Podczas porządków znalazłem kajet z zapiskami z podróży, więc chyba czas na relację, lepiej późno niż wcale, może się komuś przyda.
Podziękowania dla
tomzoo za pomoc. Wasze zdjęcia się ogromnie przydały i głównie dzięki nim mogliśmy wybrać własny wariant zwiedzania kraju. Gruzja charakteryzuje się niesamowitym przekrojem stref klimatycznych i regionów geograficznych, dzięki czemu zawsze można odszukać coś dla siebie. Ale po kolei :
Nasz początkowy plan był ambitny - lądowanie w Kutaisi, szybki przelot do magicznego konsulatu Azerbejdżanu w Batumi, wyrobienie wizy, pociąg do Baku i powrót na kołach. Mądrzejsi o informacje od spotkanych ludzi wiemy, że da się to zrobić prościej.
Na etapie planowania wszystko było na styk i miałem przeczucie, że się po drodze sypnie. Już w Gruzji dowiedzieliśmy się, że przeczucie mnie nie myliło i mielibyśmy awaryjny postój w Tbilisi, ale nie miało to i tak znaczenia, bo życie samo nam plany zweryfikowało. Najpierw zmuszeni byliśmy do przebukowania wylotu na ostatnią chwilę, co definitywnie pogrzebało ideę wycieczki od wybrzeża do wybrzeża. Aczkolwiek nie ma tego złego i zaoszczędzone dwa dni poświęcilismy na wizytę w gruzińskiej knajpie na Ursynowie (dobra, oryginalna kuchnia, tak samo jak włosy w żarciu, specjalnośc narodowa Gruzinów), znalezienie rowerowej flagi gruzińskiej (nieoceniony sklep z artykułami propagandowymi na Woli) oraz kartonów na rowery. Z tym ostatnim poszło zdecydowanie najgorzej. Z racji ograniczonej przestrzeni bagażowej w aucie, postanowilismy upolować kartony w stolicy, co miało być proste, łatwe i przyjemne. Kierowani opiniami z tego forum, na początek odwiedziliśmy kilka marketów sportowych i elektronicznych, liczać na pudła po rowerach, telewizorach czy innych lodówkach. I tu pierwsze zdziwienie. Wszędzie ekologia i kompaktory do makulatury, nawet w Decathlonie mają taki na zapleczu i wszelkie opakowania są niszczone w chwilę po wyjęciu towaru. Nie poddawaliśmy się zbytnio i za dwa piwa marki Królewskie upolowaliśmy niedobitki z jednego z kompaktorów, zakupiliśmy tasmy, strecze i sznurki, po czym, po 3 godzinach pakowania, stwierdziliśmy, że do dupy to się trzyma i całe do Kutaisi nie doleci.
Następnego dnia wybraliśmy się więc na obchod sklepów rowerowych i odwiedziliśmy chyba wszystkie na zachód od Wisły. W każdym to samo - koniec sezonu, kolekcja wyprzedana, kartonów brak. Dopiero wieczorem, barterem za ciasto wiśniowe, wyprosilismy dwa od właściciela sklepu z rowerami miejskimi na Mokotowie, który trzymał w nich nowe modele na zapleczu. Dostalismy jeden karton Meridy i jeden Krossa. Ten drugi okazał się o niebo lepszy.
Tak więc wszystko gotowe, wylatujemy z lekkim poślizgiem. Ruskie jeszcze w samoloty nie strzelają, więc chwila moment i lądujemy na miejscu. Na lotnisku w Kutaisi wózków brak, więc należy się przygotować na targanie toreb i kartonów samemu. Ponieważ ambitny plan nam nie wyszedł, postanowilismy pojechać na pałę, dostać jakoś do Tbilisi i tam zastanawiać. Pogoda zapowiadała się fatalna, więc pierwszy nocleg zabukowaliśmy sobie w Hostelu Kutaisi, prosząc jednocześnie o transport z lotniska. Dzięki temu przy drzwiach czekał Kote z kierowcą - Grigorijem, którzy zabrali nas ze wszystkimi bagażami. Tu nalezy wspomnieć, iż przed naszym wyjazdem doszło do rozłamu w spółce i obecnie mamy dwa Hostele Kutaisi, po jednym na każdego wspólnika. Oba są warte polecenia i w obu przypadkach można liczyć na wszelką pomoc ze strony właścicieli, aczkolwiek podbieranie klientów zmylonych tą samą nazwą jest na porządku dziennym. Z lotniska do Kutaisi jest 20km, więc można podjechać samemu, jednak pozostaje problem kartonów. My zostawiliśmy nasze razem z taśmami i sznurkami na kwaterze, więc transport z lotniska się zamortyzował.
Droga do Kutaisi pozwoliła nam poznać dwie najważniejsze cechy Gruzinów - zamiłowanie do samochodów i palenia fajek. Palą na okrągło i nieustannie. przy turystach się hamują, niemniej warto o tym pamiętać, gdy planuje się jazdę marszrutką czy taksówką lub wynajem pokoju na nocleg. Na okrągło również jeżdżą, wożonko to sport narodowy i sposób spędzania wolnego czasu, a samochód jest świętością i ma absolutne pierwszeństwo przed wszystkim.
Za objazd po centrum, podwiezienie do kantoru i na stację kolejową, gdzie Grigori pomógł wyjaśnić wszystkie niuanse przejazdu do Tbilisi, oraz późniejsze odwiezienie do hostelu zapłaciliśmy 30 lari. Kolejne 30 za nocleg dla dwóch osób, jednak hostel był zajęty i dostalismy łózko w sypialni znajomych Kote, którzy mieszkali 3 domy dalej i byli w trakcie remontu piętra dla turystów. Standardowa cena noclegu w Gruzji wynosiła 25-30 lari za osobę, niezaleznie od standardu.
Dzień IPodczas wieczornego składania rowerów okazało się, że znikł jeden klin od kierownicy. Na szczęście w Kutaisi jest jeden z kilku sklepów rowerowych w Gruzji, więc z samego rana podjechaliśmy sprawdzić, czy uda się zaradzić. Sklep położony jest przy głównej ulicy miasta - Alei Agmashenebeli, otwarty od godziny 9 (ale po gruzińsku, czyli czasem trzeba poczekać). Wyposażenie raczej mocno podstawowe i nie ma co liczyć na części do nowszych podzespołów. Gdy właściciel wykręcał klin z jednego z ewidentnie kradzionych w Europie rowerów (był nawet rower miejski z Warszawy
), porozmawialiśmy sobie z jego kompanami o Czterech Pancernych i polskich Unibikach. Cena używanego klina - 10 lari. Już tu zaczynalismy rozumieć, że w Gruzji nie ma oficjalnych cenników i każda kwota podlega negocjacji. Spod sklepu możemy dojechać do dworca kolejowego jedyną porządną ścieżką rowerową w kraju, wybudowaną podczas remontu alei, jaki przeprowadzono z okazji przeniesienia parlamentu z Tbilisi. Nie zdziwiło nas za bardzo, że byliśmy jedynymi rowrzystami w mieście.
Przed dworcem aleja kończy się schodami, więc warto skręcić jedno skrzyżowanie wcześniej w prawo i objechać je bokiem. Dalej i tak trzeba targać wszystko ze sobą, bo wind w Gruzji jeszcze nie wynaleziono, a stan schodów na perony o pomstę do nieba woła.
Na peronie 4 pasażerów i z 6 mundurowych. Służby w gruzji dzielą się na policję oraz straż cywilną, której zadaniem jest pilnowanie obiektów publicznych. Wszystkich razem jest chyba drugie tyle co mieszkańców, a po reformach Sakaszwilego ucięto korupcję i nepotyzm, więc kraj powinien być wyjątkowo bezpieczny dla przyjezdnych, chociać nie wiem, czy sie ostatnio nic w tej kwestii nie zmieniło. Sakaszwili siedzi na banicji w Nowym Jorku, a w kraju miesza miliarder z rosyjskiego nadania, Bidzina Iwaniszwili, o którym później.
Na koniec bilety. Po pierwsze należy nauczyć się czytania gruzińskich rozkładów. Przeważnie każda relacja ma podane cztery godziny, co pozwala sądzić, iż mamy cztery połączenia dziennie. Nic bardziej mylnego. Pierwsze dwie to odjazd i przyjazd w relacji wypisanej w rozkładzie. Ostatnie dwie to godziny dla kierunku przeciwnego. Tak więc szukając pociągu z Kutaisi I (Kutaisi II to stacja obsługująca ruch regionalny w rejony górskie, leży po drugiej strone miasta) do Tbilisi, należy w poniższym rozkładzie patrzeć na druga kolumnę "departure" pociągu 17/18 Tbilisi-Kutaisi I. Jest to pociąg łączony ze składem do Zugdid, a więc w kierunku Kutaisi nalezy pilnować swoich wagonów (przeważnie ostatnie dwa)
http://railway.ge/?web=0&action=page&p_id=479&lang=engBilet kolejowy kosztuje 5 lari od osoby. Kolejne 5 nalezy dopłacić za rower. Bilet kupujemy w kasach na stacji, ale za rowery dopłacamy u konduktora. W kierunku Tbilisi dopłacamy dopiero w Rioni, gdzie nasz wagon jest doczepiany do składu z Zugdidi i zmienia się drużyna konduktorska. Warto wspomnieć, iż trasa do Rioni to raczej powolne przebijanie się przez górzyste okolice Kutaisi i przy dobrej pogodzie jest co fotografować.
Wagon ma swój klimat, daleko mu do współczesnych plastikowych wnętrz. Przy centralnych stolikach nadal toczy się życie towarzyskie, Gruzini grają w swoją wersję backgammona, ale - na szczęście - teraz już wychodzą palić do przedsionka. Na trasie są trzy dłuższe postoje, podczas których można wyskoczyć po małe zakupy. Cała podróż była chyba jedną z ciekawszych atrakcji. Gruzińska kolej się modernizuje, więc warto ją zaliczyć, zanim wagon trafi na złom.
W czasie jazdy przejrzeliśmy Pascala i wybraliśmy sobie hostel na krótki pobyt w stolicy. Polskie wydanie raptem 3 miesiące wcześniej opuściło drukarnię, dzięki czemu wszystkie informacje były aktualne. Do Tbilisi przyjechaliśmy w godzinach wieczornego szczytu, zaliczając na starcie intensywnego kursu poruszania się po drogach Kaukazu. Tutaj nie ma co liczyć na kulturę czy przepisy, należy dosyć aktywnie zdobywać sobie miejsce na jezdni i przyswoić znaczenie różnych klaksonów. Ulice Kaukazu nie różnicą się zbytnio od Tajwanu czy Kambodży, taki zorganizowany chaos, jednak osobiście czułem się tam o wiele bezpieczniej niż na drogach Mazur.
Znalezienie hostelu było dłuższym przedsięwzięciem, gdyż numeracja ulic również jest robiona "po gruzińsku". Ostatecznie pomógł nam młody chłopak, który 3 minuty wczesniej próbował nas namówić na swoją kwaterę. Jak 10 przed nim. Gruzini zwęszyli już interes i czasem cięzko jest przejść w spokoju 100 metrów, żeby nie opedzać się od naganiaczy. Na miejscu okazało się, że hostel prowadzą Polacy, jednak atmosfera jest bardzo międzynarodowa, trafiła tam również para Belgów, jadąca z nami pociągiem. Tbilisi to miejsce postoju dla rowerzystów jadących lub wracających ze wschodniej Azji, więc było z kim wieczorem porozmawiać o przeprawie przez Turkemni/Uzbeki/Kazach/Kirgi-stany. Informacje zdobyte w takich rozmowach są bezcenne i próżno ich szukać na forach czy w czasopismach podróżniczych. Nam się przydała szczególnei ta o zwyczajach gruzińskich pograniczników, dzięki czemu nie zeszliśmy na zawał serca dwie noce później. Korzystając z wieczoru, poszliśmy do lokalnej knajpy, poleconej przez chłopaków z hostelu, wypróbować różne wersje chaczapuri, khinkali oraz gruzińskiego piwa, które jest całkiem nie najgorsze. O ile samo jedzenie zdecydowanie się broni, o tyle gruzińska obsługa już nie do końca. Najpierw dwie różne kelnerki chciały przyjąć od nas zamówienie, ale miały kłopoty z synchronizacją i nie doczekalismy się żadnego dania. Gdy po pół godzinie się o nie upomnieliśmy, dostaliśmy je podwójnie. Próba wyjaśnienia sytuacji doprowadziła nas do konkluzji, żeby darować sobie angielski do czasu powrotu do Polski i postawić na rosyjski lub podręczny słownik. Jeśli ktoś Wam powie, że starzy Gruzini mówią po rosyjsku, a młodzi po angielsku, to mu nie wierzcie za grosz, bo w połowie mija się z prawdą. O ile faktycznie po rosyjsku idzie się porozumieć z prawie kazdym Gruzinem po trzydziestce, o tyle młodzi nie znają żadnego języka obcego i nawet panie pracujące w Tbilisi w sklepach czy knajpach dla turystów ledwo przedstawić się potrafią. Jeden plus jest taki, że po dwoch tygodniach człowiek już wsio paniemaju i haraszo gawari i jakoś swojsko się na tym Kaukazie robi
cdn