No, dzieki wszystkim
Dla mnie jest ciekawie, choc teraz jestem polnoca nieco znuzony, kaprysna pogoda, zimne, szerokie strumienie, komary, komary, KOMARY! i ciagle problemy z brakiem drog troche mnie wymeczyly. Ale jeszcze tylko jakies dwa tygodnie, pozniej ruszam na wakacje na poludniu
Zgodnie z planem, pojechalem w gory. Mialem zrobic po mniej uczeszczanej drodze jakies 60 km, dotrzec do 'glownej', dojechac w gore doliny dokad sie da, zostawic rower i graty i pochodzic na lekko po gorach, a potem dojechac na rowerze do Inty. Oczywiscie, dzialo sie. Wychrzanilem sie w rzece, zalewajac jedna sakwe, przy czym bystry nurt prawie porwal mi rower - dzieki strzalowi adrenaliny udalo mi sie go chwycic i dociagnac do brzegu, inaczej byloby slabo - w samej mokrej koszuli i mokrych butach, 35 km od najblizszej osady przez zakomarzony las, bez dokumentow, prowiantu, niczego - to dopiero bylby surwiwal
Kolejnej rzeki juz nie przeszedlem, nie bylo mowy, wysoka woda i silny nurt - po trawach sadzac, mocno wezbrana przez topniejace sniegi - a i z powrotem przez ta feralna byl problem - ale udalo sie znalezc jakies 200 metrow nizej lepsze miejsce do przejscia. W kazdym razie, przez trzy i pol dnia poza trzema ludzmi w samochodzie - zaraz za wsia - i niedzwiedziem, nie spotkalem nikogo.
Cofnalem sie do stacji i troche idac, troche jadac po nasypie, dolazlem do nowej drogi, usypanej do obslugi gazociagu jamalskiego (w tym roku!), popilem herbatke z budowniczymi mostu (juz na szczescie dalo sie przejsc
), dojechalem do Inty, dokupilem zarcia na pare dni i z zapasami na tydzien pojechalem w gory, w kierunku kopalni Balbanty, gdzie mialem dotrzecd juz jakis czas temu. Po drodze byl brod na duzej rzece Kozym ktory bralem na raty, bo po porzednich przygodach i pchaniu przez tory zbyt bolaly mnie rece, zebym calosc roweru wzial na raz :p - w pierwszym przejsciu wzialem na plecy czesc ekwipunku (przy pomocy dwoch trokow moge nosic wor Crosso jak plecak) i wybadalem nurt oraz glebokosc, w drugim juz bez problemow wzialem reszte. Na nocleg zatrzymalem sie w turbazie Sakawoz, gdzie z wielka radoscia powital mnie gospodarz Siergiej - wspominal swoj pobyt w wojsku - Borne Sulinowo, Szczecin, Okonek. Nakarmil mnie, dosc mocno napoil wodka, pogadalismy. Wreszcie umylem sie w cieplej wodzie
wspominal, jak na stacjach kolejowych w Polsce miejscowi krzyczeli 'Ruski hazjajn, idti doma!' co pozostawilo w nim odczucie tego, ze w tamtych czasach nie wszystko bylo ok - jak niewielu w Rosji byl w stanie stwierdzic, ze wojna to 1939-45, a nie, zgodnie z mitem narodowym, 41-45. Na drugi dzien jednak musialem sie z bazy zmyc i dostalem rade, zeby wiecej nie zajezdzac, bo nie mialem pozwolenia na przebywanie w parku (trzeba bylo oplacic, zalatwic itp), o czym nie wiedzialem, tym niemniej jakby ktos z obslugi zajechal - co bylo prawdopodobne - to bylby spory probelm dla mnie (tzn. mandat na pare tys. rubli).
Tak czy siak, pojechalem dokad sie dalo, w jakiejs malenkiej stajance (dwa lozka, piecyk, stolik) zostawilem rzeczy i przez trzy dni chodzilem po gorach. Pogoda nie sprzyjala wiec wyszlo troche mniej niz planowalem, a i dojechac nie dojechalem daleko - dolina bardzo zabagniona, z roweru nici. W zwiazku z tym nie szedlem na Narodnaje, ale poszedlem na gore Karpinskiego (drugi szczyt Uralu) - dobre 10 godzin marszu i na kilka pomniejszych przechadzek. W dolinach i na plaskowyzach mokro i strumienie, ale jakos dawalem rade dzieki skarpetom neoprenowym.
I tutaj juz wiecej ludzi, sporo grup turystow tu zajezdza, chodza potem na Narodnaje, Manarange, czy przelecz Dialtowa, czesto wracaja do kolei splywajac na pontonach, kajakach. Z niektorymi pogadalem, jedni poczestowali mnie zupa, bardzo sympatycznie. Wspominali, ze ich znajomi w czerwcu musieli sie cofac z Uralu Polarnego, bo ich snieg zaczal zasypywac. No, zobaczymy
Potem, wrocajac do Inty, zlapalem ciezarowke - kierowcy ciezko pracuja, jezdzac praktycznie non-stop - wiec co 2-3 godziny jazdy (na tych drogach to jakies 50-70 km) zatrzymuja sie na przerwe na sen i po 20-40 minutach jada dalej. Targowanie o cene
wygladalo tak:
-Ile?
-No nie wiem, ile dasz?
-100, 200?
-1000!
-500?
-Dobra, wsiadaj.
Ostatecznie, zaplacilem 400 rubli bo nie mial wydac z 1000
Trzesawka okropna i 100 km jechalismy jakies 5 godzin (z przerwami). Ale uniknalem jazdy po kiepskiej drodze szutrowej, przejscia przez pare strumieni i przeprawy przez Kozym, w chlodzie, wietrze i deszczu. W Incie wsiadlem w pociag, niestety, przez kiepskie rozeznanie spoznilem sie na poranny i czekalem caly dzien na dworcu na nocny, dojezdzajac dzis rano do Workuty, skad ruszam znowu na rowerze w gory, na wschod.
No, i spotkalem ludzi Komi, pasterzy renow, ktorzy pozna wiosna ruszaja na saniach przez gory, zeby swoje stada - jak mowili, 3000 zwierzat (widzialem, wierze w ta liczbe) - wypasac tutaj przez lato. Mieszkaja w parenascie osob, kilkoma rodzinami, w jurcie. Niwysocy, cisi, malomowni, twardzi, jezdza na koniach po tych gorach z psami pasterskimi dogladajac swoich stad. Tez narzekali na zimny rok, normalnie rozbijali sie gdzie indziej - ale tam jeszcze byl snieg jak przybyli.
I dorzucilem troche fotek do tego albumu:
https://www.flickr.com/photos/103427468@N03/sets/72157653531385574