Czas akcji: wczoraj
Miejsce: 50 km w okolicach Żywca, tj. dworzec PKP - góra Żar - Zarzecze - dworzec PKP, czyli dookoła jeziora żywieckiego.
Umówiłam się z kolegą Michałem z Wisły właśnie na dworcu w Żywcu, gdzie dojechałam pociągiem, a w zasadzie 2 pociągami, bo bezpośredniego nie było. Dzień wcześniej poważny dylemat: jechać, nie jechać? W prognozach burze i ulewy. Zmoknąć to może się nie boję, ale w ostatnim czasie sporo drzew się przewraca przy okazji takich zjawisk atmosferycznych, a życie mi jeszcze trochę miłe, stąd moje wahania. Za skrajnym upałem też nie przepadam, ale szkoda było zmarnować letnią niedzielę. Jazda pociągiem zawsze mnie stresuje - czy będzie wysoki peron i jakoś wtargam ten rower na pokład, czy może podstawi się super nowy pociąg niskopodłogowy, albo trafi się niski peron, ale za to znajdzie się jakiś uprzejmy osiłek do pomocy. Tym razem obyło się bez większych problemów. Jak nie super nowy skład, to przystojny pasażer na dworcu w Czechowicach, albo uroczy konduktor w IR Częstochowa - Zakopane, a w drodze powrotnej mój uprzejmy kolega z Wisły, fajnie że są jeszcze na tym świecie gentelmani! Przy okazji apeluję - chłopcy, nie bądźcie obojętni w takich sytuacjach! Stał się cud - pociąg dojechał na miejsce 10 minut przed czasem. Nie mogłam wyjść z podziwu.
Za to potem już było tylko gorzej. Kusiło, żeby odpuścić i od razu ruszyć nad jezioro, ale cholerna ambicja nie pozwoliła nam na to. Plan minimum wypadało zrealizować. W drodze na Żar nie wydarzył się żaden cud, podobno na pewnym odcinku wszystko samoistnie toczy się pod górę, cóż może jestem za ciężka, a raczej nie ja, tylko mój rower. Nie zrażona tym faktem zdałam się na własne i siły i nie sKAPUTulowałam do samego końca. Na szczycie tłumy, ale piwko trzeba było wypić. Zjazd, to było coś, osiągałam zabójczą prędkość dochodzącą do 50 km/h, ale przy tych serpentynach trzeba było niestety hamować. Liczyłam na jakieś przyjemne leśne trasy, a tam tylko asfalt. Wisienką tego wyjazdu miał być plażing nad jeziorem. Niestety nie udało się znaleźć prywatnej zacienionej plaży z hamakiem i darmowymi zimnymi drinkami. Zadowoliliśmy się małym krzaczkiem na dość zaludnionym, kamienistym wybrzeżu. Lepszy rydz, niż nic. Zostało tylko wrzucić bikini, zamoczyć co nieco i popatrzeć na chmury.
P.S.
Jako że ktoś przypomniał sobie o mnie tutaj, to i ja postanowiłam o sobie przypomnieć