Z góry przepraszam za styl, nie lubię, nie umiem się rozpisywać więc może być trochę chaotycznie ale postaram się by było czytelnie
W sumie to był spontan. Miałem wiele opcji na ten weekend, ale niektóre posypały się w przedbiegach; na Tatry zabrakło czasu, więc stanęło na tym, że skoczę do kumpla 180 km obok i na drugi dzień wrócę. Pół soboty zwlekałem z ruszeniem tyłka bo gorąco, aż w końcu o 16 spakowałem się w plecaczek i jazda do sklepu po napoje i w drogę. Było przyjemnie ciepło, lekki wiatr chłodził, prędkość 31-33 akuratna. W Kórniku zjechałem na eSkę za wcześnie, bo przy Netto, i od razu zostałem obtrąbiony. Nic to, to tylko kawałek poboczem i jak skończą się ekrany już będzie spokojniej.
Dobrze mi się jechało. Środa, Jarocin, szybko przeleciały, tylko te przymusowe ścieżki rowerowe co rusz i zakazy poruszania się rowerem na krajówce. W okolicach Jarocina esemes od kumpla, że jest w Wawie. No to dupa blada, kierunek trochę nie ten, więc jadę dalej, najwyżej zrobię nawrotkę i na noc będę w domu. Ciągle jednak jechało mi się super, więc po drodze pojawiła się opcja że pojadę jak najdalej i wrócę pociągiem.
W Pleszewie skręcam na Katowice i robię pitstop przy pierwszym sklepie z prawej. Ciekawe, że ani w środku ani na zewnątrz nie ma żadnego kosza na śmieci, ale miła ekspedientka przyjmuje moje plastiki i wyrzuca pod ladę
Myślę gdzie by tu dojechać. Patrzę na mapę w telefonie i kalkuluję. Mam ciuchy na przebranie w plecaku, więc mogę jechać przez noc, mimo, że jest bardzo ciepło. Sprawdzam pogodę, ma być w okolicach 20 stopni, więc bardzo ciepła noc się szykuje. Dobra, to jadę dalej, najwyżej odbiję gdzieś na pociąg, może w Kępnie, Kluczborku? Katowice lubię, może aż tam dojadę? Co prawda jestem krótkowidzem i chyba mam kurzą ślepotę, bo jak się ściemnia to widzę w dwóch wymiarach, więc nie lubię za bardzo wojaży po ciemku. W głowie świta Jura - jakiś zamek? I tak miałem Sudokrem, więc stwierdziłem że mogę puścić się gdzieś dalej
Przed Ostrowem ściemniało się i zaczęło kropić. Za chwilę zaczęło błyskać na horyzoncie. O, co to to nie, już miałem przygody z piorunami i nie chciałem tego powtarzać. Dojechałem na stację, a tu okazało się że chwilę temu odjechał pociąg a następny o 1:40 dopiero. Hm, nie będę tu sterczał tyle czasu, w dodatku te 43 złote za bilet wolałbym spożytkować inaczej. Może wrócę teraz? Wyszedłem z dworca, i pomyślałem, że może jeszcze pojadę kawałek, może do Kępna i tam wsiądę w ten pociąg. Deszczyk siąpił ale to było przyjemne, bardziej martwiły mnie te błyski.
Na dworcu w Kępnie pusto, głucho, jedynie Pan Ochroniarz łypał na mnie z boku. Nie jestem kontaktowy do obcych ludzi, ale tyle godzin jechałem w samotności że sam go zagaiłem pytaniami o to, kiedy kasy się otwierają i inne pierdoły. Do pociągu jeszcze kupa czasu, kasy nieczynne, brak wystarczającej ilości gotówki. Trzeba podjąć decyzję. Patrzę na mapę i widzę Częstochowę bliżej niż dalej, czyli może skoczyć do Olsztyna, przywitać się z tamtejszym zamkiem? Bardzo lubię te rejony, kupa wspomnień.
Zrobiłem przepak, zdążyłem ostygnąć więc pod koszulkę założyłem cienki długi rękaw do biegania, długie spodnie (błąd). Ciągle trzymałem się na skraju deszczu, kropiło, czasem mocniej, czasem chwilę miałem spokój, ale ciągle przede mną niebo rozjaśniało się po seriach grzmotów. Ruszyłem, i po kilku kilometrach musiałem zdjąć spodnie, bo za ciepło jednak. Co rusz przejeżdżałem koło restauracji w których trwały weseliska różniste. Kusiło żeby wejść, zjeść coś ciepłego i pojechać dalej
W Byczynie odbiłem na Praszkę. Była taka godzina, że gimnazjum dotaczało się do domów po sobotnich baletach, więc w jednym miejscu musiałem zrobić slalom między młodzikami, z których jeden próbował trafić mnie petem. Cofka, kilka bluzgów i chłopaków nie było. W Praszce znowu wjechałem pod chmurę, i do Kłobucka jechałem w deszczu.
Ależ długie są te proste tuż przed Częstochową. Trochę pofałdowane, więc przynajmniej coś się dzieje. W oddali ciągle błyska, burza chyba ucieka na wschód, i deszcz przestał padać. W Częstochowie robi się szaro, szukam jakiegoś sklepiku, ale jeszcze za wcześnie. Na wylotówce w stronę Olsztyna zjadam ostatnie ciastka zbożowe, dopijam ostatnie łyki wody i gnam do zamku w Olsztynie.
Na miejscu - o dziwo - nie jestem sam, po wzgórzu spaceruje dość głośna grupa turystów (?)
Robię fotę, i... zapominam że tu są kesze do zaliczenia. Przypominam sobie o nich dopiero na pierwszym zjeździe, ale już nie chce mi się cofać
W Częstochowie spotykam jegomościa "też miałem kiedyś szosę, Jaguar to był, pięknie jechała". Przelatuję przez miasto szukając czegokolwiek otwartego. Dopiero na wylocie jest otwarty sklep "Rodzynek" (sic!). Pan sam zagaduje, ścigał się kiedyś na szosie, miał Jaguara (wiadomo!
) jeździł w drugiej lidze aż pewnego razu złodzieje ukradli mu dwa rowery z domu. Przykre.
Słońce już wstało i grzeje coraz mocniej. Kolejna stacja benzynowa jeszcze nie ma ciepłych hot dogów, więc kupuję tylko picie i wypijam kawę. Pierwszą od roku. Odstawiłem kiedyś, ale dziś się przydała. Na wlocie na stację minąłem się z kolarzem. Panie z obsługi zapytały czy to zlot jakiś. Nie, zbieg okoliczności
Znowu ta długaśna prosta na Kłobuck. Góra dół, góra dół, słońce już przygrzewa mocno, aż czuję jego promienie na tyłku (czarne spodenki). Przydałoby w końcu zjeść coś porządnego.
W okolicach Krzepic wyprzedza mnie szosowiec w sile wieku, nie siadam na koło, bo i tak rozglądam się za karczmą jakowąś. Nic takiego nie widzę, dopiero w Jaworznie podjeżdżam do sklepu wszamać coś na zimno.
Jest 360. kilometr. Zdejmuję buty, daję odpocząć stopom które są coraz bardziej rozgrzane od asfaltu. Szamam banany i loda a tu nagle przejeżdża grupa szosowa. Szybko wskakuję w buty i gonię ekipę. Loda zdążyłem dojeść po drodze
Na szczęście jechali wolno, więc za kilka minut już ich miałem, ale jak się okazało, zjeżdżali na stację benzynową w oczekiwaniu na resztę grupy. Szkoda, trudno, jadę dalej.
W Rudnikach chciałem odbić na Wieluń i później na Sieradz, żeby nie wracać tą samą drogą. Wiedziałem jednak że nadłożę jakieś 30-40 km więc decyduję się, że wracam za dnia trasą którą jechałem po ciemku. Przynajmniej coś mignie po drodze.
Zrobiło się już wyraźnie gorąco. W Praszce rozglądam się za jadłodajnią ale oczywiście jest jeszcze za wcześnie. Może w Byczynie? Zajeżdżam na tamtejszy rynek, ale restauracja dopiero od 12:00 a jeszcze nie ma dziesiątej. Wypłacam kasę z bankomatu, siedzę chwilę na ławce przy ratuszu (?) i zbieram się do jazdy dalej. Na zakręcie szosy stoi budka z lodami włoskimi, wspaniale! Tego mi trzeba, coś zimnego w przełyku bo jest gorąco, a co dopiero będzie później... Zamawiam loda, siadam przy stoliku a tu... nie wierzę, ta sama grupka szosowa co wcześniej! No to mnie doszli przez te postoje.
Z lodem w ręku wsiadam na rower i gonię ich. Trochę się namęczyłem zanim ich doszedłem, ale w końcu przywitałem się radośnie drugi raz i dostałem zaproszenie na wspólną jazdę
Po drodze pyknął czterysetny kilometr trasy. 12 kilometrów szybko zeszło, niestety grupa odbijała w prawo w Opatowie. Jechali do Leszna - tak się dowiedziałem. Mógłbym się pociągnąć z nimi ale nadrobiłbym wtedy jakąś stówkę chyba. Nie chciało mi się aż tyle dymać
Pożegnałem się ładnie, podziękowałem i pojechałem dalej.
Przed Kępnem mijam pizzerię która była jeszcze nieczynna. Na rogatkach miasta zaliczam pitstopa na stacji. Hot dog, jakiś izotonik, chwila rozmowy z miłą obsługą i wychodzę z klimatyzowanej stacji na dwór, czyli do piekarnika.
Później już tylko orka, czyli byle dalej i na zmianę: szosa, podjazd na 440. km, moczenie głowy na stacji w Ostrzeszowie, szosa, przystanek PKS w Antoninie przy jeziorku Szperek (myślałem czy tu nie wskoczyć rowerem do wody ale murek trochę za wysoki), dalej szosa, Ostrów.
W Ostrowie dwa pitstopy. Na pierwszej i drugiej stacji. Tak mnie już wysuszyło, że nie nadążałem z polewaniem głowy i wlewaniem.
Lampa taka, że udarem groziła. We Franklinowie piękna pętelka po obwodnicy, super atrakcja jak się jedzie w kierunku Poznania
Sobótka (!) i za chwilę w końcu wyczekany Pleszew. To był kolejny etap przy odliczaniu dystansu do domu. Znowu zajechałem do tego sklepu w którym nie było śmietnika. Tym razem obsługa inna, jakby mniej życzliwa, więc skorzystałem ze śmietnika na przystanku PKS.
Od Pleszewa na zmianę: ścieżka, szosa, ścieżka, szosa, szosa. Czasem olewałem te ścieżki, bo wjazdy na nie trochę zbyt szutrowe. Swoją drogą zastanawiałem się, kiedy będzie pierwszy laczek. Na szczęście nic takiego się nie przytrafiło
Jakoś przed Kotlinem zaczęło ostro powiewać z boku. Musiałem mocniej trzymać kierownicę, żeby nie polecieć na bok. Podmuchy były gwałtowne, pojawiły się chmury, powietrze zgęstniało. Oho, coś może z tego będzie. Cieszyłem się na myśl ewentualnego deszczu, bo temperatura była wysoka. Tuż przed Jarocinem byłem już zmęczony walką z tym bocznym wiatrem i trzymaniem przedniego koła w ryzach. Zaczęło kropić, zrazu troszkę, ale podmuchy też coraz mocniejsze, więc za chwilę dostałem prosto w pysk serią z wodnego kałacha. Akurat zbliżałem się do przystanku PKS, więc postanowiłem zrobić tu przerwę i ocenić sytuację na froncie.
To była dobra decyzja, bo dosłownie po chwili lunęło z siłą wodospadu (filmik).
http://www.youtube.com/watch?v=Rxup7M5lH74Jak się okazało, to był fragment nawałnicy która przeszła nad Poznaniem i wyrządziła sporo szkód. Deszcz leciał już prawie poziomo i od dołu. Razem ze mną schroniła się też rowerowa rodzinka z dzieciakiem w wózku. Młody zadowolony, bo atrakcje, wiatry, pan kolarz i takie inne. Trochę to trwało, aż w końcu się przejaśniło i można było wyjść z ukrycia.
To, co było na drodze to masakra, na drodze rowerowej do Jarocina iglaki, gałęzie, liście z drzew. Trzeba było jechać slalomem, bo ścieżka zawalona była kawałkami lasu.W Jarocinie na mokrej szosie chwila adrenaliny, bo zalana deszczem koleina ujawniła się dopiero jak przednie koło osunęło się w niej przy prędkości trzydzieści.
Trzeba uważać.
Wyszło słońce. Powietrze parne, woda paruje, robi się sauna. 530. kilometr. Już nie jestem głodny. Suszy, ale przyszła faza na skurczony żołądek. Od Jarocina wiatr centralnie w pysk. No super, czyli mam 70 km dymać pod wiatr zbierając gałęzie z drogi?
No właśnie, po nawałnicy na skraju aż do Środy Wlkp. leżało to, co wichura wyniosła z lasu i krzaków.Samochody sobie ładnie toto rozjeżdżały, ale szosówka jest trochę bardziej delikatna więc od czasu do czasu stawałem i gałązki i inne badyle usuwałem. Prędkość przelotowa spadła do ok. 25, średnia leciała z 27,7 na 27,3 i mniej. Męczyła mnie ta walka pod wiatr. Momentami dmuchało tak, że stając na pedałach jechałem 20 km/h i więcej ni hu hu. Kiedy na horyzoncie zaczęła rysować się obwodnica Kórnika już cieszyłem się, że zaraz zjadę z trasy, wbiję na drogę do Borówiec, kawałek płytami i będę w Poznaniu.
W Kórniku przyszła mniejsza fala deszczu, ale na tyle upierdliwa że schowałem się w kościele przy rynku. Za chwilę wyszło słońce, dzieciaki taplały się w nowej fontannie.
Jeszcze trochę i Krzesiny, Starołęka, Hetmańska i Grunwald. Nie przepadam za ścieżką rowerową wzdłuż Hetmańskiej, więc walę dwupasmówką żeby szybciej dojechać do domu. Może zamówię sobie pizzę? Albo jakieś makarony?
Pod blok podjeżdżam mając na liczniku 600 km i 300 metrów. Ale jaja
Pizzy nie zamawiam, szamam jakieś twarogi, odpalam Diablo 3 i dopiero jakoś po godz. 23 idę w kimono.
Tyle z opowieści dziwnej treści.
Trasa:
https://www.endomondo.com/users/2536730/workouts/564340510