Jak zaplanowałam Portugalię w zeszłym roku, tak zrobiłam.
Wyprawy z Cyklotrampem, to już myślę mój nałóg, oj trudno będzie z nim zerwać. To nie tylko dobra organizacja pod względem kwater, tras, transportu, ale również niezła integracja. Jak to jeden z uczestników słusznie zauważył, wycieczka przypomina wyjazd na kolonie, czyli nie ma czasu na nudę, o konkretnych porach pobudka, zbiórka, przerwa na lody, siku, obiad, plażowanie, itd.
Skład: 16 uczestników w sporym przedziale wiekowym + 2 pilotów.
Kwatery: ogółem 4, standard rósł z miejsca na miejsce.
Dystans: ogółem ok. 400 km, najdłuższy dzienny dystans 90 km, najkrótszy 35 km, 6 dni na rowerach, 2 dni spaceru po Lizbonie.
Sprzęt: wypożyczony na miejscu.
Region: Algarve + Lizbona.
Pogoda: temperatura odczuwalna ok 30 st. C, do tego miejscami silny wiatr.
Termin: 8-17.05.
Lecimy przez Niemcy do Faro, pierwsza kwatera w miejscowości Albuferia. Cóż, nie do końca mój klimat. Miejscowość typowo rozrywkowa, dyskoteka na dyskotece, mnóstwo neonów i poprzebieranych Anglików. Panowie paradują w bikini albo w sukienkach, przy okazji rozlewają drinki na przypadkowe osoby. A może już stara jestem, że mnie to nie bawi? Pierwsze kroki kierujemy naturalnie na plażę, a wieczorem... wieczorek zapoznawczy. Okazuje się, że rekordzista zaliczył już 16 podobnych wyjazdów, i że nie każdy ma szczęście wybrać się w kierunku, który sobie wymarzył. Nakręciłam kilka osób na Bałkany, naiwnie liczę na jakąś prowizję z tego tytułu. Wcinamy lokalne sery, wędliny i degustujemy różne alkohole. Tak zwykle zresztą kończy się każdy wieczór, w mniejszym lub większym składzie, i raczej później, niż wcześniej.
Pierwsza wycieczka, to dystans 80 km. Testujemy wypożyczone rowery. Część osób dostała od razu wypasione rowerki "SPECIALIZED", mnie trafił się niejaki "ASTRO". Sam wygląd już lekko odrzucał, niby miał amortyzatory, a jakby ich nie miał, jedyna zaleta - lekki. I jak tu nie być ostatnim na takim sprzęcie? Męczyłam się na nim 3 dni. Jechałam do Portugalii z przekonaniem, że będzie lekko, łatwo i przyjemnie, nic z tych rzeczy. Podjazdów różnego typu nie brakowało, trudne klify, schody, krzaki, do tego upał i niemalże huraganowy wiatr. Prawie codziennie przy okazji wycieczek zaplanowano gdzieś po drodze plażowanie. A plaże w tamtej okolicy są naprawdę wyjątkowe.
Za każdym razem jesteśmy podzieleni na 2 grupy: normalną i pozostałych (czytaj na szybką i resztę). Oczywiście zaliczam się do tych nienormalnych, nie tylko ze względu na sprzęt, ale uwielbiam postoje na zdjęcia. Widoki codziennie są bardzo podobne, czyli urocze miasteczka z wąskimi uliczkami, klifowa linia brzegowa, charakterystyczna roślinność, sady pomarańczowe, mokradła, krystalicznie czyste rzeki. Trasy bardzo różne: asfalt, drewniane mosty, skaliste wybrzeże, dużo szutru, single tracki w lasach i na łąkach.
Obrywa mi się regularnie za zmienienie przerzutek przy starcie na podjazdach, łańcuch spadł jakieś 3 razy. Kamil, albo Ilona z Natalią ratowali mnie w takich momentach. Nie potrafię się tego oduczyć. Gdy z kolei zjarało mi ramiona uratował mnie mój ręcznik. Założyłam jak pelerynę i od razu wysunęłam się na prowadzenie. Zyskałam tym samym pseudonim batman-super Marzenka.
Trzeciego rowerowego dnia przyjeżdżają wieczorem nowe rowery, w tym jeden dla mnie. Zostaję prawie siłą wyciągnięta spod prysznica, żeby odebrać sobie nowy sprzęt. Od tej chwili już niewiele brakowało mi do szczęścia. Tym razem dostałam szarego "SPECA" i zakochałam się od pierwszego użycia. Jesteśmy już w miejscowości Alvor. Pierwszy wieczór spędzam w damskim gronie na uroczej starówce. Poznałyśmy się dużo bliżej, popijając Sangrię. Klimat miejscowości zdecydowanie w moim typie.
Czwarty rowerowy dzień już na SPECU, ech, co za przyjemność prowadzenia. Grupę nienormalnych prowadzi wyjątkowo Maciek, i wcale nie jest tak źle, nikt się nie zgubił, nikomu się nie oberwało. Wieczorem dla wszystkich dodatkowo przygotowuje krewetki - mniam! Po kolacji wypad w miasto, który kończy się nad wodą. Warcaby z chipsów, wino, zwierzenia, i takie tam.
Kolejny dzień to już moje urodziny w kolejnym hotelu w Lagos, nie zdradziłam się ani słowem od rana. Niemniej mój dowód mnie zdradził. Także była sporo niespodzianek: tort ze świeczkami, sto lat, prezent - koszulka do przymiarki, tańce, grajek przy basenie dedykował dla mnie kawałek, Polacy postawili piwo, a na koniec wrzucili mnie do basenu w ubraniu, za co oberwało mi się od obsługi hotelowej. To była moja pierwsza w życiu impreza urodzinowa - dacie wiarę? Trudno będzie ją powtórzyć. Nad ranem naliczyłam 13 butelek po różnych alkoholach opróżnionych 13 maja.
Ostatni dzień na rowerze nie należał do przyjemnych. Na samym początku trasy kolega miał wypadek - nie zauważył dziury wielkości koła od roweru, polała się krew, karetka, szpital, na szczęście skończyło się tylko na kilku szyciach. Niemniej narobił stracha wszystkim, obawialiśmy się o niego i o to, czy w ogóle jechać dalej. Z perspektywy myślę, że mógł to zaplanować, wiedział jak trudna trasa nas czeka
Przez całą trasę wiał huraganowy wiatr, momentami nawet zrzucał z drogi. Niemniej to chyba typowe dla okolic przylądka św. Wincentego. Fragmentami trasa bardzo ciekawa - sporo terenów odludnych, tylko ten przeklęty wiatr i nie najlepsza forma od rana. Po drodze zdarzył się jeszcze jeden wypadek, ale już nie tak poważny - koleżanka nie wyrobiła na zakręcie. Wróciliśmy ledwo żywi, sił starczyło tylko na herbatę wieczorem.
Ostatnie 2 dni to spacer po Lizbonie i nocleg w klimatycznym hostelu. To bardzo górzyste miasto - spacer bywa męczący. O dziwo brakuje czegoś między nogami, znaczy tęsknimy za rowerami
Wieczorem ruszamy sprawdzić jak wygląda życie nocne w stolicy. Trafiamy do dwóch klubów z muzyką kubańską. Dziewczyny królują na parkiecie. Następnie Kamil, nasz Alvaro, zbiera podziękowania od szczęśliwych lokalsów za to, że mogli zatańczyć ze mną i moimi koleżankami.
Wracamy do kraju z Lizbony przez Londyn Stansted - w tym spędzamy całą nockę na lotnisku w Londynie. Ostatni raz piszę się na coś takiego! Straszny widok, do tego zimno, brak miejsc do siedzenia, ludzie na podłogach, jak w noclegowni. Ale jakoś przetrwaliśmy.
W skali od 1-5 oceniam wyjazd na 10. Wyglądam jak dziecko wojny, tj. siniak na siniaku, zadrapań od groma. Niemniej już myślę nad wypadem jesiennym i niecierpliwie czekam na moją koszulkę w rozmiarze S