a ja ziemniaki i resztę. Nie ma to jak sprawiedliwy podział. Mrucząc okazał mi podziękowanie…

Do Tolkmicka droga już wiodła w dół. Zjazd, czyli nagroda za wcześniejszą walkę z fanaberiami lodowca. Lokum znalazłem na prywatnej kwaterze. Cena w porównaniu z warunkami była więcej niż niska. Byłem trochę zmęczony. Jakoś nawet nie chciało i się podjechać nad morze. Kupiłem sobie wiktuały na kolację i śniadanie. W Tolkmicku doszedłem do ładu ze swoją żoną, o czym pisałem na wstępie. Dojście nastąpiło w sposób telefoniczny. Obiecała, że weźmie trochę moich „cywilnych” ubrań i innych rzeczy potrzebnych do plażowania. Zatem od tego momentu „wyprawa bez planu” zmieniła się w „jazdę ku Międzyzdrojom”.

Rano postanowiłem zacząć jazdę od dotarcia do wzgardzonego poprzedniego dnia morza. Dojechałem do małego portu. W Tolkmicku nie ma otwartego akwenu. Widać to jak na dłoni. Woda jest spokojna, a wcale nie tak daleko dostrzec można barierę w postaci Mierzei Wiślanej. Zaślubin z morzem nie robiłem. Z oczywistych względów. Po pierwsze mój Zdechlak już nie raz zaznawał słonego smaku Morza Bałtyckiego, a po drugie byłoby to dość kłopotliwe, bo stałem na wysokim falochronie…

Gdy tylko obrałem swój właściwy kierunek, poczułem opór powietrza. Przeciwny wiatr był mocny, jechało się ciężko. Jak się później okazało moja średnia w tym dniu wyniosła nieco ponad 18 km/h. Do Elbląga prowadziła trasa prowadząca blisko morza, jednak nie należała do płaskich. Były bodajże trzy sekcje podjazd-zjazd, no ale w porównaniu z dokuczającym wiatrem były one małą trudnością. Sam Elbląg nie przypadł mi do gustu. Nieładne miasto, niezbyt czyste i całe rozgrzebane. Poprzedniego dnia przeanalizowałem mapę. Wykazany na niej prom na Nogacie w Kępkach, jak wyczytałem na necie, nie był czynny. Nie pozostało nic innego tylko spróbować swoich sił na ruchliwej krajowej Siódemce prowadzącej do Gdańska. Ruch był straszliwy. Na szczęście na odcinku do Nogatu była ścieżka rowerowa. Rzadko jeżdżę ścieżkami, ale tym razem przyjąłem ją z ulgą. Na rzece jest granica województw, od tej pory przemierzałem województwo pomorskie. Niedługo ścieżka znikła. Jechałem pasem awaryjnym, a samochody śmigały jak noworoczne petardy. Moja gehenna trwała do Nowego Dworu Gdańskiego. Tu opuściłem krajówkę i zagłębiłem się w spokojniejsze drogi wojewódzkie i powiatowe. Niestety drobna korekta kierunku spowodowała, że brnąłem centralnie pod wiatr. Kolejną rzeczną barierę – Wisłę postanowiłem sforsować w Tczewie. Znaki drogowe ładnie kierowały mnie ku temu miastu. Gdy już byłem blisko Tczewa, a dosłownie na wyciagnięcie ręki widać było ogromną konstrukcję mostu i majaczące kontury miasta po drugiej stronie rzeki, przed oczami stanęła mi tabliczka z napisem mniej więcej takiej treści: „most w Tczewie nieczynny”. Oj, zakląłem siarczyście. Wyjąłem mapę, następny most na Wiśle był kilkanaście kilometrów na południe, na drodze Malbork-Chojnice. Czekało mnie spore zboczenie z kursu. Gdy już pakowałem mapę i zabierałem się do odjazdu, dostrzegłem, że na moście poruszają się jakieś sylwetki. Podjechałem bliżej. Wjazdu na most broniła zapora, ale skuteczna tylko dla samochodów. Dla mnie zupełnie niegroźna. Postałem jeszcze chwilę. No tak, po moście od drugiej strony szli jacyś ludzie. Kiedy zobaczyłem zbliżającego się od strony Tczewa motocyklistę, wiedziałem że raczej nie muszę zbaczać na południe.

Most tczewski zrobił na mnie duże wrażenie. Jak się później dowiedziałem, wzniesiono go w połowie XIX wieku, a jego długość, nieco ponad kilometrowa, dawała mu pierwsze miejsce w ówczesnej Europie. Jego kratownicowa konstrukcja, ozdobiona w środku czterema kamiennymi wieżami, stanowi swoiste inżynierskie dzieło sztuki. Most jest faktycznie w kiepskim stanie. Kratownice zardzewiałe, asfalt zniszczony, porosły kępami trawy. Również sama Wisła jest w tym miejscu ogromna. Większe widziałam chyba tylko dwie rzeki: Nil w Kairze oraz w Luksorze, a także Newę w Petersburgu… Z mostu roztacza się piękna panorama miasta. Tak się rozochociłem w robieniu zdjęć, że na moście zapomniałem swojego statywu, za który służył mi podczas mej dotychczasowej wycieczki mój bidon. O starcie zorientowałem się na rynku w Tczewie, na którym w jednej z knajpek spożywałem na obiad kotlet świniowy. Siedząc pod parasolem z filozoficznym spokojem patrzyłem na deszcz, który nagle pojawił się nad miastem. Po bidon postanowiłem już nie wracać. Z moim kolegą Darkiem, z którym czasem gdzieś się wybieramy na rower, prowadzimy nieoficjalną statystykę w zgubionych bidonach. No cóż, Darek, mamy zatem remis 2:2. W Tczewie w napotkanym koło rynku sklepie rowerowym kupiłem sobie nowy. Tak na marginesie, nie polecam tego sklepu, bo chciano mi tam sprzedać bidon uszkodzony, z urwanym zaczepem, a sprzedawca doskonale orientował się, że ma on taką wadę. Gdy ruszałem w dalszą drogę, opady jak na zamówienie ustały…

Jako miejscowość etapową wybrałem Kościerzynę. Tak jak Puńsk jest stolicą Litwinów polskich, tak Kościerzyna jest głównym ośrodkiem Kaszubszczyzny. Miejscowości kaszubskie witają przybyszów dwujęzycznymi nazwami miejscowości, podobnie jak dwujęzyczne są tablice na Opolszczyźnie (polskie i niemieckie) czy w okolicach rzeczonego Puńska (polskie i litewskie). Kościerzyna na ten przykład to po ichniejszemu „Koscerzna” (z apostrofami nad „o” i „e”). Do miasta dotarłem nieźle sponiewierany przez wiatr. Nocleg znalazłem na prywatnej kwaterze. Niestety była ona dwa razy droższa niż ta w Tolkmicku, a przy okazji ze dwa razy gorsza. No ale co zrobić? Wiele razy cena nie idzie w parze z jakością…

Kolejny dzień jazdy to znowu zmagania z wiatrem, który jakoś nie chciał ustąpić. Trasa wiodła przez kaszubskie miasta i wsie. Przybywały zatem kolejne gminy: Stężyca, Sulęczyno, Parchowo, Bytów i Kołczygłowy. Na trasie trudno było odnotować coś godnego uwagi. Może tylko to, że w Bytowie kompletnie pogubiłem drogę, a miasto to przemierzyłem całe chyba we wszystkich kierunkach. Trochę było w tym mojego gapiostwa, a trochę dość lichego oznaczenia dróg. W dniu tym osiągnąłem województwo zachodniopomorskie, a na nocleg zameldowałem się w hotelu „Stare Kino” w Sławnie. Nie był zbyt tani, ale przynajmniej warunki były, chciałoby się rzec, komfortowe…

Sławno to urocze, zabytkowe i spokojne miasteczko. Rano przekonałem się o tym robiąc po nim rundę (honorową, hehe). Bramy miejskie, gotyckie kościoły, ratusz, oryginalne rzeźby, to wszystko nadaje Sławnu wiele wdzięku i kolorytu. Aby uciec od ruchliwej drogi Gdańsk-Szczecin, postanowiłem odbić na południe. Wiatr jakby złośliwie też się zmienił, bym nie odzwyczaił się od jego dęcia. Po przejechaniu przez Polanów, Bobolice i Grzmiącą, dotarłem do Barwic. Tu znowu skierowałem się centralnie na zachód. Podmuchy zauważalnie osłabły. Po minięciu Połczyna Zdroju, dotarłem do Świdwina, miasta etapowego. Kiedyś przejeżdżałem przez Świdwin. Jechaliśmy wtedy z Darkiem z Kołobrzegu do Wałbrzycha, a było to w 2008 roku… Nocleg znalazłem w hoteliku „Świdwin”.

Jazda w kolejnym dniu doprowadziła mnie już do Międzyzdrojów. Pogoda sprzyjała, nawet wiatr jakby znudził się dmuchaniem mi w twarz. Trasa wyraźnie wypłaszczyła się. Mizerne pagórki witałem jako formę urozmaicenia. Przebieg drogi wytyczyłem w taki sposób, by zahaczyć o nowe gminy: Resko, Płoty, Gryfice i Świerzno. W tej ostatniej miejscowości można było już lekko poczuć smak nadmorskiego kurorciku. Do morza było jeszcze paręnaście kilometrów, ale pełno było „pokojów do wynajęcia”, smażalni i jakichś kramików z tandetnymi pamiątkami. Zbliżała się pora obiadowa, a więc pomyślałem o czymś do przekąszenia. Postanowiłem wszakże pofolgować swemu obżarstwu dopiero w pobliskim Kamieniu Pomorskim. Kiedyś przejeżdżałem rowerem przez to miasto, a właściwie kończyłem swoją pierwszą rowerową wyprawę. Było to w 2002r., a trasa wiodła wzdłuż polskiego Bałtyku. Do dziś ją pamiętam bardzo dokładnie, bo była jak pierwszy pocałunek, którego przecież nie sposób zapomnieć…

W Kamieniu Pomorskim nie znalazłem jednak niczego do jedzenia. Odszukałem natomiast miejsca, które kiedyś odwiedziłem. Strawa duchowa jednak nie przysłoniła zaspokojenia potrzeb brzucha, w którym kiszki grały swoją symfonię. Z Kamienia wybrałem drogę na północ, czyli do Dziwnówka. Alternatywą była trasa na Wolin, ale jechałem nią już dwa razy, zatem chciałem zobaczyć coś nowego. Wprost nad morze prowadzi droga mocno uczęszczana przez samochody. Jednak obok niej zbudowano ścieżkę rowerową. Jako już wcześniej napisałem, unikam ścieżek, ale tym razem jednak się skusiłem. Ścieżka jest szeroka i asfaltowa, a więc nie było nad czym się długo zastanawiać. Trochę tylko denerwowało mnie, że ścieżką przechadzają się turyści, zamiast wybrać położony tuż obok chodnik. No ale świętych krów nigdzie nie brakuje…

W Dziwnówku był już dostatek knajp i restauracji. Nawet pomyślałem wstępnie o jakiejś rybce, ale gdy przyszło to wyboru dania, zdecydowałem się jednak na swój numer jeden, czyli pokaźny kotlet świniowy. Po minięciu Dziwnowa, w którym na szeroką skalę prowadzono remonty dróg, pomknąłem do Międzyzdrojów. Parę górek, które na tej trasie się wznoszą, pokonałem dość chwacko. W Międzyzdrojach, po przebiciu się przez ludzkie mrowie krążące po ulicach, odnalazłem swoją kwaterę.

Rozbrat z rowerem poświeciłem na harce po plaży. Nawet raz odważyłem się wejść do morza, ale do dziś oceniam ten czyn jako szczyt heroizmu. Woda może miała z piętnaście stopni. No, formalnie drętwieją wszystkie członki…

Wśród tego rowerowego bezrobocia udało mi się wyżebrać jeden dzień na zaliczenie niewielkiej traski. Jako że życie bywa przewrotne, trasa ta okazała się najdłuższa na całej mojej wycieczce i przekroczyła 200 km. Postanowiłem wybrać się na przejażdżkę do Niemiec. Pomyślałem przy tym, że warto by przejechać wyspę Uznam od strony południowej, która dla mnie była zupełnie dziewicza. Nie dysponowałem wszakże mapą tego rejonu. Chciałem nawet kupić w Międzyzdrojach taką mapę, ale były tylko byle jakie kartograficzne ramoty, które obejmowały wyłącznie polską stronę. Dla mnie jazda bez mapy jest jak błądzenie ślepca w gęstej mgle. No ale cóż było robić? Rano wskoczyłem na rower i puściłem się ku Świnoujściu. Gdy już przeprawiłem się na drugą stronę Świny, zauważyłem że w przeciwnym kierunku poruszają się grupki rowerzystów. Po sekundzie doszło do mnie jak olśnienie, że przecież był to dzień startu maratonu Bałtyk-Bieszczady. Machałem łapką do dzielnych rowerowych twardzieli. Niektórzy odmachiwali. Jeden nawet, pewnie najbardziej dowcipny, krzyknął do mnie „w drugą stronę!”. Pomyślałem, że może kiedyś…

Tymczasem jednak czekała na mnie niemiecka granica. Wcześniej kupiłem sobie na stacji paliw w Świnoujściu mocną kawę. Trochę pobudzenia i dopingu zawsze się przyda… Bez sakw jechało mi się jakoś lekko. Dziwne, co?

Nie ma nic bardziej okropnego niż niemieckie ścieżki rowerowe. Jestem pewnie odosobniony w tej opinii, lecz już tłumaczę, o co mi chodzi. Lubię jechać na rowerze mając pełną wiedzę, gdzie dokładnie jestem. Tymczasem te ścieżki niekiedy wyrzucają rowerzystę na odludne leśne tereny. Niby jest fajnie, bo przecież w miarę bezpiecznie, nie licząc niemieckich staruszków obu płci lub dzieci, którzy na ścieżkach jadą jakoś nieprzewidywalnie. Już wolę przepychać się wśród samochodów. No ale raczej, gdy jest ścieżka, to trzeba z niej korzystać, bo inaczej będziesz miał sprawę z „polizei”, a ta instytucja raczej nie zrozumie twojej argumentacji o staruszkach i dzieciach… Zupełną katastrofą jest, gdy dana ścieżka prowadzi przez miejscowość. Jedzie się chodnikiem i często trzeba przeprawiać się na drugą stronę ulicy, bo ktoś miał taką fantazję, by puszczać drogę dla rowerów przez światła.

Jechałem zatem trochę na ślepo. No ale Niemcy to naród lubiący porządek. W końcu natrafiłem na umieszczoną na jakiejś tablicy reklamę zachwalającą uroki wyspy Uznam. Była też tam mapa interesującego mnie rejonu. Zrobiłem sobie jej zdjęcie, by móc potem je odtwarzać w powiększeniu i w ten sposób orientować w swoim położeniu i wyborze dalszej trajektorii. Przejechałem przez stolicę wyspy, miasto Usedom, po przeprawie przez ciekawy most z powrotem stanąłem na stałym lądzie. Dotarłem do starego hanzeatyckiego miasta Anklam, które obejrzałem ze sporym zainteresowaniem. Szczególnie rynek to piękny klejnot (katedra, kamieniczki, ratusz, bramy miejskie). Zdałem sobie sprawę, że trudno będzie mi dotrzeć z powrotem do Międzyzdrojów, bo dzień był już lekko popołudniowy, a dystans do pokonania jeszcze nielichy. Postanowiłem zatem dojechać do Szczecina, a stamtąd już wrócić pociągiem. Po opuszczeniu Anklam przez jakiś czas miałem wrażenie, że drogowskazy kierują minie wprost na autostradę, gdy jednak na znakach pokazało się Ueckermunde, wiedziałem że jestem w domu. Z uśmiechem i ulgą wypatrzyłem wreszcie słupki graniczne. Uśmiech ten nieco się poszerzył, gdy na słupku w kolorach czarno- czerwono-złotym zobaczyłem wyskrobany napis „Hitler kaput”. „Nasi tu byli”, przypomniał mi się cytat z jednej z kultowych polskich komedii…

Gdybym spokojnie pojechał do Szczecina, nie musiałbym doznawać wieczornych palpitacji serca. No ale zachciało mi się dojechać do Nowego Warpna. Według mnie to nie Świnoujście, ale właśnie ta miejscowość stanowi biegun niedostępności północno-zachodniej Polski. Dojechać tu można albo lawirując przy Szczecinie, albo od strony niemieckiej. Pomyślałem sobie, że taka okazja może się szybko nie powtórzyć. No to jedziemy. Od rana nic nie jadłem, a było już w okolicach godziny osiemnastej. Nie zadowoliłem się tablicą „Nowe Warpno”, która stoi kilka kilometrów od jego centrum. Puściłem się do miasteczka. W sklepie kupiłem słodkie bułki, które posłużyły mi za obiadokolację. Sprawdziłem w necie połączenie do Międzyzdrojów. Pociąg miałem przed 21. Pojechałem nad morze. Wreszcie niespiesznie ruszyłem ku Szczecinowi. Droga zaczęła się niespodziewanie dłużyć. Czasu ubywało zbyt szybko. Gdy dotarłem do Polic, uświadomiłem sobie, że jestem spóźniony. Bez wątpienia, pobladłem wtedy i mocniej nacisnąłem na pedały. Robiła się szarówka, gdy dotarłem do rogatek Szczecina. Spytałem kogoś o drogę na dworzec. Wybąkał, że może jest do niego jeszcze ze 20 kilometrów. Niepokoił mnie brak oświetlenia w moim rowerze. Nie sądziłem, że będę musiał jechać po zmroku. Miasto jawiło mi się ponuro. Jedyne oznaki życia uwidaczniały się pod sklepami monopolowymi. Poza tym ciemno, ponuro, więcej niż prowincjonalnie. Na liczniku ustawiłem wyświetlanie bieżącego czasu. Ale i tak nic na nim nie widziałem, bo zrobiła się noc. Wreszcie wdarłem się na główną arterię miasta, zrobiło się bardziej raźnie i wielkomiejsko, w górze wznosił się pałac książąt pomorskich. Przemykałem wśród złych samochodów. Na dworzec wpadłem, gdy do odjazdu pociągu brakowało 7 minut… W Międzyzdrojach na swojej kwaterze byłem przed 23. Chyba nie muszę dodawać, że nie zostałem przywitany dobrym słowem. Miałem być około dziewiętnastej…

Ostatnią częścią mojej podróży był przejazd do domu. Miałem okazję wcześniej już trzy razy rowerem przemierzać trasę znad zachodniego wybrzeża do miejsca swego zamieszkania, przy czym raz kończyłem w Wałbrzychu, a dwa razy w mieście, w którym obecnie mieszkam, czyli w Świdnicy. Jakoś w drugą stronę rowerem nigdy nie próbowałem swych sił. Jeszcze w Międzyzdrojach popsuł mi się aparat. Od tej pory resztę zdjęć robiłem swoim telefonem. Jako ciekawostkę warto powiedzieć, że za statyw służył mi mój nowy nabyty w Tczewie bidon. Ciekawostka polega na tym, że średnica bidonu po odkręceniu nakrętki była takiej wielkości, że dokładnie mieścił się w niej osadzony na lekki wcisk i postawiony na sztorc telefon. Dzięki temu uzyskałem szereg bezcennych dla mnie fotografii przy tabliczkach miejscowości.

Na bagażnik roweru z powrotem trafiły sakwy. Do samochodowego żoninego bagażnika powędrowały natomiast „cywilne” ciuchy i niepotrzebne już mapy województw północnej Polski, za wyjątkiem mapy Zachodniopomorskiego. Ubrania rowerowe pachniały świeżością, bo udało mi się zrobić małą przepierkę. Pożegnania kilka słów i jazda…

Do Kamienia Pomorskiego dojechałem tą samą drogą, która wcześniej przywiodła mnie do Międzyzdrojów. Poprzedniego dnia przysiadłem nad mapą, by tak zaprojektować trasę, żeby zaliczyć nowe gminy. Wypadło na to, że pierwszego noclegu będę musiał wypatrywać w okolicach Pyrzyc. Gdy tylko zmieniłem kierunek na południe, doświadczyłem czegoś nowego podczas mej wycieczki. Oto rozbuchał się wiatr w plecy. Tak nawet zastanawiałem się jak go nazwać. Szukałem antonimu do pięknego określenia „wmordewind”. Zaświtały mi dwa określenia: „wplerywind” lub w „wkuferwind” (z modyfikacją „wkuperwind”).

Z większych miejscowości na trasie można wymienić Stargard Szczeciński. Nie byłem jednak w nastroju do zwiedzania, bo tak milutko podwiewał ów wkuperwind, że jazda była jak ślizg po lodzie. W Pyrzycach znalazłem się o przyzwoitej porze. Nocleg znalazłem w hoteliku „Faraon”. W knajpce przy hotelu zjadłem spóźniony obiad. Na liczniku odczytałem średnią za dzień. Nieźle, ponad 24 km/h. Bez marudzenia o stosownej porze zanurkowałem w odmęty pościeli.

Kolejny dzień objawił się piękną słoneczną pogodą. Niestety ze smutkiem stwierdziłem, że wkuperwind odleciał pomagać komu innemu. Z czasem wszystko wróciło do normy, czyli zaczęło wiać z przeciwka… Lawirując między gminami dotarłem do Barlinka, a zaraz potem przekroczyłem granicę województwa lubuskiego. Przed Gorzowem, a dokładnie w Kłodawie, która praktycznie z nim się łączy, przyjąłem obiadek w postaci kotleta świniowego z dodatkami. Przejechałem przez centrum Gorzowa – jednego z dwóch miast stołecznych w Lubuskim. Swoją drogą, to dziwne, że stolica województwa lubuskiego ma w swej nazwie określenie „Wielkopolski”. Nieco pogubiłem drogę, bowiem dwa razy forsowałem Wartę, by w końcu znaleźć się na pożądanej trasie wylotowej w kierunku Santoka. Do tej historycznej i pogranicznej niegdyś miejscowości dotarłem sympatyczną drogą, która przez kilka kilometrów prowadziła równolegle do Warty i tuż przy niej. Sam Santok, niegdyś potężny gród warowny położony w widłach Warty i uchodzącej do niej Noteci, sprawiał senne wrażenie. Wartę dane mi było jeszcze raz przebrnąć, tym razem w Skwierzynie. Później był Bledzew i na zakończenie Łagów, uroczo położony nad jeziorem, któremu dał nazwę. Tutaj też zakończyłem jazdę, a nocleg udało mi się zorganizować w pensjonacie, którego nazwa uleciała mi z głowy…

W trzecim dniu jazdy pogoda się pogorszyła. Zachmurzyło się i popadywało. Jechałem bocznymi drogami, na których samochody pojawiały się sporadycznie. Zapamiętałem ciekawą nazwę jednej z mijanych wsi: Podła Góra. Taką tabliczkę umieściłbym przed niejednym podjazdem, ale tu jej treść jawiła mi się jako mocno przesadzona. Żadnych gór nie było, a zwłaszcza podłych. Teren gładki jak stół. No ale w końcu potraktowałem tę nazwę jako przejaw ludzkiej fantazji, cechy, która wszakże i mnie jest nieobca. Zbliżałem się do drugiej stolicy Ziemi Lubuskiej, a mianowicie Zielonej Góry. Kolejną wielką rzekę na swej trasie, Odrę, pokonałem tym razem promem. Stara łajba odbijała od nabrzeża, niosąc na swym pokładzie kilka samochodów oraz parę rowerów i może jeden skuter. Przeprawa wpisana jest w szlak drogi wojewódzkiej między Brodami a Czerwieńskiem. Do Zielonej Góry wjechałem sporą arterią, zwiedzanie centrum zostawiłem sobie na inną okazję. Sprawnie odnalazłem swój kierunek. Koło Zielonej Góry położona jest spora wieś gminna o nazwie takiej samej jak moje miasto, czyli Świdnica. Rzecz jasna, musiałem się tam skierować, tym bardziej, że właściwie jej usytuowanie było w miarę zgodne z kierunkiem mojej jazdy. Ostatnie kilometry wiodły znowu drogami lokalnymi. Jechałem niespiesznie. Oglądałem okolice, jakoś nawet nie złościł mnie przeciwny wiatr, cieszyłem się samym pokonywaniem dystansu… Wreszcie opuściłem „dziewicze” tereny i wjechałem na znane mi już z wcześniejszych wędrówek obszary. Na ostatni nocleg trafiłem do Szprotawy. Po lekkim zamieszaniu, w końcu znalazłem hotel „Regina”.

Poranek ostatniego dnia jazdy nie napawał optymizmem. Nad światem wisiał gęsty opar, a chmury nabrały niepokojąco ciemnych barw. No ale cóż było robić? Wskoczyłem na swego Zdechlaka i dalejże do domu. Mimo tych ponurych dekoracji, deszcz jakoś nie chciał spaść. Za Przemkowem wyprzedziłem parę (dziewczynę i chłopaka), która jechała w tę samą stronę. Po jakimś czasie zobaczyłem, że gonią mnie i koniecznie chcą mnie dopaść. Też pewnie jechali gdzieś dalej, bo mieli bagaż. Ucieczka przed nimi dodała trochę barw do tego szarego dnia. Ścigali mnie dzielnie przez kilkanaście kilometrów, do Chocianowa. To zostawali w tyle, to znowu podjeżdżali na 200-300 m, a wtedy ja mocniej naciskałem na pedały… Za Chocianowem już ich nie widziałem, ja odbiłem na Chojnów, a oni pewnie gdzie indziej… może na Bolesławiec. Dalej była Złotoryja, Jawor i w końcu moja – „prawdziwa” Świdnica. Wyprawa bez planu dotarła do mety.

Wyprawa składała się z 12 dni jazdy, w ciągu których przejechałem 1746 km. Najkrótszy etap liczył 105 km (pierwszy, po przyjeździe pociągiem do Suwałk), najdłuższy (niemiecki) – 207. Średnia na dzień dała zatem ponad 145 km. Pewnie można byłoby więcej, ale mnie to usatysfakcjonowało.

Z Darkiem wdaliśmy się w dyskusję, czy jest sens jeździć po polskich trasach, kiedy liznęło się nieco egzotyki. Zgodnie doszliśmy do wniosku, że dalsze wyprawy są o niebo ciekawsze. Jednak ujawniła się także drobna różnica zdań. Jego dłuższe krajowe przeloty chyba już nie interesują, w pewnym sensie nudzą go monotonne widoki, chciałby więcej wrażeń. Ja ciągle pewnie będę przemierzał polskie dróżki, nad którymi szumią wierzby. Ciągle nowe i nowe. I nawet nie dlatego, żeby dopisać sobie kolejną gminę do listy swoich zdobyczy…

Zatem do zobaczenia na polskich ścieżkach.



Offline EASYRIDER77

  • Wiadomości: 4847
  • Miasto: INOWROCŁAW
  • Na forum od: 27.07.2010
Odp: Wyprawa bez planu 2014
« 31 Gru 2014, 11:54 »
ale opowiadanie zrobiłeś. Fajnie się czytało, choć jakiejś małej galeryjki brakuje.

gratuluję i pozdrawiam

Offline Mężczyzna menel

  • Wiadomości: 3311
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 25.03.2012
Odp: Wyprawa bez planu 2014
« 31 Gru 2014, 18:36 »
Cytuj
Pokrzepiony nią rano stałem oto na peronie dworca Warszawa Wschodnia.

Co za dziecinny błąd. Do "Hańczy" wsiadamy na Zachodniej a potem na Centralnej i Wschodniej z piwem w ręku podziwiamy głupków z rowerami szturmujących wagon.

Offline Mężczyzna Pioter

  • Wiadomości: 34
  • Miasto: szczecin
  • Na forum od: 17.06.2014
Odp: Wyprawa bez planu 2014
« 1 Sty 2015, 10:26 »
Jako ze mieszkam w Szczecinie dosc czesto jezdze po Niemczech.Za kazdym razem gdy sciezka w miasteczkach czy wioskach prowadzi chodnikiem poprostu pakuje sie na jezdnie by po minieciu zabudowan na nia wrocic.Zaden Polizei mnie jeszcze nie zatrzymal.I jak zauwazylem robi to wielu innych rowerzystow,nie tylko Polakow:)wielu "sportowych" przedstawicieli naszego hobby prawie wogule nie korzysta ze sciezek tylko jezdzi zwyczajnie po jezdniach po to wlasnie zeby unikac staruszkow,dzieci,trekingowcow czy innego ustrojstwa:)takze przy nastepnej twojej wizycie smialo zjezdzaj na jezdnie.

 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum