Autor Wątek: Na krótko, na ciężko i z przerwami po Wielkopolsce  (Przeczytany 74604 razy)

Offline Mężczyzna wojtek

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 5172
  • Miasto:
  • Na forum od: 02.03.2010
    • Pokój z Tobą

Tu mię ogień głupoty ogarnia...

Offline Mężczyzna Elizium

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 6060
  • Miasto: Bnin
  • Na forum od: 17.03.2013
    • Klasyka w niedzielny poranek

Tu mię ogień głupoty ogarnia...

Rozumiem, że to było: "poczymaj mię piwo i pacz"?
Absurdalny Eli

Hipek: "Starość to wg mie coś takiego że marudzisz jak to jesteś słaby i w ogóle, a potem wciągasz na lajcie podjazdy 25% i elo"

Offline Mężczyzna wojtek

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 5172
  • Miasto:
  • Na forum od: 02.03.2010
    • Pokój z Tobą
Nie. Raczej "Ej, paczcie, można zjechać poziom niżej"

Offline Ma_rysia

  • eko groszek
  • Wiadomości: 1078
  • Miasto: Golina
  • Na forum od: 05.04.2009

Tu mię ogień głupoty ogarnia...

 Oj bije blaskiem od głowy :)

Offline Mężczyzna wojtek

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 5172
  • Miasto:
  • Na forum od: 02.03.2010
    • Pokój z Tobą
poczymaj mię piwo
Jeszcze dodam, że nie dałbym nikomu potrzymać swojego piwa: większość ludzi na forum nie jest godna zaufania w tym względzie, a Marysia pewnie by je zgrzała i przyprawiła. Więc, przepraszam, dopiję ;)

Trzciny "kończą się" zazwyczaj na głębokości 2 m - 2 m 50 cm.

Jestem nikczemnego wzrostu, mam 169 cm.


W skrócie - raczej się zmieszczę :)


 :)Poza wzrostem - dane z kosmosu
« Ostatnia zmiana: 24 Sty 2017, 06:50 wojtek »

Offline Kobieta magfa

  • Wiadomości: 1017
  • Miasto: Poznań, najlepsza dzielnica
  • Na forum od: 14.07.2009
Podobno Robert skrzypiał w drodze powrotnej ?

Wygląda tak strasznie, jak myślałam...
"Iwo [18:50]:   to się nazywa dorosłość
Księgowy [18:53]:   że się odechciewa?
yoshko [18:55]:   tak, masz wybór, i najprostsze jest nicnierobienie :)"

Offline Mężczyzna wojtek

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 5172
  • Miasto:
  • Na forum od: 02.03.2010
    • Pokój z Tobą
Z niedzieli, z jeziora Glodowskiego:

DSCF6494 by syn_szklarza, on Flickr


Offline Mężczyzna wojtek

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 5172
  • Miasto:
  • Na forum od: 02.03.2010
    • Pokój z Tobą
Tafla mogła się załamać  tym bardziej, że mogła być osłabiona przez jeżdżące po niej quady i auta, których ślady widać poniżej:

DSCF6488 by syn_szklarza, on Flickr

DSCF6505-1 by syn_szklarza, on Flickr

To taki drobny element ryzyka w poukładanym życiu.

Offline Mężczyzna wojtek

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 5172
  • Miasto:
  • Na forum od: 02.03.2010
    • Pokój z Tobą
Po ubiegłej niedzieli na nas by nie zarobił. Lód był grubszy, niż tydzień wcześniej. Taka spora była odwilż...

Offline Mężczyzna Elizium

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 6060
  • Miasto: Bnin
  • Na forum od: 17.03.2013
    • Klasyka w niedzielny poranek
No, trochę czytania będzie. Jak się komuś nie chce, nie musi. A jak się komuś zachce, będzie miło.

Wielkopolski Szlak św. Jakuba na rowerze - cz. 2…



Czemu część druga, skoro nie widać pierwszej? Aaa, to akurat proste - bo pierwsza była rok temu. Trzeba by sobie przewinąć, ale gdyby się komuś nie chciało, to wyjaśniam, skąd się to wzięło.

A zatem… dawno dawno temu, tak dawno, że właściwie to nie pamiętam kiedy, w rozmowie z Jarkiem i Maciejem wpadliśmy na pomysł, by na rowerach pojechać do Santiago de Compostela. Najlepiej tym najsłynniejszym Szlakiem św. Jakuba, z francuskiego Saint-Jean-Pied-de-Port aż na wybrzeże Atlantyku. Wiecie, aż po finis terrae w miasteczku Fisterra. Ale na to trzeba mieć sporo czasu, którym my, ludzie tłamszeni przez codzienność, nie dysponujemy. I tak plany pozostały planami. Prawie. Bośmy sobie wymyślili substytut. Polskie Drogi Jakubowe.



Zaczęło się to ukonkretniać w 2015 roku. Nadwarciańską Drogą św. Jakuba z podsłupeckiego Lądu do podkościańskiego Lubinia. Wzdłuż Warty, rzecz jasna z niewielką modyfikacją. Nie, wcale nie dlatego, że to szlak pieszy i pewnymi ścieżkami jechać się nie da (bo się da, sprawdziliśmy, zresztą Wojtek też tam jeździł i najwyraźniej da się). Raczej dlatego, że a to trza zobaczyć było Ciążeń, a to Miłosław tudzież Winną Górę… w każdym razie w maju 2015 roku pojechaliśmy w piątkę wzdłuż oznaczonej „muszelką” trasy. Jak było, można sobie przeczytać... ino trzeba sobie przewinąć wątek ;D

Enyłej, nam się spodobało. Rok później, czyli w 2016 roku chłopaki z Bractwa wybrali się w dwudniowy wyjazd na północną część Wielkopolskiego Szlaku św. Jakuba. Z Inowrocławia do Poznania. Pojechali beze mnie, bo ja załatwiłem sobie achillesa na Maratonie Podróżnika i… rozsądek (emanujący także z gniewnej miny mojej małżonki) przeważył. Zostałem w domu. Ale… co się odwlecze to nie uciecze… zamiast jechać ten odcinek w dwa dni, machnęliśmy to we wrześniu 2016 roku z Norbim i Rafałem na raz. Też, jak Memorek nie lubię mieć niedokończonych spraw. Odcinek północny "Wielkopolskiego Jakuba" zatem został zaliczony, zaś resztę wielkopolskiej drogi jakubowej zaplanowaliśmy na ten rok. Tzw. część południową, czyli trasę z Poznania do Głogowa. W sumie znowu jakieś 200 km z kawałkiem.



Ruszyliśmy w drogę w pierwszy weekend września. W piątek lało jak cholera, więc - by tak rzec - lekko nerwowo było, jeśli chodzi o plany. Deszcz - sreszcz, postanowione, że jedziemy. Żadnych wycofów, emerdepowcy nam pokazali, jak należy nadstawiać pogodzie drugi policzek. Zatem... ruszamy. Do Poznania, na plac Bernardyński (miejsce spotkania z ekipą z Leszna) - gdzie zakończył się ubiegłoroczny Jakub. Grupka jest spora, bo prawie 20 osób, toteż szybko rozpada się na mniejsze zespoły. U niektórych też z samego początku objawia się pewien nerw… zapierniczają, jakby chcieli zdążyć nie wiadomo na co. Te zapędy kórnickich zakapiorów do naparzania jeszcze niejednokrotnie będą zgrzytać między uczestnikami. W każdym razie do stolicy Wielkopolski docieramy przed 9 rano, przybijamy piątki z Dywizją Leszczyńską (to Jarek i Maciej, z którymi wymyśliliśmy sobie jazdy jakubowe) i … hajda na szlak.



Początek nowiusieńką rowerową Wartostradą, a potem przez błotnistą Dębinkę i kolejowym mostem na drugą stronę rzeki. W kierunku Głuszyny, gdzie jest pierwszy na naszej trasie zabytkowy kościółek pod wezwaniem św. Jakuba.



Przerwę techniczną na fotki ("i fajeczkę, ok?”) wykorzystujemy na naradę. Czy jechać terenem (co jest ryzykowne, zważywszy na piątkowe ulewy w Wielkopolsce), czy też delikatnie objechać te niewiadomego stanu gruntówki asfaltem. Ostatecznie ekipa rusza asfaltem, a Norbi robi rozpoznanie bojem i jedzie po śladzie. Ruszam za nim i ... przez następne kilka km jedziemy osobno. Zjeżdżamy się dopiero przed Rogalinem, gdzie po wjeździe na wały za kościołem podziwiamy panoramę Warty.



Przekraczamy rzekę i ruszamy przez Sowiniec, w stronę Jaszkowa. Jest… by tak rzec moczarowato, więc śmiechu i sytuacji na krawędzi jest co niemiara. Koniec końców jednak nikt nie ląduje w wodzie ani w błocie, jedynie Norbi nas porzuca chwilowo, bo zajechał hamulce. Grzeje więc do Mosiny, a my spokojnie jedziemy w stronę Krajkowa. No dobra, niby spokojnie… a tu nagle wszyscy stają, a co-poniektórzy padają ze śmiechu na asfalt. Współczuciem ogarnięci. Dla Macieja, który wziął był i ułamał sztycę. Nie pytajcie jak. Ułamał, to ułamał. Po co drążyć.



Na szczęście daje się złamaną część wyjąć z ramy, ba, nawet da się z niej odczytać średnicę. Dzwonię do Norbiego (pamiętacie, chwilę temu pojechał do Mosiny kupić nowe klocki do hamulców)… ejże, on już wraca!! Dojechał, wymienił i wraca. Pewnie jeszcze w międzyczasie zjadł pączka w Puszczykowie. Nieśmiało mówię w czym rzecz … zawraca i jedzie na zakupy. My tymczasem skręcamy Maciejowi siodełko jak dla dziesięciolatka i jedziemy dalej. Na szczęście droga jest asfaltowa aż do Żabna, gdzie przystajemy na chwilę przy tamtejszym kościółku… dzwonię - Norbi kupił co trzeba i jedzie do nas.



Ruszamy dalej, bo przy tym zabytku to zatrzymała się tylko część ekipy… niestety naparzacze pognali dalej. Za Żabnem, przy stacji benzynowej przystajemy na zakupy, a tak się składa, że mamy tam zjechać w teren. Znowu w błoto. Omijamy je jednak zgodnie (ostatni raz tego dnia) i jedziemy do Brodnicy, gdzie wreszcie mam do woli czasu, by obfootografować tamtejszy pałac.



Następny przystanek to pałac w Jaszkowie… który okazuje się być zamknięty dla zwiedzających. No bardzo nie halo! Tu zawsze dawali dobrą kawę i ciacho, a teraz zamknięta na głucho brama. Czekam jeszcze chwilę na maruderów, czołówkę wycieczkowiczów puszczając w drogę pod nadzorem Jędrzeja, naszego eksperta od jazdy po śladzie. Aha, eksperta. gdy w końcu ruszam dalej z Norbim i Jasiem, okazuje się że tylko my jedziemy po śladzie, a reszta ekipy pojechała asfaltem w stronę Śremu. No i weź ich spuść na chwilę z oka…



W Gaju robimy przerwę, gdy ekipa nas w końcu dogania, bo Norbert wymienia sztycę. Ruszamy dalej, do Błociszewa. Za Błociszewem… błota co niemiara. Czekam znowu na maruderów, naiwnie licząc, że osoby nawigujące po śladzie, który zrobiłem (czyt. Jędrzej, Norbert, ktoś jeszcze?) zauważą „ważne miejsce” do odwiedzenia. Akurat! Gdy wjeżdżam jako ostatni do Turwi, oczywiście nikogo już tu nie ma, a pałac, leżący tuż obok drogi, którą wyjechaliśmy pozostawiono bez odwiedzin. Olewam zatem fakt, że znowu mi odjechali i jadę do dawnego majątku Chłapowskich.



Robię zdjęcia, chwilę rozmawiamy z małżeństwem zwiedzającym w ten weekend Wielkopolskę samochodem… i w końcu ruszam dalej na szlak. Ten odcinek jedziemy (dobra, to eufemizm, bo jadę sam, nie mam pojęcia, gdzie reszta ekipy) fragmentem EuroVelo nr 9. Liczę, że znajdą się w Rąbiniu, bo Jarek raczej im nie odpuści wizyty w późnogotyckim kościółku, obok którego mieści się nekropolia generała Dezyderego Chłapowskiego. I nie przeliczam się - faktycznie tam czekają. Krótko daję do zrozumienia, czym charakteryzuje się wyjazd na Szlak Jakubowy i chyba do ferajny dociera, co uczynili, bo odtąd już pojedziemy z większym umiarem.



Jest już popołudnie, fajnie byłoby coś przekąsić. Stajemy na popas w Cichowie. Co prawda filmowy majątek z Pana Tadeusza jest tego dnia „wynajęty” na jakąś imprezę, ale zdjęcia da się zrobić, a obok w restauracji bardzo przyzwoicie dają jeść. Jest prawie siedemnasta, do celu zostało nam 25 km. Trochę ponad godzina jazdy. W sumie - dwie godziny w trasie. Dlaczego? Bo po drodze jest Lubiń.



Gdy dojeżdżamy do dawnego majątku benedyktynów (kluczowe miejsce na szlakach jakubowych, bo jest to jednocześnie koniec Nadwarciańskiego Szlaku św. Jakuba i fragment wielkopolskiej części) kościół jest otwarty, a ekipy nie ma. Tzn. wydaje nam się, że ich nie ma, bo jednak schowali się w innej części dziedzińca i spotykamy się już we wnętrzu świątyni. Lubiński kościół to jeden z najpiękniejszych obiektów sakralnych tych ziem, kawał historii naszego kraju (choćby dlatego, że znajduje się tu kaplica nagrobna - samych szczątków raczej już tu nie ma - księcia Władysława Laskonogiego). Robi niesamowite wrażenie. Fotki, zwiedzanie i … w końcu trzeba ruszać.



Do celu - czyli na nocleg w Osiecznej - docieramy zaliczając po drodze jeden z najbardziej wymagających odcinków gruntowych… tu ża Krzywiniem spory kawałek jedzie się polną, a potem przechodzącą w taką jakby ścieżynkę na łące, dróżką via różne zarośla. Zwłaszcza, gdy człowiek próbuje dokumentować kamerą trzymaną w ręce wyprawę, to jazda po takim terenie jest… zabawna. Koniec końców wyjeżdżamy na asfalt przed Osaką (jak mówią lokalsi) i  docieramy do celu w bardzo przyzwoitym czasie. A potem… wszyscy idą spać grzecznie i dzięki temu dożywają następnego ranka. No albo coś w tym stylu.



Rankiem, może nie za wczesnym, ale jednak rankiem zbieramy się do drogi. Zaraz na początku, jeszcze w Osiecznej, żegnamy się z Agnieszką, która wraca do domu, a do ekipy dołączają Darek z synem oraz Maciej. Powiększonym teamem ruszamy do Leszna. Nie bezpośrednio jednak, a lekkim objazdem via Kąkolewo - Nowa Wieś. Dzięki takiemu posunięciu co-poniektórzy mają okazję podjechać sobie „górkę” przed Łoniewem, ale… gdy sterczę u góry kręcąc filmiki konstatuję, że to nachylenie chyba na nikim nie robi już wrażenia. A pamiętam czasy, gdy byłyby tylko utyskiwania. Co to się porobiło z tym towarzystwem, ja nie wiem... Mijamy Kąkolewo i do Leszna docieramy porządną asfaltową ścieżką przez Nowy Świat.. no no, postarali się samorządowcy...



Dobra, przesadziłem z tym „postarali” - zaraz za rondem DDR wzdłuż Estkowskiego przestaje być fajny - gdybym jechał szosą, już bym klął. Czytałem ostatnio tekst u pewnego mądrali, który dowodził, że jak chce ktoś pojeździć rowerem szosowym, to nie powinien próbować jeździć po mieście, tylko… ma wyjechać z miasta autem. Z ostrożności procesowej nie skomentuję… W każdym razie wjeżdżamy wreszcie do centrum, trzaskamy pamiątkowe zdjęcie, a potem rozsiadamy się w pobliskiej kawiarence na kawie. Wszak to nie maraton, mamy czas. Chyba…



Czas mija jednak zbyt szybko. Zabieramy się w drogę, bo już po 10, a jeszcze sporo przed nami. Święciechowa, dokąd docieramy równie paskudną ścieżką rowerową, co ta wcześniej przy Estkowskiego… eee, no nie, DDR przy Wolińskiej to już jakiś dramat. Współczuję znajomym, którzy muszą tam śmigać na szosach. Przystajemy na chwilę pod kościołem na focenie i zwiedzanie (bo to Kościół Jakubowy), niestety jak to zwykle bywa w niedziele… trwa msza, więc nici ze oglądania. Na ryneczku święciechowskim (no, to taka wioska, która ma rynek) łopoczą flagi: Polski i UE… hehe, w dzisiejszych czasach to wręcz demonstracja polityczna. Przystaję jeszcze przy obracającej się na wodzie kamiennej kuli - globusie, kręcę filmik i gdy wreszcie wyjeżdżam na szlak, ekipy już nie ma.



KBR-y pojechały, ale… jak się okazuje, nie wszyscy. Szczepan mnie dogania, zjeżdżamy na offroad i jedziemy do Trzebin, gdzie w tamtejszym pałacu czeka na nas Pan Marek. Tzn. dojeżdża ekipa, a my omijamy pałac bezwiednie i dopiero telefon, dość specyficzny w treści („halo, Kris, jesteśmy w pałacu, musisz skręcić w prawo obok tego żółtego bloku” … - „okej, ale obok żółtego bloku nie da się nigdzie skręcić w prawo. Czyżby chodziło Ci o ten pomarańczowy blok?”) zawraca nas w stronę, gdzie jest reszta ekipy. Chwila błądzenia powoduje, że gdy docieramy na miejsce nie pozostaje ani okruszek - podobno pysznego - placka, przygotowanego dla nas jako poczęstunek na pałacowym dziedzińcu. Hm, może ta ściema z kolorami nie była przypadkowa? Ekipa się zbiera (klasycznie: o jesteście, to fajno, możemy jechać bo my odpoczęliśmy), więc znowu będę ich gonił, gdyż nie zamierzam odpuścić i robię sobie kilka pamiątkowych zdjęć. Potem ruszam i dopadam ich na krawędzi lasu. Do Wschowy jeszcze 20 km, w większości bezdrożami, więc trzeba jechać, TRZEBA!!



Jedziemy. Gdy wreszcie docieramy do Wschowy, jest południe. Zaplanowane jest zwiedzanie Lapidarium i kurcze… Pani Marta przygotowała się do naszej wizyty niesamowicie. Aż żal nie skorzystać. Większość ekipy zatem wysłuchuje arcyciekawej opowieści o historii, a my naradzamy się szybko, co dalej.



Bo, by tak rzec… jesteśmy już w niedoczasie. Zostało nam wg plany 90 km do przejechania, a czasu coraz mniej. Właściwie to nie ma czasu na nic. Zapada więc decyzja: ekipa KBR w Kórnika rusza na obiad, a potem przez Górę do Rawicza na pociąg, a ekipa leszczyńska i ja jedziemy dalej wg planu. Czyli do Głogowa. Kuszę jeszcze przez moment Norbiego, że „przecież zdążymy we dwóch, zobaczysz”… ale gdy idę zrobić kilka fotek w centrum, Norbi znika i zostajemy w pięciu.



No to start. Wyjeżdżamy ze Wschowy i zaraz na rogatkach dopada nas ulewa. Pierwsza i … jedyna tego dnia. Przytomnie zawracamy na dopiero co minięty przystanek autobusowy, wyciągamy przeciwdeszczówki… i przestaje padać. Jest jednak mokro, więc chwilę (ściślej, to do Konrdadowa) jedziemy ubrani jak na ulewę, ale gdy przystajemy pod tamtejszym kościołem św. Jakuba, zdejmujemy warstwy wierzchnie, robimy fotki i ruszamy dalej.



Szkoda, że nigdzie nie ma oznaczeń, gdzie znajduje się jeden z dwóch tamtejszych krzyży pokutnych: jeden stoi sobie w cieniu bramy wjazdowej do kościoła, ale drugiego nigdzie nie widać. Robię jeszcze pamiątkowe zdjęcie tamtejszego dworu z XIX wieku i potem już tylko jedziemy.



Przed Serbami wyjeżdżamy na DK 12 i od tego momentu każdy ostro tnie, by jak najszybciej wjechać do Głogowa. Przekraczamy tęczowy most, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie pod zamkiem i rozjeżdżamy się na chwilę. Ekipa z Leszna jedzie do Maka na żarełko, a ja do centrum, by zrobić kilka fotek. Rynek, ruinę kościoła św. Mikołaja, ładne centrum… ładne miasto. Gdy dojeżdżam do pobliskiego McDonalda, trafiam na jakąś mega kolejkę. Zanim więc zamówię i zjem, minie dobre 40 min. Fast food? Tjaaa…



Na szczęście wcześniej uzgodniłem sobie z chłopakami z Leszna podwózkę na najbliższe 25 km. Pakujemy rowery na bagażnik w aucie, my wskakujemy do środka i w trasę. Siedzę sobie grzecznie i dumam, co jest nie tak. Dociera do mnie to po chwili: słuchamy pewnego radia z Torunia… no ok, kierowca rządzi, więc trza się dostosować. Staram się jak mogę, ale… gdy w trakcie audycji pojawiają się przerywniki (piosenka znaczy się, ale nie kościelna, nic z tych rzeczy)… nie daję rady. Gdy tylko wjeżdżamy do Góry… „tu mnie wyrzuć, tu” - wolam zaraz na wjeździe i  po chwili wysiadam gdzieś w centrum. Osakwiam rower, żegnam się z kumplami i ruszam… na zdjęcia, a potem do domu. W słuchawkach Office of Strategic Influence rzęzi gitarami i powoli dochodzę do siebie. Uff…



Dalsza część powrotu upływa w jeździe pod wiatr. Uśmiecham się zatem znacząco do figury św. Krzycha, stojącej na ulicy... hehe, Chopina w Gołaszynie.



Święty chyba łaskawie na mnie wejrzał (i nie policzył złych emocji w samochodzie), bo wiatr powoli zmienia kierunek (a może to ja lekko halsuję), w każdym razie od Ponieca jest już znacznie łatwiej jechać. Kilka km przed domem widzę tablicę, że droga Karzec - Pudliszki zamknięta… i w tym momencie przychodzi SMS od brata. Nie patrz na zakaz, jedź, to przejedziesz.. Takoż uczyniłem. I koniec.



Cyfry, o ile to istotne. Dwa dni, 22 osoby. 260 km. 90 km offu. Trzy województwa. Zero gum. Jedne zajechane hamulce, jedna ułamana sztyca.



A za rok... już nie po Wielkopolsce. Dolnośląska Droga św. Jakuba czeka...

« Ostatnia zmiana: 12 Wrz 2017, 14:55 Elizium »
Absurdalny Eli

Hipek: "Starość to wg mie coś takiego że marudzisz jak to jesteś słaby i w ogóle, a potem wciągasz na lajcie podjazdy 25% i elo"

Offline Mężczyzna WujTom

  • Administrator
  • Wiadomości: 2181
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 17.10.2016
    • Wuj Tom w podróży
Fajny.pomysl na trasę ale narracja to dopiero mistrzostwo ;)

Wolność kocham i rozumiem
Wolności oddać nie umiem ...


Offline EASYRIDER77

  • Wiadomości: 4847
  • Miasto: INOWROCŁAW
  • Na forum od: 27.07.2010
fajny komentarz, posłuchałbym w radio, albo jakoś na głos.

Muszę ten szlak sobie zaznaczyć do zrobienia.

z tego może korzystałeś?

http://polskiedrogi.kompant.pl/

Offline Mężczyzna Elizium

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 6060
  • Miasto: Bnin
  • Na forum od: 17.03.2013
    • Klasyka w niedzielny poranek
no, w radio to Jarek (ten od wywiadu z Kosmą, jeśli słuchaliście w innym wątku). A na żywca... rozumiem, że w wersji nieocenzurowanej ;)

Tak Jurek, z tego korzystam. Szlaki jednak modyfikuję... generalnie staramy się trzymać trasy, ale że mamy rowery, to jak jest coś z pobliskiej okolicy do zobaczenia - "zobaczamy" ;D
Absurdalny Eli

Hipek: "Starość to wg mie coś takiego że marudzisz jak to jesteś słaby i w ogóle, a potem wciągasz na lajcie podjazdy 25% i elo"

Offline Mężczyzna Elizium

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 6060
  • Miasto: Bnin
  • Na forum od: 17.03.2013
    • Klasyka w niedzielny poranek
Gdyby się komuś nudziło, to taka nieśmiała relacja do poczytania. W końcu nie samym r...egulaminem żyje człowiek.

Puszcza Notecka cz. 1



Jakiś czas temu okazało się, że jest szansa pojeździć po lasach nadnoteckich. I to na zlecenie, za pieniądze. Tak mniej więcej pośrodku, pomiędzy Notecią a Wartą, raczej w terenie niż po asfalcie. Słowem… fajno. Rzut oka na pogodę potwierdził, że środa to będzie idealny czas, zgadaliśmy się ze Szczepanem i … hajda.



Na miejscu, w Piotrowie lądujemy przed dziewiątą. Niestety autostrada A2 na wysokości Poznania jest już za wąska dla ruchu samochodów - praktycznie nie ma dnia, żeby na obwodnicy nie tworzyły się korki. Załapujemy się na takowy również i my. Niby nie za długo, niby się przesuwa… a jednak… czas leci. Gdy więc wypakujemy się z auta pod piotrowską remizą, uzbroimy rowery i w końcu ruszymy na szlak… jest dziewiąta. Trochę późno. Przy następnym wyjeździe trzeba będzie znacznie wcześniej wstać…

Początek trasy każdy z nas, tzn. Szczepan i ja jedziemy osobno. Wytyczono nam (a, bo sprawdzamy drogi rowerowe i piesze na życzenie tamtejszego nadleśnictwa) ślady mniej więcej podobnej długości. Dwadzieścia parę kilometrów, nie licząc dojazdu. W sumie niecałe trzydzieści. Co prawda Szczepana trasa oznaczona jest jako „rowerowa”, a moja jest „piesza”… ale bez przesady, co to niby zmienia? Hehe, naiwniaku… W każdym razie umawiamy się, że kto pierwszy dojedzie, ten zaiwania pod zamek (konkretnie: Goraj - Zamek, k. Czarnkowa), a potem się zobaczy. Umówieni? Umówieni. To w drogę.



Ruszam. Pierwsze dziesięć km idzie jak z płatka. Do Klempicza docieram świetnymi, szutrowymi dróżkami, kawałkiem asfaltu i całkiem przyzwoitą gruntówką. Skręcam w las i zaraz po skręcie mała niespodziewanka. Wytyczona trasa odbija delikatnie w lewo, a zielony szlak, którym jechałem praktycznie cały czas dotąd (porządnie oznaczony na drzewach) minimalnie odchyla się na wschód, czyli w prawo. Oczywiście, jak to zwykle bywa… moja wytyczona trasa ma gorszą nawierzchnię. Co zrobić… ślad to ślad, trzeba jechać. Co czynię po chwili wahania (nie, żeby mnie nie kusiła jazda po „zielonym”). Zaraz na początek wpadam w piachy, potem… przyjemność obcowania z naturą zakłócają wyjące piły drwali, którzy prowadzą wycinkę. Gdy ich wreszcie mijam, to drogi w lesie… jak to w lesie, nagle schodzą się. I mój wytyczony ślad znowu się robi „zielonym szlakiem”. Hm…



Kontempluję jeszcze bezsensowność całej tej, dopiero co zakończonej operacji pt. „rozgałęziony szlak”, gdy fantazja nawigatora objawia się po raz kolejny. Zielony szlak skręca w prawo, a moja trasa… niknie w zaroślach. Właściwie to nie, nie niknie, tylko perfidnie, złowieszczo wręcz kończy się, jakby ją nożem ktoś odciął. I posadził w tym miejscu las. Paskudnie gęsty las. Taką, by tak rzec, puszczę jakby. Miotam się więc po tych zaroślach, szukam możliwie blisko wytyczonej kreski miejsc, przez które mógłbym choćby przepchnąć lub przenieść rower (pamiętacie - to szlak pieszy ponoć)… w końcu zawracam, ruszam szerokiem objazdem pobliskiego wzgórza i położonych u jego stop moczarów… aż w końcu moja droga okazuje się być tą, która biegnie wg widzimisię Wielkiego Kreślarza. Wjeżdżam na wytyczoną linię, przekraczam płynącą pośrodku lasu rzeczkę (którą, patrząc na realny jej kierunek, miałem częściowo się poruszać… kurde, to szlak pieszy, a nie kajakowy, helloł??!!) i … znowu trasa się rozjeżdża. Patrzę na mapę OSM… owszem, widać jakąś ścieżynę po której idzie ślad, ale nie… ja już się na to nie dam nabrać. Jadę „zielonym szlakiem” mając wytyczony odcinek tuż obok i w końcu ponownie, jak to miało miejsce na opisywanym wcześniej odcinku za Klempiczem obie drogi się schodzą. I jak już się zeszły, to razem doprowadzą mnie do Lubasza. Na 17 km. Zostało sześć…



W Lubaszu wcinam drożdżówkę „na bogato” (dokładnie taka nazwa widnieje przy niej w cukierni), po czym wyjeżdżam z „miasta” wg planu. Aha. Wg planu oznacza, że fantazja nawigatora wiedzie mnie najpierw na cmentarz… se myślę - ooookeeeej, co kraj, to obyczaj, a potem via ogródki działkowe („Brama zamykana jest o godzinie 18.00, wstęp tylko dla działkowców”) mam zjechać do jeziora. Serio?! Zawracam do miasta, znajduję skrót ku nadjeziornej ścieżce i puszczam zapis śladu w ten sposób. Nie wiem, co chce nadleśnictwo osiągnąć poprzez taką fantasmagorię, ale zakładam, że nikt ważny na tym cmentarzu nie leży, więc mało kto chciałby tam zaglądać.



Dróżka nad Jeziorem Dużym (nooo, taka mało oryginalna nazwa) jest opracowana przyzwoicie. Miejsca postojowe, porządne tablice informacyjne, niezła nawierzchnia. Jedzie się fajnie, ale po chwili szlak odbija na północ. Znaczy się - wytyczony szlak. I… w tym momencie dzwoni Szczepan, obwieszczając radosne: „dojechałem”. Ok, mówię, jedź pod zamek, ja mam jeszcze sześć kilometrów. Będę za jakieś półgodziny. Aha…



Gdy Szczepan ponownie dzwoni po godzinie, to tak się składa, że… jestem właściwie w tym samym miejscu. Wszystkie odjazdowe drogi znad jeziora sprawdziłem, nie da się nimi jechać. Droga wytyczonego śladu kończy się za skarpą i przegrodzona jest płotem, oddzielającym młodnik od reszty lasu. Objechać się tego nie da, bo z jednej strony płynie strumień, a z drugiej… ciemnieje klasyczny ols, przez który nie prowadzą nawet ścieżki dzikich zwierząt. Całą godzinę tracę na próby znalezienia przejazdu możliwie blisko wytyczonej trasy, ostatecznie poddaję się, odjeżdżam od jeziora zgodnie ze szlakiem i w końcu wyjeżdżam na pole. Milusio zaorane pole, które na szczęście ma dla mnie jedną, dość porządnie utwardzoną drogę. Dobra nasza, jadę nią, aż wyjeżdżam w jakimś przysiółku, gdzie… psy zadbały, bym przyspieszył. Wyjazdu z przysiółka w kierunku śladu nie ma, toteż jadę aż do miejscowości Dębe, skąd zawracam w kierunku Lubasza, by wreszcie ulicą „Na Wiatrak” wjechać na ślad. I tak zaczyna się przygoda dnia. Dotąd… było nudno.



„Na Wiatrak” nazywa się tak nieprzypadkowo. Po prawej, na wzgórzu widać bowiem pięknie odnowiony wiatrak. Jestem z lekka spóźniony (Szczepan - pamiętacie, od godziny już czeka), więc jadę zgodnie z wytyczoną trasą, coraz bardziej zbliżając się do finału. Aha, finału!! Przejeżdżam przez kolejny przysiółek, w którym droga wiedzie pomiędzy domami. Prawie, jakbym komuś przejeżdżał przez posesję. Wszelkiego rodzaju domowe ptactwo, przemykające się między nimi dzieciaki i psy… tak tak, aż nie do wiary. Siedząca na werandzie jednego z domów gospodyni odpowiada na moje wypowiedziane najmilej jak potrafię „dzień dobry”… ale ta odpowiedź z jej strony nie jest ani miła, ani życząca „dobroci”… brzmi, jakby to w ogóle nie był dzień. Dobra - myślę - jedź, więcej cię tu nie będzie. Zjeżdżam w dół, w niewielką kotlinkę (coś mi tu nie gra, ale jeszcze nie wiem co) i … nagle droga się kończy. Na wprost, gdzie mam jechać płynie sobie leniwie mała rzeczka, tak na oko z 1,5 metra szerokości (w końcu mamy ładne, deszczowe lato, prawda?). A mostka ani widu. Jedyne co widać w pobliżu, to leżące na łące opodal krowy. Gapią się na mnie tymi swoimi wielkimi oczami, żują trawę i mam wrażenie, jakby czekały na przedstawienie „zobacz tego idiotę z rowerem, jak próbuje się przeprawić przez naszą rzeczkę”. Rzucam kilka bardzo nieprzyjemnych słów pod adresem nawigatora, zawracam i … jeszcze próbuję znaleźć objazd. Odchodząca od szlaku (tego wytyczonego) droga kończy się dwukrotnie: najpierw przejazd zagradza mi rozciągnięty w poprzek trasy krowi pastuch, a gdy nie poddaję się i jadę dalej, to w końcu droga znowu kończy się olszynowym bagniskiem. Kurrrr….de!!



Jak niepyszny zawracam więc do wsi, w której przed chwilą pozdrawiałem naburmuszoną panią. Mój wjazd nie pozostaje niezauważonym. Pierwsze rozwrzaskują się gęsi… nic to, myślę, ale w tym samym momencie skądś wypada mały, kudłaty burek. I huzia na józia. Znaczy się na mnie. A to do nogi, a to za kostkę… a to pod koło… jadę tak chwilę, naprawdę już wnerwiony, burek szczeka, skacze i ujada, i gdy jestem już zdesperowany na tyle, że zamierzam kejtra potraktować czule moim butem… zza węgła pobliskiego domostwa wychodzi pies. Czarny pies Baskerwilów. Wychodzi i siada na wprost mnie, centralnie na drodze, którą jadę. Siada. I patrzy. A jego wzrok mówi jedno: no, dalej, nooo, kopnij tego małego…

Wszystko to trwa oczywiście sekundy, ale czuję się jak Vuko Drakkainen, któremu ktoś wyłączył cyfrala. Czas biegnie, oddech, okręcam pedałami, oddech, skręcam kierownicą, oddech, omijam potwora, oddech, głowa psa powoli obraca się śledząc mój ruch, oddech, okręcam pedałami i przejeżdżam obok, oddech, pies zostaje za mną, oddech, ten mały kejter dalej ujada, ale jakby mniej… uciekam spod kostuchy i chyba tylko wydaje mi się, że gospodyni na ganku uśmiecha się złowrogo…



Gdy wyjeżdżam (ponownie) na DW 182 mam już szczerze dość tej trasy. Spoglądam za siebie - nie goni mnie ani ten mały burek, ani jego olbrzymi kolega, ani ponura właścicielka z hacjendy, która - to musiało mi się zdawać - trzymała w ręku siekierę. Brrr… otrząsam się z niemiłego wspomnienia, nadal w myślach powtarzając złą mantrę na rzecz nawigatora i ruszam (ponownie) do wsi Dębe. Zjeżdżam w kierunku szlaku, a potem asfaltem, szutrem, polną drogą docieram do skraju lasu, gdzie czeka na mnie ostatnia niespodzianka. Ostry zjazd do kotlinki, którą dalej biegnie trasa. Zjazd jest dość nietypowy, bo… jadę drogą poprzegradzaną co jakiś czas drewnianymi belkami, zabezpieczającymi środek ścieżki przed osunięciem z powodu opadów. Takie odcinki często spotyka się na pieszych szlakach (helloł, pamiętacie, to szlak pieszy!?) w górach. No, okazuje się, że można taką dróżkę zaliczyć na rowerze w Puszczy Noteckiej. Ostatecznie udaje mi się nie zabić na tym odcinku, zjeżdżam do kotliny, którą docieram już bez większych przeszkód do końca wytyczonego śladu. A potem szybko wjeżdżam (a tak, bo Goraj - Zamek położony jest na niezłej górce) na wzniesienie i wreszcie spotykamy się ze Szczepanem. Półtorej godziny spóźnienia. Zamiast 23 km przejechane i przepchane 42. Ech…



Zamek (w którym mieści się szkoła) prezentuje się całkiem ładnie, szkoda jedynie, że zastawiono dziedziniec autami. Kto się jednak tam wybierze w weekend, powinien być zadowolony. Robię kilka pamiątkowych fot, szybko dojadam bułkę i ruszamy dalej. Jedziemy do Krucza, gdzie mamy wytyczone jeszcze kilka szlaków. Niby nie tak długich, ale… same się nie przejadą. W Kruczu (taka wioska pośrodku niczego, na dobrą sprawę nie byłoby tam nawet gdzie pozostawić auta) mamy do zrobienia trzy ścieżki dydaktyczne i kilka pojedynczych tras, której jakoś próbowałem spiąć do kupy planując wyjazd w domu. Dzielimy się nimi tak, że Szczepan bierze się za najdłuższą, a ja za najkrótszą. Ino, że ja mam do swojej najdalej. Umawiamy się znowu na telefon po „robocie” i wio.



Początek na ścieżkę oznaczoną jako krucz_8_dydakt wiedzie całkiem przyjemną szutrówką. Są nawet drogowskazy w lesie, na skrzyżowaniach… ani chybi jest tu leśniczówka w pobliżu. Gdy w końcu dojeżdżam w miejsce, skąd powinienem zacząć objazd trasy dydaktycznej okazuje się, że wszystkie moje urządzenia straciły zasięg. Mocuję się jakiś czas z nimi, zamykając i uruchamiając nawigację… i jednocześnie powolutku przejeżdżam obok położonego w środku lasu domostwa. Bardziej wystawić się chyba nie można. Dociera to do mnie natychmiast, gdy tylko słyszę pierwsze ujadanie z głębi podwórza. Zza bramy wypadają dwa psy, mniejszy oczywiście robi hałas, ale ten większy… wcale nie marnuje czasu na poszczekiwanie. Wbijam się w pedały i spieprzam stamtąd co sił konstatując, że wzdłuż drogi, którą jadę stoją jakieś tablice. Ha! To ta ścieżka dydaktyczna, alleluja. Psy odpuszczają, a ja mam czas by spojrzeć na nawigację - ha! ruszyła!… i wtedy dociera do mnie, że ruszyła nie w miejscu, gdzie ją uruchomiłem, ale podczas ucieczki przed psami. Bajka. Bo ja muszę domknąć ślad. Będę więc musiał obok tego domostwa przejechać jeszcze… dwa razy. Po raz drugi - zamykając pętlę, a po raz trzeci… wracając do Krucza. Dobrze, że chociaż drogi są w dobrym stanie.



Gdy zbliżam się do końca pętli ekipa burków nadleśnictwa (bo że to jest dom leśników zauważam przy drugiem przejeździe) czuwa. Tym razem gonią mnie skubani znacznie dłużej, niż za pierwszym razem, a potem… widzę w lusterku że ten mniejszy usiadł na środku drogi i filuje. Cudnie. Postanawiam więc jechać znowu dookoła i skorzystać z pierwszej możliwości, by skrócić drogę. Pierwsza możliwość to wjazd na bagna, gdzie moja obecność płoszy przyczajonego kota.. nie wiem, czy spał, czy tak się podniecił perspektywą złapania kaczki, że startuje mi biedak spod koła w ostatniej chwili (też go nie widziałem - nie wiem dlaczego) i pierwsze odbicie łap zalicza w kępie traw, która okazuje się być zanurzona w wodzie. Rozlega się głośny miauk i plusk, z wody wyskakuje dalej coś kotopodobne i mknie przez chaszcze w kierunku leśniczówki. Sorry stary, miej pretensje do burków z podwórka.



Zawracam, dwieście metrów dalej znajduję kolejną drogę, która przeprowadza mnie w bezpiecznej odległości od moich psich fanatyków i tak wracam do wsi. Gdzie okazuje się, że mój towarzysz jeszcze nawet nie wjechał na ten najdłuższy ślad. Wywracam oczami, wybieram jego trasę, a on wskakuje na ostatnią ścieżkę dydaktyczną, której początek wspólnie odnajdujemy i w drogę. Ta trasa okazuje się być pozbawiona jakichkolwiek emocjonujących przeżyć, co przyjmuję z nieskrywaną satysfakcją. Wreszcie ktoś wytyczył ślad, po którym da się jechać „bez przygód”. Wracam do miejsca startu, próbuję dzwonić do kolegi… nic z tego. Żadnego zasięgu. Gdy w końcu jednak udaje nam się skontaktować, Szczepan też jest już „po robocie”. Ustalamy spotkanie, czekam cierpliwie, aż mój towarzysz nadjedzie, bo z miejsca gdzie jestem zaczniemy dwie kolejne i zarazem ostatnie trasy. Robi się już bowiem późne popołudnie, wolimy zatem nie ryzykować nocnego jeżdżenia po nieznanych lasach.



Nadjeżdża, chwilę czasu zajmuje nam ustalenie dalszego planu w końcu ruszamy. Najpierw asfaltówką w kierunku Wronek, a potem przez lasy do Klempicza. Jedzie się przyjemnie, droga jest naprawdę przyzwoita, a wzdłuż niej (pośrodku lasu) co jakiś czas obserwujemy dobrze przygotowane parkingi leśne. Najwyraźniej ktoś poszedł po rozum do głowy i zezwolił na wjazd do lasu autami, zabezpieczając jednocześnie miejsca, gdzie grzybiarze (których jest co niemiara) mogą pozostawić swoje samochody. Docieramy do Klempicza, a że jest jeszcze na tyle wcześniej, to możemy domknąć ten ślad. Rezygnujemy więc z bezpośredniego powrotu do Piotrowa i drałujemy w kierunku Boruszyna. No niestety, jakość dróg gwałtownie się pogarsza, ja na swoich 1,75 calowych oponach jakoś daję rade, ale Szczepan ma węższe koła. Kilka razy więc piachy pokonują go i jak to mawia dywizja leszczyńska „pchalim”…



Ostatecznie domykamy trasę, wracamy do Piotrowa (piękną, wręcz autostradową szutrówką), pakujemy się na rowery i … mamy 60% tras z tego nadleśnictwa zaliczone. Czas planować kolejny wypad, czyli ciąg dalszy nastąpi, o ile pogoda dopisze…

mapka prawie cała...


« Ostatnia zmiana: 25 Wrz 2017, 14:26 Elizium »
Absurdalny Eli

Hipek: "Starość to wg mie coś takiego że marudzisz jak to jesteś słaby i w ogóle, a potem wciągasz na lajcie podjazdy 25% i elo"

Offline Mężczyzna Hipek

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 4866
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 18.08.2011
    • Hipcia i Hipek
Wycieczka sroga i z przygodami.

Co było przedmiotem prac? Opinia nt. przejezdności szlaków? Poprawności oznaczenia?
martwawiewiórka [14:51]: sól kolarstwa, co to takiego?
Elizium [14:52]: spacer z rowerem po górach

Mijah: (...)przy okazji dowiedziałem się czegoś co zmieni moje życie. Oznaczenie podjazdu HC to nie hardcore, tylko hors catégorie.

Tagi: wielkopolskie 
 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum