Zamiast. Latorośl udaje, że dorośleje. Nie wykpię się na cały weekend :/
edit: słów parę o ciut wietrznej i deszczowej, majowej niedzieli.
Dla mnie to była w sumie jazda po jedną gminę. A dla kolegów i koleżanki - życiówka. Plan był bowiem taki: Piotr, Kuba, Rafałowie dwaj, Marek, Jędrzej i Anetta chcieli zmierzyć się z konkretnym - dla nich - dystansem. Konkretnym, czyli przekraczającym 200 km, co w każdym przypadku miało skutkować dystansem "życiowym" w jeździe na rowerze. Jazda miała być bez napinki na prędkość, bez specjalnego patrzenia na czas, ot, po prostu: pętla po Wielkopolsce, z jednoczesnym odwiedzeniem ciekawych miejsc. Jakoś tak z tydzień przed eventem tradycyjnie zepsuły się prognozy i nic nie wskazywało, by miało się to poprawić. I takoż się stało. Nikt jednak nie zamierzał odpuszczać. I dobrze.
W niedzielny poranek, o 7 meldujemy się na kórnickim rynku. Eufemistycznie mówiąc: jest rześko... co tam, kurde, jest może i słonecznie, ale wieje jak diabli i temperatura niecałe 5 stopni. Dwójka kolegów jedzie na krótkie spodnie... hm, myślę sobie, chyba ciut zimno na taki strój, mimo iż do zmarzluchów nie należę. Ruszamy tak bez szału, asfaltem na Mosinę, trasą 431. Rankiem ruch tam znikomy, za to wieje masakrycznie. Ten odcinek jedzie z nami jeszcze Norbert, który stara się nie narzucać ostrego tempa, ale dzięki temu, że jedzie pierwszy rozpycha wiatr i jest jakby wygodniej jechać. To co dobre, szybko się kończy, bo Norbi zostawia nas w Mosinie i zawraca, odtąd więc pojedziemy dalej w ośmioro. Jakieś 7 km przed Czempiniem zaczyna coraz mocniej kropić... stajemy w lesie i ekipa się ubiera. Ja zostaję w stroju zwykłym, przebiorę się jednak 4 km dalej, na przystanku, bo deszcz będzie już lał się z nieba ostrymi strugami. Spodnie do jazdy miejskiej wzbudzają powszechny śmiech, jednak gdy w końcu przestaje padać i stajemy w Racocie - okazuje się, że jako jedyny mam suche buty i spodnie.
Racot to pierwszy przystanek pałacowy na trasie (Kórnik i Rogalin, jako te bliskie i wielokrotnie zaliczone nie wchodzą do spisu wycieczkowego). Tempo jest dość spokojne, cały czas jedziemy pod ostry wiatr. Z Leszna, gdzie czeka na nas ekipa zaprzyjaźnionych leszczyńskich rowerzystów nadchodzą mało przyjemne wieści: zimno, 8 stopni i leje. Oj...
Wspominałem, że przestało padać? Wspominałem. W Racocie zdejmuję spodnie przeciwdeszczowe, a kilka km dalej, w jakiejś wiosce na przystanku ściągamy kurtki przeciwdeszczowe. Nie pada, a nie ma sensu "moknąć od środka". Wiatr wysusza zawilgocone rzeczy, a żeby było zabawniej, zaczynają się pofałdowane tereny przed Osieczną. Do Drzeczkowa dojeżdżamy w nadziei, że lasy między tą wioską a Osaką (jak mawiają miejscowi) trochę nas osłonią. Słabo z tym osłanianiem im idzie jednak. Zanim jednak ruszymy dalej, obowiązkowo fotka przy pałacu. Szkoda, że nieczynnym dla zwiedzających (i nieczynna jest też restauracja... a taką miałem ochotę na kawę). Więc foty zza płotu tylko.
Osieczna wita nas pięknym słońcem.
Poza tym oczywiście też wiatrem obowiązkowo w twarz i podjazdem pod łoniewską górkę. Ekipa ostro zapodaje pod górkę, aż mam problem, by im odjechać na tyle, żeby zdążyć zrobić im zdjęcia. Z asfaltu na górze zjeżdżamy w polną drogę i jedziemy na wieżę widokową zwaną "Jagoda", gdyż ponoć azaliż pięknie stamtąd widać panoramę okolicy. Zanim tam dotrzemy... prawie zaliczam glebę na piachu... Opony 1,6 cala to jednak nie jest dobra szerokość na taką nawierzchnię.
Docieramy na wieżę, widok zaiste przedni. Da się też na niej nocować, gdyby ktoś był zainteresowany.
Potem zjazd do asfaltu inną drogą - całkiem ładnym singletrackiem - szkoda, że go nikt nie oznaczył, by można z niego skorzystać w obie strony. W Osiecznej stajemy pod Muzeum Wiatraków: ekipa leszczyńska wita nas grochówką, kawą i plastrem miodu.
Pozytywnie zakręcony gospodarz opowiada nam o młynarstwie podczas zwiedzania jednego z wiatraków. To chyba najfajniejszy punkt wycieczki - trza tu zabrać rodzinkę w przyszłości, bo miejsce klimatyczne.
Tym bardziej, że nie mamy czasu na zwiedzanie wszystkich wiatraków - czas ruszać do Leszna. Po drodze górka... taka jakaś dziwna. Niby jej nie widać, ale długi, praktycznie niezauważalny podjazd wyczerpuje ekipę i rozrywamy się na kilka grupek. W pewnym miejscu, jakby na szczycie tego niewidocznego wzniesienia: ławeczka i stojak w postaci roweru z kwadratowymi kołami. To miejsce, gdzie umarł rowerzysta... więc napis "rowerzysto odpocznij nabieraj jakby innego znaczenia". Nie odpoczywamy jednak, tylko powoli zdążamy do Leszna. Grupki zjeżdżają się przed samym miastem, szybko do centrum, na zasłużony obiad. Cały czas nie pada, a teraz na dodatek ma się nam wreszcie los odmienić - pojedziemy z wiatrem.
W trakcie obiadu zostawiamy część ekipy i ruszamy ze Skfarem jako przewodnikiem zaliczyć gminę Święciechowa. Idzie nam sprawnie, leszczyńskie DDR'y są nawet nieźle skomunikowane, więc tam i z powrotem wychodzi dodatkowe 10 km. Gmina zaliczona, można jechać do Rydzyny. Można, a nawet trzeba, bo od strony Wschowy idzie na nas potężna ulewa. Jedziemy leszczyńskimi DDRami, które z jednej strony są nawet nieźle skomunikowane, a z drugiej... ktoś na nich wymyślił PROGI ZWALNIAJĄCE DLA ROWERZYSTÓW!! Jakiś koszmar, bo... wszyscy to omijają. Wyjeżdżamy z Leszna, wiatr spycha goniącą nas ulewę lekko na wschód, więc ostatecznie do Rydzyny docieramy mając chmurę w dość bliskim zasięgu, ale cały czas... nie pada. Fotki i znikamy, bo wokół pałacu mnóstwo aut i ludzi... maj, więc komunie.
Do Ponieca spory kawałek jedziemy świetnymi, nowymi, asfaltowymi ścieżkami. Gdyby nie idiotyczny pomysł blokowania wjazdu na nie (i wyjazdu) barierkami, byłoby naprawdę super. Na jednym z wjazdów Marek zalicza glebę - koło łapie poślizg, barierka staje na drodze i dzwon. Na szczęście kończy się na otarciu - rowerzysta i rower sprawny, można jechać.
Niebo tradycyjnie po raz kolejny pokazuje nam, że cały czas ma ochotę nas zlać deszczem. Grzejemy więc na Rokosowo, dawnym majątek Czartoryskich, a dziś ośrodek intergracji.
Tam... oczywiście też komunie. Odpoczynek ma być więc krótki, a jest... awaria. Rafi łapie kapcia i... kleimy dętkę. Tak mija ze 30 min, pogoda się niby poprawia, więc do kolejnego pałacu - tym razem dawnego majątku Mielżyńskich w Pawłowicach ruszamy w słońcu.
Niestety nawrotka ku Pawłowicom skutkuje ponowną jazdą pod wiatr. Jest ciężko, chwilami porywy nie pozwalają przekroczyć 20 km/h. Ot, jedziesz sobie 29, dmuch i jedziesz 19. Słabnie nam koleżanka, więc przybywa przerw niestety. Przerw z tych bezproduktywnych. W Oporowie, dawnym majątku Ponikowskich stajemy, fotografujemy zabytkowy kościół i skryty gdzieś w pobliskim parku ponadstuletni dwór. Na więcej czasu nie ma - niebo znowu ciemnieje i sugeruje, że albo jedziesz koleś, albo deszczyk. To jadę. Wiatr masakruje, ekipa znowu się dzieli na mniejsze grupki i na raty w końcu docieramy pod najpiękniejszy pałac tego dnia. Pawłowice.
Odtąd będzie już tylko z wiatrem. Zostawiamy chmury deszczowe za sobą i ruszamy przez Krzemieniewo do Krzywinia. Po drodze... podjazdy bojanickie, co prawda z tej łatwiejszej strony, ale 9% w naszych okolicach się jednak nie zdarza. Wszyscy ostro jednak tną do góry, a gdy na szczycie zjeżdżamy się w grupkę zarządzam dalszą jazdę, bo pomysł, by przeczekać zaczynający kropić deszcz jest złym pomysłem. I słusznie - na zjazdach zostawiamy chmury za sobą i o słonecznym zachodzie docieramy do Krzywinia.
W Krzywiniu Anetta ma dość. Ciężko jej się jechało od dłuższego czasu, przyczyn pewnie jest kilka, a tu ani czas, ani miejsce na ich analizę. Organizujemy jej więc transport (i tak Norbi, który już zamierzał do nas jechać rowerem, przyjedzie autem) i jedziemy do Lubinia. Stare opactwo benedyktyńskie pięknie mieni się w zachodzącym słońcu i to będą jedne z ostatnich zdjęć na wycieczce.
Do Cichowa dojeżdżamy, ale plany na odwiedzenie dworku Pana Tadeusza trzeba odłożyć na później - słońce zaszło, a te kilkanaście km offu po piachach lepiej jechać póki coś jeszcze widać. Przebijamy się na drugą stronę rynnowych jezior i pagórkami zjeżdżamy do Śremu. Stąd już blisko, ale i po ciemku jedziemy do Czmońca, potem ucieczka przed psami na końcu wioski, Radzewo, Bnin i lans na promenadzie. Pamiątkowa fotka, wszyscy zadowoleni, można wracać do domów.
W sumie - zwiedzanie, ciężka pogoda, jazda z sakwami... nawet wyjąłem wielokrotnie aparat (choć obiektyw dodatkowy i filtry jedynie się "przejechały"), trochę offu - chyba całość łapie się do wątku? Jak nie, to mnie wojtek skasuje.