Autor Wątek: Bulgaristan 2015  (Przeczytany 1348 razy)

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Bulgaristan 2015
« 25 Lip 2015, 16:25 »
Na przełomie kwietnia i maja bieżącego roku miałem okazję trochę pojeździć po Bułgarii. Obszerną relację szykuję, a na razie jak ktoś zainteresowany podaję adres do fotorelacji:
https://picasaweb.google.com/109394276627738123048/BULGARISTAN2015#
« Ostatnia zmiana: 16 Wrz 2015, 20:04 RODDOS »



Offline Mężczyzna wojtek

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 5172
  • Miasto:
  • Na forum od: 02.03.2010
    • Pokój z Tobą
Odp: Bulgaristan 2015
« 27 Lip 2015, 08:02 »
Hej :)
Dwa pytania:
1. Jak kształtują się ceny noclegów w Bułgarii?
2. Byliście chwilę w Grecji, czy była to na tyle długa chwila, żeby choć trochę zorientować się w cenach?

Offline EASYRIDER77

  • Wiadomości: 4847
  • Miasto: INOWROCŁAW
  • Na forum od: 27.07.2010
Odp: Bulgaristan 2015
« 27 Lip 2015, 09:12 »
fajny wypad! gratulacje!

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Bulgaristan 2015
« 27 Lip 2015, 16:58 »
Ceny noclegów hotelowych wahały się od 30 do 80 lewa za pokój dwuosobowy. Ta maksymalna wartość zdarzyła się raz - w Sofii. Za 1 lewa wychodziło na okrągło 2zł. Przejazd przez Grecję liczył 34 km i żadnych zakupów nie robiliśmy, zatem trudno mi coś powiedzieć o aktualnych cenach.
EASYRIDER77 - dzięki!



Offline Mężczyzna wojtek

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 5172
  • Miasto:
  • Na forum od: 02.03.2010
    • Pokój z Tobą
Odp: Bulgaristan 2015
« 27 Lip 2015, 19:12 »
Aaa, jeszcze ukłony za Adrianopol ;)

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Bulgaristan 2015
« 27 Lip 2015, 19:43 »
Aaa, jeszcze ukłony za Adrianopol ;)
Ciekawe to miasto. Szerzej będzie w relacji. Pozdro!



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Bulgaristan 2015
« 4 Wrz 2015, 22:50 »
Staje się już swoistą tradycją, że na swoją wyprawę rowerową wybieram się wiosną. Termin taki wynika z kilku nakładających się na siebie czynników, z których najważniejszy to znalezienie kompromisu z moim wyprawowym kompanem, Darkiem. Jest on młodym tatusiem i na dłuższy wyjazd musi otrzymać błogosławieństwo od swojej połowicy. Pewnie nie jest to zadanie proste, ale Darek ma już swoje metody, by zmiękczyć Anię. Teraz też z początku wyrażał chęci wyjazdu, ale zastrzegał się, że to tylko wstępne deklaracje, a od przekucia zamiarów w konkretne ustalenia było dość daleko. Koniec końców w miejsce „być może” daliśmy „z pewnością” i nie pozostało nic innego jak tylko wybierać kierunek wyprawy i sprecyzować jej termin.

Pomysł na przebieg trasy był wspólnym dziełem. Darek zaproponował przejazd na trasie Bukareszt-Przemyśl, z zahaczeniem o Mołdawię i Ukrainę. Miał być zatem i Babadag, znany z prozy Stasiuka, i egzotyczny rejon między Prutem a Dniestrem, a potem przejazd przez zachodnią Ukrainę z odwiedzeniem miejscowości związanych z historią Polski (Kamieniec Podolski, Chocim i Buczacz). Ze względu na fakt, iż parę lat temu startowaliśmy z Bukaresztu i kończyliśmy też w Przemyślu (z tym że wtedy forsowaliśmy karpackie podjazdy), zaproponowałem, by wyjazd rozpocząć w Odessie, a następnie spenetrować deltę Dunaju, by później już jechać zgodnie z założeniem pierwotnym. Darek z ochotą przystał na taką zmianę, bo też nie za bardzo lubi powtarzać przejazdy przez te same miejsca.

Z werwą zabrałem się do planowania szczegółów naszej trasy. Moim zamiłowaniem jest zbieractwo map. Jakoś tak się złożyło, że w moich zbiorach były już dość dokładne mapy tych rejonów. W lutowe wieczory jeździłem zatem palcem po papierze (lub folii, jeśli mapa była laminowana…) i szukałem optymalnych wariantów, liczyłem kilometry i wynajdywałem miejsca godne zobaczenia. Na bieżąco monitorowałem ceny biletu lotniczego do Odessy. Dla mnie wchodził w grę przelot na trasie Wrocław-Warszawa-Odessa. Cena takiej imprezy wynosiła około 800 zł, a dla Darka nieco mniej, bo wszak dosiadałby się w stolicy. Warto zwrócić uwagę, że przewoźnikiem byłby stary dobry LOT, który chyba jako jeden z ostatnich przewoźników nie pobiera dodatkowych opłat za przewóz roweru – pod warunkiem, iż masa kartonu z bicyklem nie przekracza normy dla bagażu rejestrowanego, czyli 23 kg.

Kiedy wszystko było dopięte na ostatni guzik, jakoś na początku marca od Darka przyszedł mail, że Ukraina jednak odpada. Z uwagą śledziliśmy sytuację polityczną w tym kraju. W tym okresie konflikt na wschodzie Ukrainy jakoś szczególnie się nie zaostrzył. Jednak żona Darka kategorycznie zabroniła mu pchania się tam, gdzie śmigają kule i strącane są samoloty pasażerskie. Podjąłem jeszcze próbę jakiejś perswazji, że przecież my będziemy daleko od tych wszystkich walk, ale było to nadaremne. Swoja drogą ciekawe, że moja żona jakoś wcale nie protestowała przeciwko temu kierunkowi. Może wykupiła polisę na moje życie, o czym mi nie powiedziała…

Znowu stanęliśmy przed białą kartą. Jechać, ale dokąd? Mnie się zamarzyły wyspy śródziemnomorskie. Może Sycylia jako uzupełnienie zjechanych w zeszłym roku Sardynii i Korsyki? Może górzysta Kreta, gdzie moglibyśmy podziwiać piękną wiosnę? Darek jednak nie pałał wielkim entuzjazmem do tych stron. Miał w planach czerwcowy rodzinny wyjazd do USA i zwiedzanie stanów zachodniego wybrzeża, zatem nie chciał wybierać się na rowerową ekspedycję do strefy euro, bo wydatków miał aż nadto. To nam znacznie zawęziło obszar poszukiwań. Darek zaproponował Izrael połączony z Egiptem, ja do wyboru albo Armenię, albo Bułgarię. Cóż, Bliski Wschód jest na pewno godny zwiedzenia, ale perspektywa otarcia się o bestialstwo „państwa islamskiego” spowodowała, że czar prysł zanim się narodził… Ostatecznie w tym mini konkursie zwyciężyła Bułgaria. Armenia była z pewnością bardziej egzotyczna, ale jednak cena biletu lotniczego była znacznie wyższa, a poza tym kraj ten jest dość mały, a my mając do dyspozycji 11 pełnych dni jazdy woleliśmy zrobić jakąś większą pętlę. Nie chciałem przy tym łączyć Armenii z Gruzją, bo do tej ostatniej wybierałem się w sierpniu. Niestety teraz już wiem, że wyjazd ten nie dojdzie do skutku, ale myśl o odwiedzeniu Gruzji nie jest całkowicie porzucona, a tylko przełożona na później…

A więc Bułgaria! Wysokie góry, Morze Czarne, którego do tej pory nigdy nie widziałem, kraj z pewnością niedoceniany z punktu widzenia rowerowych wyjazdów, bo jakoś nie znalazłem w Internecie opisów takich wypraw, dla których Bułgaria byłaby celem samym w sobie. Owszem, ktoś tam łączył ją z Turcją czy krajami byłej Jugosławii, ale traktowana była pobocznie i tranzytowo. Pogrzebałem w swoich kartograficznych zbiorach no i mapę Bułgarii też odnalazłem. Była ona w skali 1:400 000, a więc zupełnie wystarczającej do naszych celów. Z ochotą zabrałem się za projektowanie trasy. Chciałem byśmy zrobili pętlę od Sofii przez góry południowe (Riła i Pirin), dalej generalnie wzdłuż Maricy z zupełnie symbolicznym wjazdem do Grecji i ciut bardziej obszernym do Turcji, następnie przez niewysokie góry Strandża dotarli do Morza Czarnego i jechali jego wybrzeżem aż do Burgas, by później znowu forsować góry centralnej Bułgarii (Stara Płanina) i zameldować się w odpowiednim czasie na lotnisku w Sofii. Taki był plan, jak się potem okazało został on zrealizowany w 100 procentach, a ponadto dodaliśmy do niego pewne urozmaicenia.

Nie pozostało nic innego tylko kupować bilet i szykować się do wyjazdu. Po przeanalizowaniu wszelkich wariantów, okazało się że najbardziej korzystną ofertę daje LOT. Za bilet na trasie Wrocław-Warszawa-Sofia (i rzecz jasna z powrotem) zapłaciłem 808 zł, a jako się wcześniej rzekło w cenie tej był wliczony przewóz roweru. Termin wyjazdu został ustalony na wtorek 21 kwietnia, a powrót na niedzielę 3 maja. Mieliśmy zatem do dyspozycji 11 pełnych dni jazdy, a także dwa dni dodatkowe – na start i powrót na lotnisko.

Mój rower wyprawowy, poczciwy Stary Zdechlak, wymagał prac naprawczych. Obejrzałem go dokładnie i doszedłem do wniosku, że należy wymienić cały napęd oraz obręcze kół. Diagnozę tę potwierdził mój kolega, który ma mały warsztat rowerowy i „leczy” moje bicykle. Po dokonaniu naprawy, wybrałem się na jazdę próbną, w pobliskie Góry Sowie. Okazało się dodatkowo, że przednie koło szpetnie bije. Problem tkwił w oponie, która się wypaczyła. Nie pozostało nic innego tylko wymiana gum. Pamiętając o tym, że w zeszłym roku na swój sardyńsko-korsykański wyjazd założyłem w Zdechlaku bardzo cieniutkie oponki, które się przetarły, tym razem swój pojazd wyposażyłem w solidne i masywne opony. Będzie się jechało trochę trudniej, ale za to nie straszne były mi dziury i wertepy…

Pakowanie sakw poszło szybko. Zabrałem cztery krótkie komplety rowerowe i jeden długi. Do tego trzy koszulki termoaktywne z długim rękawem oraz swoje wysłużone pomarańczowe wdzianko przeciw deszczom i wiatrom. Po krótkim namyśle dorzuciłem do swej garderoby czapkę polarową, która jak najbardziej przydała się podczas zeszłorocznej wyprawy, a szczególnie w korsykańskich górach. Nie planowaliśmy noclegów w plenerze, zatem sakw nie obciążał namiot, śpiwór i karimata. Uzupełnieniem bagażu były kosmetyki, bielizna, zestaw plastikowych sztućców, mapa, lekkie kapcie zabrane z jakiegoś hotelu, „cywilne” okulary, nowy aparat fotograficzny oraz dokumenty, w tym turecka e-wiza zakupiona za 20 dolarów poprzez Internet. Ubrań nierowerowych nie wziąłem wcale. Całego tego dobytku nawet nie próbowałem umieszczać w sakwach, tylko dopchnąłem go w rowerowym kartonie do rozkręconego Zdechlaka. Poszczególne reklamówki zawierające ciuchy dość zgrabnie zabezpieczały i oddzielały od siebie elementy roweru. Ale wcześniej sam Zdechlak przy rozkręcaniu sprawił mi wielki kłopot. Za Boga nie byłem w stanie kluczem imbusowym odkręcić pedałów. Doszło nawet do tego, że musiałem wieczorem jechać do mojego kolegi-speca od rowerów, by je odkręcił. Dwa wprawne ruchy kluczem „piętnastką” i już oba niesforne pedałki miałem w dłoni… Kolega był na tyle uczynny, że podarował mi ten klucz. Około godziny 22 patrzyłem już na swoje dzieło: pękaty karton mocno obklejony taśmą. Pakunek zniosłem do samochodu i wepchnąłem między przednie i tylne siedzenia. Warto tu wspomnieć, że karton rowerowy jest nieco dłuższy niż szerokość mojego samochodu, zatem zawsze muszę go przycinać o jakieś 25 cm, a potem znowu dolepiać boczne zamknięcie.

Samolot z Wrocławia do Warszawy miałem o 5:50. Żeby spokojnie na niego zdążyć musiałem wstać o trzeciej. Profilaktycznie nastawiłem na tę godzinę dwa budziki. Myślałem że nie będę mógł usnąć, ale sen przyszedł bez zwłoki. O wpół do czwartej już siedziałem za kierownicą samochodu i przemierzałem puste ulice Świdnicy. Bez przygód i przeszkód dotarłem na parking przy lotnisku. W cenie parkingu jest także transfer na oddalony może o pół kilometra terminal. Na lotnisku panowała senna atmosfera. Nadałem pakunek, a sam mając jeszcze chwilkę czasu klapnąłem na ławce. Lot do stolicy trwał niespełna godzinę. Na Okęciu już nie było senności jak we Wrocławiu. Ludzkie masy kłębiły się i szukały swoich wyjść. Także i ja wmieszałem się w tę ciżbę i powoli zacząłem się przemieszczać ku swojemu „gejtowi”. Odezwał się mój telefon. Darek SMS-em informował mnie, że już jest po odprawie i czeka na mnie. Faktycznie, siedział na ławce. Choć poranna pora była może niezbyt odpowiednia, poszliśmy na piwko. Nie widzieliśmy się od listopada zeszłego roku, kiedy wspólnie pokonaliśmy późnojesienną trasę z Mławy do Warszawy. Szybko chcieliśmy powiedzieć sobie o istotniejszych faktach, które wydarzyły się od tego czasu. Darek opowiadał o swoim synku Tomusiu, pokazywał mi jego zdjęcia i nagrania, a ja pokrótce przedstawiłem mu przebieg mojej małżeńskiej sinusoidy… Jakoś tak się złożyło, że opowieści się przedłużyły i zamiast po jednym, wytrąbiliśmy po dwa piwka. Z pewną uwagą przypatrywaliśmy się pilotom naszego samolotu wkraczającym na pokład. Czy aby mają równo pod sufitem i nie będą chcieli efektownie zakończyć swej wędrówki po tym ziemskim padole razem ze swoimi pasażerami, tak jak zrobił to pewien Niemiec? Wyglądali na zdrowych psychicznie… Może to te wypite piwka, a może lekkie zmęczenie związane z porannym wstawaniem spowodowały, że prawie cały lot do Sofii tkwiłem w błogich objęciach Morfeusza. Ocknąłem się tuż przed lądowaniem. Krótkie spojrzenie przez okienko unaoczniło mi, że jazda lekka nie będzie. Jak okiem sięgnąć, góry… No ale przecież o to chodziło.

Lotnisko sofijskie nie należy do zbyt dużych. Szybko odebraliśmy swoje pakunki i zabraliśmy się za skręcanie rowerów. Do roboty wzięliśmy się na zewnątrz. Słoneczko ładnie przygrzewało, było ciepło i miło. Przed nami wznosił się majestatyczny masyw Witoszy, potężny i pokryty grubą warstwą skrzącego śniegu. Jego wysokość dorównuje szczytom tatrzańskim, zatem widok był imponujący. Dochodziła godzina piętnasta. Podróż „ukradła” nam godzinę, bowiem widocznie w Bułgarii nie ma zmiany czasu z zimowego na letni. Rowery były gotowe do drogi, bagaż wciśnięty do sakw. Od jakieś chwili naszym pracom przyglądał się starszy mężczyzna, co jakiś czas nawet coś tam do nas mówił. W końcu okazało się, że oferuje nam przechowanie naszych kartonów. Widocznie zorientował się, że będziemy ich potrzebować w drodze powrotnej. Nasz plan był taki, by kartony zapakować w wielkie worki foliowe, które przezornie zabrałem, a potem tak zabezpieczone cisnąć gdzieś w krzaki. Taki wariant z pozytywnym skutkiem przećwiczyliśmy poprzedniego roku na lotnisku w Cagliari. Tym razem jednak żadnych zarośli w pobliżu nie było, może ze dwa kilometry od nas majaczyły jakieś marne krzaczki. Po krótkiej konsultacji, zgodziliśmy się na warunki Bułgara. Miał na imię Daniel i przy lotnisku dorabiał sobie głównie przewożąc ludzi i towary, miał bowiem busa. Wzięliśmy jego numer telefonu i ustaliliśmy, że kartony podrzuci nam z powrotem w dzień naszego odlotu, czyli w niedzielę 3 maja. Za usługę zażyczył sobie 40 lewa, przy czym połowa płatna od razu, a połowa w dniu zwrotu kartonów. Nie mając lepszego rozwiązania, przystaliśmy na te warunki, a kartony powędrowały do jego busa.

Była popołudniowa godzina, a my ruszyliśmy na podbój Sofii. Sofijskie lotnisko nie leży specjalnie daleko od centrum miasta. Najpierw jechaliśmy dość spokojnymi drogami, by po paru kilometrach dobić do ruchliwych arterii. Gdy droga rozszerzyła się do kilku pasów, a ruch stał się intensywny, zobaczyliśmy po swej prawej stronie jednokierunkową uliczkę, która zdawała się równolegle do głównej prowadzić do śródmieścia. Wjechaliśmy na nią.  Faktycznie, po krótkim czasie zamiast asfaltu podłoże stanowił stary wybity bruk, widoma oznaka, że centrum było tuż-tuż. Darek szczególnie nie lubi tego typu nawierzchni, dlatego jechał niezbyt spiesznie i pozostał w tyle. W pierwszej napotkanej knajpce zatrzymaliśmy się na obiad, bo pora ku temu była właściwa. Oczekując na strawę wpatrywaliśmy się w majestatyczna Witoszę, której najwyższy wierzchołek, Czarny vrh, zdawał się być na wyciągnięcie ręki. Można tam nawet wjechać na rowerze, bo aż do schroniska Aleko prowadzi utwardzona trasa, najpierw asfaltowa, potem brukowa, a później już całkiem blisko i końcowy odcinek też można jakoś zmęczyć po wertepach. Nawet kiedyś analizując jazdę po Bułgarii, górę tę uznałem za godną zaliczenia. Była jednak końcówka kwietnia, a gruba pokrywa śniegu zaczynała się już nieco powyżej połowy gór, a zatem sam szczyt mógł spokojnie przypatrywać się nam ze swej wysokości, niezagrożony próbą zdobycia… Widok nieco psuł wielki pomnik czynu rewolucyjnego albo czegoś podobnego, który z rozmachem postawiono po drugiej stronie ulicy. Obiad zjedliśmy ze smakiem, nawet za bardzo nie narzekaliśmy na wysoki rachunek. W Bułgarii miało być tanio, ale to jednak stolica… Mimo oczywistej szpetoty, postanowiliśmy z bliska przyjrzeć się wspomnianemu wcześniej pomnikowi. Na cokole stał żołnierz w towarzystwie postaci cywilnych, w tym dziecka trzymanego na ręku przez matkę. Żołnierz ku górze unosił karabin manifestując w ten sposób gotowość do obrony stłoczonych wokół niego cywili. Socrealistyczna konstrukcja i wymowa pomnika miała jednak jakiś dyskretny urok. U nas takich monumentów nie było zbyt wiele, a i te raczej rozebrano, by nie straszyły następnych pokoleń… Nieco wcześniej zauważyłem, że moja tylna przerzutka jakoś podejrzanie przeskakuje. Pewnie stuknęli gdzieś przy załadunku i teraz takie są tego efekty. Przy pomniku postanowiłem to sprawdzić. Nie ściągając sakw wywróciłem rower do góry kołami i zacząłem majstrować przy przerzutce. Za skarby świata łańcuch nie chciał wskoczyć na dwie najniższe tarcze kasety. Kręciłem parę minut przy mechanizmie, ale bezskutecznie. Wreszcie mając na uwadze, że pora robi się późnawa, regulację ustrojstwa postanowiłem odłożyć na następny dzień. Jak to często w takich sytuacjach bywa, rzecz naprawiłem dopiero po powrocie do domu. Efektem mojego gmerania było to, że przerzutka przestała rzęzić, a to jakoś mi wystarczyło i do końca mej bułgarskiej jazdy już nie skorzystałem z najtwardszych przełożeń. Darek po swojemu skomentował to lakonicznie, że czasem przydałoby się mocniej dokręcić…

Główną atrakcją centrum Sofii jest sobór Aleksandra Newskiego. Już z daleka widać jego złote i zielone kopuły. Objechaliśmy go niespiesznie dookoła, a potem na zmianę zwiedziliśmy jego wnętrze. Darek pożyczył mi długie spodnie, bo w krótkich raczej wchodzić do środka nie można, a ja „cywilnych” wszak nie miałem. W soborze najbardziej zapadł mi w pamięć zapach palonych świec i innych wonności. Były też ciekawe malowidła i bogate złocenia. Budowla nie jest zbyt leciwa, bo pochodzi zaledwie z XIX wieku, ale cieszy się sporym zainteresowaniem, o czym świadczyły liczne autokary stojące w pobliżu. Popstrykaliśmy parę zdjęć, ale tylko z zewnątrz, bo w środku nie było można. Później pokręciliśmy się jeszcze po centrum bułgarskiej stolicy. Zaliczyliśmy jeszcze jedną cerkiew, parę pomników oraz gmachów publicznych. W ścisłym centrum samochodów jest niewiele, a więc poruszanie się rowerem jest przyjemne.

Po wykonaniu planu na ten nasz pierwszy dzień pobytu, czyli objechaniu centrum Sofii, zaczęliśmy rozglądać się za jakimś noclegiem. Chcieliśmy jednocześnie, by w miarę znaleźć go w tej części miasta, z której dogodny byłby wyjazd w planowanym przez nas kierunku, a więc na południe. Darek w telefonie miał wgraną nawigację Bułgarii wraz przyległościami i w tym momencie okazała się ona bardzo przydatna. Mapa owszem jest dobra, ale jednak nawet dla mnie, zatwardziałego tradycjonalisty-kartografa, było jasne, że szukanie palcem na planie miasta właściwej trajektorii jest bardziej żmudne i czasochłonne od szybkiego pstryknięcia w elektronicznym gadżecie. Najpierw dotarliśmy do szerokiej arterii, którą samochody dosłownie wypełniały po brzegi. Potem, gdy byliśmy już na obrzeżach miasta, a droga zwęziła się do jednego pasa, miałem wrażenie, że te wszystkie samochody koniecznie chcą nam dalej towarzyszyć. Było to pierwsze spotkanie z ogromnym ruchem samochodowych, który jest charakterystyczny dla Bułgarii. Auta osobowe, a także ciężarówki od różnych gabarytach przemykają tam na wyścigi. Nikt nie czeka na pustą drogę z naprzeciwka, gdy chce wyprzedzić rowerzystę. Zdarzało mi się już parokrotnie jeździć po Bałkanach, ale w Bułgarii czułem się jak uczestnik ruchu drogowego pozbawiony jakichkolwiek praw. To był chyba największy minus tego wyjazdu. Wydaje mi się, że ktoś, kto na co dzień raczej unika ruchliwych tras, będzie tam się czuł nieswojo i zamiast podziwiać piękne widoki, których w Bułgarii nie brakuje, będzie się koncentrował tylko ratowaniu swego życia. Obrazu całości dopełniają dość kiepskie i wąskie drogi bez pasów awaryjnych, a co też nie jest bez znaczenia, sieć ta nie jest za bardzo rozwinięta. Chcąc okrążyć kraj, tak jak to było w naszym planie, nie było żadnej szansy wybrać trasy mniej uczęszczane, bo albo były one ślepe i prowadziły w kierunku gór, albo objazd taki byłby trzy razy dłuższy niż przewidywała nasza marszruta. No ale jakoś można przeżyć ten samochodowy wyścig szczurów, czego dowodzi niniejsza relacja…

Gdy złapaliśmy właściwy kierunek, dzień zaczął szarzeć. Po przejechaniu łącznie nieco powyżej 20 kilometrów, Sofia straciła swój stołeczny charakter, a okolica przypominała raczej obraz wiejski lub małomiasteczkowy. Jakby na zawołanie przy drodze pojawiła się reklama hotelu. Skręciliśmy w boczną dróżkę i po około trzystu metrach staliśmy przy ogrodzeniu tego przybytku. Jakoś tak się przyjęło, że to Darek szedł zawsze wybadać warunki zakwaterowania. Z reguły też oceniając dany hotel czy pensjonat z zewnątrz wymienialiśmy się opinią ileż może kosztować nocleg. Czasem srodze się myliliśmy. Ustaliśmy też górną granicę ceny, którą jesteśmy w stanie zapłacić. Hotel nazywał się „Kioseev”. Ja stałem pod bramą i pilnowałem rowerów, a Darek udał się do środka. Wyszedł po chwili i z dość kwaśną miną oznajmił, że pokój kosztuje 80 lewa. Z tego co pamiętam, była to właśnie ta górna ustalona wcześniej granica. Nie było co kombinować, bo był już wieczór, a kto wie, co mogło być dalej. Rowery spięliśmy pod zadaszonym przejściem, sakwy powędrowały do pokoju, a my podreptaliśmy do sklepiku, który zauważyliśmy przy głównej drodze. Na kolację była rybka z konserwy, ser, wędlina oraz witaminki w postaci warzyw. Było też piwo „Kamenitza”. Wszystko smakowało wybornie. Podzieliłem się z Darkiem moimi plastikowymi sztućcami, bo on nie wziął takich przyborów, a podział wyglądał tak, że ja miałem widelec, on łyżkę, a nóż był wspólny. Potem już do końca naszej jazdy korzystaliśmy z tych sztućców według nakreślonej wyżej zasady, z tym że nóż się złamał przy otwieraniu jakiegoś opornego plastikowego opakowania, a mój widelec stracił jedno ostrze… Uważam że to i tak postęp, bo na poprzednich naszych wyjazdach jedliśmy po prostu rękami. Następnym razem będą srebra… Po lekkim piwie, które w smaku nieco przypominało Carlsberga, sen przyszedł szybko - jak zapadnięcie czarnej kurtyny.

Pierwszy dzień właściwej jazdy przywitał nas chmurami i wyraźnie niższą temperaturą. Przyjąłem to z pewnym zdziwieniem, ale bez szemrania założyłem długi kostium, pomyślałem też o polarowej czapce, która zalegała gdzieś w sakwach. Śniadanie mieliśmy już w cenie hotelu. Było raczej lekkie. Darek zamówił herbatę, a ja kawę. Zarówno jedno jak i drugie odbiegało od naszych standardów. Darkowa herbata stanowiła rodzaj rumianku, a moja kawa była stężona jak koci mocz. Zapełniała może połowę maleńkiej filiżanki, a każdy łyczek wykręcał twarz. Cóż, co kraj to obyczaj. Było to dla nas pewne doświadczenie i nauka na przyszłość. W podobnych sytuacjach zamawialiśmy już raczej ziołową herbatę.

Po obowiązkowym zrobieniu fotki z naszym lokum, wyruszyliśmy na trasę. Mimo że była poranna godzina, samochody jakoś dalej przewalały się w te i wewte. Wkrótce jednak pojawił się nasz drogowskaz na Pancarevo. Mimo urozmaiconej trasy dawało się zauważyć, że zdobywamy wysokość. Regularnie mijały nas wielkie ciężarówki. Kiepska pogoda utrzymywała się, zaczęło nawet lekko kropić. Jechaliśmy wzdłuż rzeki Iskar, która wesołym nurtem przeciw nam pchała swe zielonkawe wody. Darek ruszył ostrzej, a za chwilę już go nie widziałem. Wypełniała mnie radość na myśl, ze oto pedałuję sobie na zupełnie nowej „dziewiczej” drodze, w zupełnie nowym „dziewiczym” kraju. Nawet ten kropiący deszczyk nie miał w tej chwili znaczenia. W oddali zobaczyłem Darka, który na chwilę przystanął, jak się domyśliłem, chciał zrobić zdjęcie z rzeką. Podjechałem do niego, rower oparłem o barierkę i sięgnąłem do sakw po swój aparat. Tu warto zaznaczyć, że staram się mieć porządek w sakwach. Każdy przedmiot ma swoje miejsce, a dla aparatu fotograficznego przeznaczyłem małą boczną kieszeń z lewej strony. Jakież było moje zdziwienie, gdy po wsunięciu ręki do tej przegródki namacałem tam próżnię! Aparatu nie było. Błyskawicznie przeanalizowałem sytuację. Pewnie zostawiłem aparat gdzieś przy hotelu. Taką moją pierwszą myśl potwierdziło gorączkowe przeszukanie pozostałych komór w sakwach. Ani śladu. Aparat był nowy, kupiony właśnie z myślą o bułgarskim wyjeździe. Dziwne, ale w tamtej chwili nie zrobiło mi się żal samego utraconego urządzenia, lecz zdjęć które nim zrobiłem w Sofii. Chwilę odsapnąłem i już metodycznie przetrząsnąłem sakwy. Bez efektu. Na liczniku miałem 25 kilometrów. Po krótkim przemyśleniu całej sytuacji postanowiłem wracać pod hotel. Może aparat gdzieś leży, może ktoś go znalazł i może mi odda? Nie było na co czekać, zrzuciłem sakwy i pozostawiłem Darka przy zielonej rzece, a sam żwawo ruszyłem z powrotem. Bez ich ciężaru jechało się lżej, ale mnie pchała raczej podwyższona adrenalina. W trakcie tej jazdy jeszcze raz w głowie zlustrowałem sprawę. Może jednak gdzieś ten aparat upchnąłem do sakw? Postanowiłem zadzwonić do Darka i poprosić go o ponowne przerzucenie moich rzeczy. Miejsce wyznaczone na telefon, to trójkąt pod ramą. Stanąłem, włożyłem tam rękę i poczułem coś znacznie większego niż telefon. Oto w trójkącie podramowym bezpiecznie spoczywał mój Canon. W mgnieniu oka przeszły przeze mnie ambiwalentne uczucia. Z jednej strony szczerze się ucieszyłem, a z drugiej przeszyła nie złość na samego siebie za takie roztargnienie. Teraz myślę o tym, że to jednak nie było roztargnienie. Po prostu wkraczam w wiek zapominania. Od Darka odjechałem pięć kilometrów. Pokonałem je na powrót już uspokojony. Darkowi najpierw powiedziałem, że dojechałem do hotelu i tam odnalazłem aparat, ale rzecz jasna mi nie uwierzył. Gdy mu wyznałem prawdę, w swoim stylu nic nie powiedział, tylko westchnął… Pocieszyłem się myślą, że po tym całym zamieszaniu będę miał o 10 kilometrów więcej od Darka i tym samym odrobię zeszłoroczne straty poniesione na Korsyce.

Kiedy już pstryknęliśmy to zaległe foto przy rzece, w dalszą drogę wyruszyłem z solennym postanowieniem większej dbałości o swój dobytek. A dalsza droga na odcinku może10 kilometrów prowadziła przy jeziorze o nazwie takim samym jak rzeka, czyli Iskar. Jest to zbiornik zaporowy i co jakiś czas pokazywał się nam po lewej stronie. Widok jednak przesłaniało ogrodzenie, które na wielu kilometrach zbudowano z różnego rodzaju budulca. Były i płyty, i siatka, i wreszcie mur. Nawet zacząłem się lekko zżymać na taki dziwny sposób zabezpieczenia, bo jeziorko wyglądało całkiem sympatycznie. Gdy w pewnym momencie ogrodzenie znikło, przystanęliśmy i zrobiliśmy małą sesję foto. Aura w dalszym ciągu była nieprzyjemna, a więc, a więc i nad jeziorem kłębiły się ołowiane chmury. Nim odjechałem, chyba ze trzy razy sprawdziłem małą przegródkę w swoich sakwach.

Pierwszym większym miastem na naszej marszrucie był Samokov. Jest on położony tuż u stóp Riły, pasma górskiego wznoszącego się prawie na 3000 m. Ostatni odcinek dojazdowy stanowiła długa prosta. Góry niejako zbliżały się do nas, górne partie pokrywały zbite warstwy śniegu, a całość spowijały ciężkie chmury, które jednak gdzieniegdzie prześwitywały. Darek ma wybitną zdolność wynajdowania knajpek i restauracji. Gdy jest głodny, umiejętność ta dochodzi do stopnia mistrzowskiego. Teraz też kierowało nim łaknienie i bezbłędnie zaprowadził nas do jedynej chyba w tym mieście porządnego lokalu. Zamówiłem sobie danie, którego bazą było świniowe mięsiwo, a ponadto dodano także duszone grzyby w sosie śmietanowym. Rozkosz w gębie! Kotlety świniowe są dla mnie ulubioną strawą, którą mógłbym delektować się codziennie. Dla przyspieszenia wchłaniania się pożywnego dania, wytrąbiliśmy po butelczynie kolejnego niezłego miejscowego piwa o nazwie „Zagorka”. Pogoda się na tyle ustabilizowała, że deszcz przestał zagrażać, ale było raczej pochmurno i niezbyt ciepło. W trakcie oczekiwania na jedzenie, kolejny raz przestudiowaliśmy mapę. Wynikało z niej, ż czeka nas teraz podjazd na pierwszą na naszej trasie przełącz, a mianowicie na Klisurski Prohod o wysokości 1025 mnpm. Po opuszczeniu Samokova droga rzeczywiście zaczęła się wznosić, ale podjazd był minimalny. Gdy dojechaliśmy do wsi Klisura, która dała pewnie nazwę przełączy, postanowiłem się zaopatrzyć w płyny w napotkanym sklepiku. Przypominał on nasze GS-y z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Wiem o czym mówię, bo dokładnie pamiętam ten klimat. Zatem cofnąłem się do swego dzieciństwa i nawet nie przeszkadzał mi toporny wystrój sklepu i jego skromny asortyment. Gdy spodziewaliśmy się rozpoczęcia podjazdu, oto zaczął się zjazd. I to całkiem krzepki.! Z początku myślałem, że zaraz jednak skończy się i staniemy przed mozolną wspinaczką na poziom zbliżony do naszego Okraju. Nic takiego się nie stało. Jazda w dół była przyjemna i szybka, a i nachylenie też niemałe. Po kilku (może trzech) kilometrach zjazd nieco się spłaszczył, ale dalej żwawo traciliśmy wysokość. Droga wyprostowała się, a my mogliśmy podziwiać dwa pasma górskie, które zdawały się na wyciągnięcie ręki: Witoszę po prawej stronie i Riłę po lewej. Darek czmychnął do przodu, ja nawet nie próbowałem go gonić, bo przecież moje najtwardsze biegi nie wchodziły. Później już na kwaterze, aby wyjaśnić to dziwne zjawiskom, że zamiast podjazdu mieliśmy zjazd, przeanalizowaliśmy moją mapę. Tajemnica nie była zbyt kunsztownie ukryta. Oto wszak Sofia leży na wysokości około 600 mnpm, a my przez te 70 kilometrów do Klisurskiego Prohodu niezauważalnie zdobyliśmy taki pułap, że z niejako rozpędu wjechaliśmy na przełęcz. Warto jednak zaznaczyć, że jazda w drugą stronę, a właściwie ostatnie trzy kilometry podjazdu, wycisnęłyby z nas trochę potu. Od tego czasu Darek częściej na swoim telefonie sprawdzał naszą wysokość, a naprawdę w kilku miejscach był to pomiar dający sporo do myślenia.

Gdy dotarliśmy do miasteczka o romantycznej nazwie Dupnica, na niebo wstąpił błękit, a na nasze twarze błogi uśmiech, bo lubimy ciepło. Kolejny odcinek przemierzaliśmy drogą chyba ekspresową, bo na mapie miała oznaczenie „E”. Później jechaliśmy spore odcinki takimi właśnie arteriami, bo po prostu nie było alternatywy. Samochody waliły jak oszalałe, ale powoli zaczęliśmy się do tego przyzwyczajać. Raz nawet pojawił się znak zakazu jazdy dla rowerów, a tuż za nim dostrzegliśmy policyjny samochód. Lekko skonfundowani, po krótkiej wymianie zadań, postanowiliśmy jechać jakby nigdy nic. Policjanci popatrzyli na nas jak na powietrze i nie przeszkadzało im to, że jawnie na ich oczach naruszamy przepisy ruchu drogowego. Szukaliśmy skrętu na naszą docelową w tym dniu miejscowość, czyli na Riłę. Ze względu na kiepskie oznaczenie zjazdu, pojechaliśmy za daleko. Na szczęście nie musieliśmy się cofać, bo kolejny skręt w lewo też prowadził nas do miasteczka etapowego. Z widoczną ulgą zjechaliśmy z głównej arterii. Teraz nasza trasa była ślepą drogą i prowadziła już tylko ku górom. Riła to miasto o dużym potencjale turystycznym, ale jednak jak cała Bułgaria, mało wykorzystywanym. Są tu wszakże wielkie góry, jest także sztandarowy bułgarski zabytek – Rilski Monastyr. Gdy na liczniku pojawił się przebieg nieco powyżej 140 kim, stanęliśmy przy hoteliku „Centaur”, który dał nam schronienie i nocleg. Gdy oporządzaliśmy się w pokoju, przez okna zobaczyliśmy, że pada deszcz. Z Darkiem mamy taki to zwyczaj, że na przemian po dotarciu na kwaterę jedna osoba wybiera łóżko, a druga ma prawo jako pierwsza skorzystać z łazienki. Różnie to w przeszłości bywało, tym razem jednak to ja chyba miałem więcej szczęścia, bo trafiały mi się bardziej obszerne łoża. Były one jednak z reguły dosyć twarde, co Darkowi odpowiadało, a mnie już mniej. Jako pewne novum wprowadziliśmy zasadę losowania bardziej atrakcyjnego (lub czasem jedynego) wygodnego mebla do siedzenia (krzesło, kanapa, sofa, otomana itp.). I tu muszę przyznać, że w większości to Darek mógł sadzać swoje cztery litery na wygodniejszym siedzisku. Mnie udało się wygrać może ze dwa razy, kiedy decydował rzut monetą, Darek został za to niekwestionowanym mistrzem „marynarza” i gry „papier- kamień- nożyce”. Kolację stanowiły jak zwykle produkty kupione w miejscowym sklepiku. Podczas jej spożywania Darek z zadumą stwierdził, że po raz pierwszy w sezonie przejechał ponad sto kilometrów. Ja po krótkim namyśle odpowiedziałem mu, że wczoraj po raz pierwszy w sezonie przejechałem mniej niż 100 kilometrów. Dane te jednak nie powinny wprowadzać w błąd. To Darek jako maratończyk ma zdecydowanie większą wydolność, co z łatwością można było zaobserwować na podjazdach.

Drugi dzień jazdy rozpoczęliśmy od podjazdu do Rilskiego Monastyru. To ważny bułgarski klasztor, będący ostoją tradycji i religii tego kraju w dobie dominacji osmańskiej Turcji. Pochodzi z XVIII wieku i nie mogło go zabraknąć na trasie naszej wyprawy. Z właścicielką naszego hotelu, starszą niewiastą o imieniu Aleksandra, dogadaliśmy się, że zostawimy u niej nasze sakwy i na lekko zaatakujemy podjazd, bowiem i tak tą samą drogą, którą poprzedniego dnia przyjechaliśmy, musimy opuścić miasteczko Riła. Ranek był pogodny, ale chłodnawy. Postanowiłem jechać w długim kostiumie, bowiem diabli wiedzieli, czego można było spodziewać się wyżej. Z Riły do klasztoru prowadzi stara droga o lekko chropawej nawierzchni, ale jeszcze zupełnie przejezdnej. Podjazd nie jest trudny, jego nachylenie wynosi może 5%, czasem ciut więcej, czasem mniej. Brak dodatkowego ciężaru sakw, pusta, wolna od samochodów droga, wreszcie piękne otoczenie w postaci górskiego lasu, wszystko to wprowadziło mnie w błogi stan. Dystans dzielący mnie od klasztoru, czyli około 20 kilometrów pod górę, pokonałem dynamicznie, ale bez jakiegoś szaleńczego gonienia. Darek szybko zostawił mnie w tyle. Po około półtorej godziny dotarłem do klasztoru, Darek czekał przy tablicy, bowiem Rilski Monastyr to także miejscowość w sensie administracyjnym. Porównaliśmy stan naszych liczników i ze sporym zdziwieniem stwierdziliśmy, że wskazania ich są dokładnie takie same. Później jeszcze na dalszych etapach w momentach postojów sprawdzaliśmy liczniki. Ich tożsame lub bardzo zbliżone do siebie dane dotyczące przejechanego dystansu dawały nam jakąś dziwną satysfakcję.

By wejść do środka kompleksu Rilski Monastyr, musieliśmy zostawić rowery na zewnątrz. Spięliśmy je i pozostawili przy źródełku ze świętą wodą. Nie było zbyt wielu zwiedzających. Jakiś czas przechadzaliśmy się po brukowanych alejkach. Oglądaliśmy ciekawą architekturę kościoła i zabudowań dla mnichów, które otaczały cały kompleks. Raz nawet dostrzegliśmy mnicha z długą brodą, który przemykał po dziedzińcu. Dla zwiedzających dostępny był kościół oraz muzeum. To ostatnie za dodatkową opłatą. Odwiedziliśmy i jedno, i drugie. Najciekawszym okazami muzeum były cenne wota, głównie z XIX-wiecznej Rosji, a także leciwe księgi liturgiczne oraz stara broń. W sklepie przy muzeum kupiłem sobie małą pamiątkę – magnesik na lodówkę, który wykonano w kształcie konturu Bułgarii. Gdy przyjrzałem się mu uważnie, naraz olśniło mnie, bo obrys tego kraju jak nic przypomina wieprzową półtuszę. Z prawej strony jest u góry jest głowa z typowym świńskim ryjkiem, z lewej do góry zawadiacko sterczy ogonek, a na dole wyraźnie widać przednią i tylną kończynę. Uśmiechnąłem się i pomyślałem, że nawet w kształcie Bułgaria wychodzi naprzeciw moim kulinarnym preferencjom, bo wszakże kotlety świniowe to moje ulubione danie. Zwiedzanie zajęło nam jakąś godzinkę. Na miejscu swoje usługi oferowała mała poczta. Nie namyślając się długo, poszedłem kupić znaczki, bo w planach miałem wysłanie kilku widokówek. Znaczki owszem były, ale nie było kartek. Cóż, dobre i tyle. Poprosiłem panią w okienku o znaczki. Ze zdumieniem zauważyłem, że po oddzieleniu żądanej przeze mnie ich liczby, wyciąga klej i bierze się do smarowania ich od spodu. Gwałtownie zaprotestowałem, bo przecież nie miałem ich póki co na czym nakleić. Po kupieniu znaczków zrozumiałem, że oprócz widokówek czeka mnie jeszcze zakup kleju, bo ich drugie strony były zupełnie pozbawione czegoś, co pod wpływem wilgoci stałoby się lepkie. Sadząc po tym, co mówiła pracowniczka poczty, klej po bułgarsku to „lepidlo”. Zapamiętałem to słówko, zresztą wszak i bez jakiegoś tłumaczenia jest dla nas doskonale zrozumiałe. No ale przynajmniej wiedziałem o co pytać w sklepie…

Z niejaką obawą opuściliśmy klasztor. Czy aby nasze rowery nadal na nas czekają? Czy też może ktoś już na nich poszpurtował w dół. Jacy uczciwi, pomyślałem, gdy ujrzałem nasze pojazdy w tym samym miejscu, gdzieśmy je zostawili. Na pożegnanie łyknęliśmy jeszcze po łyku świętej wody, uzupełniliśmy nią też bidony, rzuciliśmy ostanie spojrzenie ku zaśnieżonemu wierzchołkowi Maljovicy, górującej nad tym przybytkiem i ruszyliśmy w drogę powrotną. Darek jak zwykle ostro ruszył z kopyta, ja jakoś nie miałem ochoty na szybką jazdę. Ciągnięty siłą grawitacji rozglądałem się dookoła i po raz kolejny odczułem radość z jazdy w odległym zakątku. Łapczywie chłonąłem widoki wiedząc o tym, że już nigdy więcej tu nie wrócę… Dopadnięty przez taki melancholijny, ale jednak niesmutny nastrój, co jakiś czas stawałem i pstrykałem zdjęcie.

Gdy dojechałem do hotelu, Darek lekko znudzony wygrzewał się na słońcu. Odebraliśmy swoje sakwy, szybko przytroczyliśmy je do bagażników i pociągnęliśmy dalej. Kolejnym naszym celem były Stobskie piramidy. Są to ciekawe formacje skale znajdujące się w pobliżu wioski Stob, która od Riły oddalona jest o kilka kilometrów. Po dotarciu do Stobu i przebyciu dość wymagającego podjazdu po sporych kamieniach, stanęliśmy w miejscu, gdzie dalsza jazda naszymi rowerami stała się niemożliwa. Chcieliśmy jednak zobaczyć te piramidy. Po spięciu rowerów przy drewnianej ławce, dalej wąską ścieżką poszliśmy pieszo. Po ujściu może z kilometra dotarliśmy na małe wzniesienie, z którego w odległości może kolejnego kilometra ukazały się nagie jasnoczerwone skały. Zrobiliśmy kilka zdjęć i po krótkiej konsultacji postanowiliśmy jednak wracać, bo pozostawione w szczerym polu rowery mogły znaleźć nowego właściciela.

Po przejechaniu kilkunastu kilometrów bocznymi drogami znowu musieliśmy wbić się na ruchliwą główną arterię. Po dotarciu do większego miasta, Blagoevgradu, postanowiliśmy coś przekąsić. Darek widocznie zgłodniał, bo bezbłędnie poprowadził nas do przyhotelowej knajpki. Zasiedliśmy na zewnątrz, bo dzień był miły i ciepły. Kelnerka, młoda i urodziwa dziewczyna, nic sobie nie robiła z naszych prób komunikacji w języku angielskim, tylko z uśmiechem na twarzy gaworzyła do nas po bułgarsku. W końcu, przy pewnej pomocy rąk, doszliśmy do porozumienia i zamówiliśmy swoje dania. Z pełnymi brzuchami dość ciężko się jedzie, ale z drugiej strony musieliśmy przyjąć spory zapas kalorii, bo czekał nas podjazd na Predeł. Wyjazd z miasta był wygodną dwupasmówką, z szerokim pasem awaryjnym. Może po 2-3 kilometrach droga jednak znowu zwęziła się do jednego pasa. W pewnym momencie zobaczyliśmy pierwszego miejscowego kolarza. Jechał na kolarzówce. Moje zdumienie wywołał fakt, że nie jechał asfaltem, tylko tłukł się po kamienistym poboczu. Widok był zaiste dziwaczny. W oddali zamajaczył wjazd do tunelu. Tego jeszcze brakowało. Samochody wjeżdżały w jego paszczę jak nieskończony ciąg owieczek. Mocniej nacisnąłem na pedały, by szybciej przeskoczyć przez zachłanną gardziel, Darek jechał z tyłu. Po mojej prawej ręce był wysoki na około metr murek. Za chwilę zrobiło się ciemnawo, bo oświetlenie w tunelu było mizerne, a ja niestety nie miałem swojego. Samochody wyprzedzały mnie bez pardonu. Osobowe miały sporo miejsca, a więc nie było z nimi problemu. Gdy już zaświtało światło wylotu, za wyprzedzanie mnie wzięła się ogromna ciężarówka, a z naprzeciwka mknęła druga. Instynktownie odbiłem na prawo i otarłem się o wspomniany wcześniej murek. Gdybym stracił równowagę jak nic uderzyłbym w ciężarówkę, której pęd czułem na lewym ramieniu. W jednym momencie zlał mnie zimny pot. Po wyjeździe z tunelu poczułem się jakbym wrócił z zaświatów. Z wielką ulgą przyjąłem skręt w prawo, ku wsi Zeleznica. Zrobiliśmy tam krótki postój. Darek sprawdził trasę, bo drogi, na której wylądowaliśmy, nie było na mojej mapie. W miejscowym sklepiku kupiłem też to nieszczęsne „lepidlo” do moich znaczków pocztowych. Widokówek jeszcze nie miałem, ale przecież nie wszystko można mieć od razu…

Jadąc spokojnymi bocznymi dróżkami, odsapnąłem nieco po przygodzie z ciężarówką. Asfalt był zupełnie przyzwoity. Lekko wspinałem się na pagórki, z przyjemnością łapałem wiatr na twarzy na zjazdach. W mieście Simitli jeszcze raz przecięliśmy główną arterię, by rozpocząć mozolny podjazd na Predeł. Wysokość tej przełęczy nie jest imponująca, bo to tylko 1140 mnpm, jednak czekał nas wielokilometrowy podjazd, gdyż zupełnie straciliśmy swój wcześniejszy pułap. Darek wystartował jakby gnały go wszystkie bułgarskie diabły. Nie zauważył nawet, że o tym, że droga jest otwarta świadczy napis o treści „Predeł otworen” umieszczony na wielkiej tablicy. Należy tu nadmienić, że w Bułgarii jest bardzo mało oznaczeń dotyczących podjazdów. W Alpach czy Pirenejach takie informacje są czymś powszechnym i generalnie przeznaczone są dla rowerzystów. Tutaj nikt chyba nawet nie pomyślałby o umieszczaniu na drodze danych dla cyklistów. Dla mnie zdjęcie z taką tabliczką jest obowiązkowe. Tym razem jednak jakoś nie chciało mi się przystanąć, podążyłem za Darkiem. Później spytałem go o tę tabliczkę, ale on jej po prostu nie dostrzegł. Podjazd był wymagający. Dystans przybywał niemrawo. Ruch samochodowy był spory, ale zbytnio nie doskwierał. Droga była w doskonałym stanie, w wielu miejscach był dodatkowy pas dla samochodów osobowych, które spokojnie mogły nim wyprzedzić męczące się na podjeździe ciężarówki. Darek w pewnym momencie stanął i zaczął zrzucać ciuchy Zrobiło się gorąco. Gdy do niego podjechałem, sprawdził na swoim telefonie nasza aktualną wysokość, wyszło mizerne 400 m. Umówiliśmy się, że on pociśnie swoim tempem, a ja będę ciągnął za nim. Droga prowadziła przez las, nachylenie podjazdu miejscami mogło dochodzić do 10 procent. Na liczniku na stale zadomowiły się liczby wskazujące prędkość na poziome 8-10 km/h. Poszedłem w ślady Darka i też pozbyłem się nadmiaru odzieży na grzbiecie. Obiadowe kalorie szybko wywietrzały, ale miałem ze sobą batoniki, które łapczywie pożarłem. Nawet mnie na podjeździe udało się wyprzedzić jeden pojazd, a był nim konny wóz. Gdy dostrzegłem z dala niebieską tabliczkę z napisem „Predeł”, a obok niej Darkowy rower, pomyślałem, że największy trud dzisiejszego podjazdu jest już za mną. Tym razem zrobiliśmy z tabliczką małą sesję fotograficzną. Takiej gratce nie mogliśmy odpuścić. Co prawda wyglądało na to, że od tabliczki jeszcze kilkadziesiąt metrów było pod górę - do zakrętu, gdzie widok urywał się, ale to już nie miało znaczenia. Chwacko wskoczyłem na rower, by przebyć ten ostatni odcinek podjazdowy. Nieco się zdziwiłem, gdy dojechawszy do zakrętu nie dostrzegłem za nim spodziewanego zjazdu, tylko kolejną serpentynę do góry. Potem jeszcze parokrotnie dziwiłem się, gdy następne zakręty uporczywie kierowały drogę ku górze. Wiecie jak to jest, gdy człowiek nastawi się, że już będzie lekko, a dalej trzeba się wspinać. Wtedy pojawić się może złość. Mnie też trafił mały szlag. No ale co było robić? Po dodatkowej wspinaczce, może 3 kilometry od tabliczki, stanęliśmy wreszcie na rzeczywistej przełęczy. Chwilę delektowaliśmy się zdobytym miejscem. Wjazd w dół był piękną nagrodą za trudy kręcenia w górę. Cieszyłem się prędkością, a myśl, że przecież drastycznie tracimy wysokość jakoś nie zaburzała tego mego błogostanu. Wszak ciągłe zdobywanie i tracenie wysokości było wpisane w nasz plan. Była już pora, że trzeba było rozejrzeć się za noclegiem. Gdy dotarliśmy do zjazdu z naszej drogi ku miasteczku Razłog, po krótkiej konsultacji, postanowiliśmy zakończyć tu naszą jazdę. Nawet długo nie szukaliśmy swojego miejsca noclegowego. Kierowani strzałkami dojechaliśmy do hoteliku Matterhorn. Jego właściciel z zainteresowaniem wypytywał nas o cel naszej jazdy. Był nad wyraz sympatyczny i z chęcią z nami rozmawiał. Byliśmy pewnie dla niego bardziej egzotyczni niż inni goście. Pochwalił się też, że jego syn jest narciarskim mistrzem. Rzeczywiście w gablocie stały złote puchary i wisiały całe naręcza medali. Tradycyjnie w miejscowym sklepie kupiliśmy produkty na kolację. Nabyliśmy też miejscowe wino, którego nazwy nie pamiętam. Miało wszakże na etykiecie wizerunek niedźwiedzia i kosztowało coś 3 lewa. Gdy już nasyciliśmy żołądki strawą, zabraliśmy się za wino. Najpierw chcieliśmy je otworzyć naszą metodą korsykańską, czyli wepchnąć korek do środka. No ale opornie to szło i w końcu Darek jako młodszy zadeklarował, że pójdzie do recepcji po korkociąg. Wino było tak wytrawne, że jego picie dosłownie mroziło zęby i język. W nocy parę razy budziła mnie straszliwa suchość, na szczęście przezornie kupiłem sobie jakieś napoje bezalkoholowe. Słyszałem też, że i Darek budził się i wielkimi łykami gasił pragnienie. Od tej pory, choć parę razy byliśmy już prawie zdecydowani na zakup tego napoju z przefermentowanego winogronowego soku, do kolacji już ani razu nie piliśmy wina…

Ranek był chłodny i mglisty. Śniadanie mieliśmy w cenie noclegu. Nie było oszałamiające, ale ze smakiem zjedliśmy coś w rodzaju sporego naleśnika z serowym wypełnieniem. Pogoda nie zachęcała do jazdy, ale co było robić. Zarzuciłem na grzbiet swoją pomarańczową pelerynkę, która nie pozwalała zbyt szybko uciekać ciepłu. Początek trasy stanowił kontynuację zjazdu z Predeła. Nachylenie jednak było minimalne. Przy naszej drodze płynęła rzeczułka, a my jechaliśmy zgodnie z jej nurtem. Po ujechaniu kolejnych paru kilometrów ze sporym zdziwieniem zauważyłem, że oto rzeka ta naraz zmieniła swój bieg i niosła swe wody w kierunku przeciwnym do naszej jazdy. Chwilowe zdumienie tym przyrodniczym fenomenem znikło, gdy uświadomiłem sobie, że od jakiegoś czasu pokonywaliśmy jednak lekki podjazd. Pewnie przekroczyliśmy jakiś dział wodny i w ferworze jazdy nie zauważyliśmy, że teraz towarzyszyła nam zupełnie inna rzeka…

Podjazd był niezbyt męczący. Jechaliśmy dość żwawo, a unoszące się coraz wyżej słońce przesyłało więcej energetycznych promieni. We wsi Dagonovo z daleka już dostrzegliśmy wysoką wieżyczkę minaretu. Zjechaliśmy do wioski, by z bliska przyjrzeć się meczetowi. Był pierwszy na naszej trasie i ewidentnie wskazywał, że dotarliśmy do obszaru zamieszkiwanego przez Turków. Po obowiązkowych fotografiach na tle islamskiej świątyni ruszyliśmy dalej. Za miejscowością Jakoruda stanęliśmy przed tablicą obwieszczającą, że oto otwarty jest podjazd do Jundoli. Było to o tyle dziwne, że od około 15 kilometrów powolutku zdobywaliśmy wysokość i raczej spodziewaliśmy się zjazdu. Z mojej mapy nie wynikało za dużo. Owszem zaznaczone było, że znajdujemy się w terenie górskim, ale żadnych przełęczy na trasie mapa nie pokazywała. Darek sięgnął po swój telefon i zbadał poziom, na którym się znajdowaliśmy. Wyszło przeszło 1000 mnpm! No i jeszcze do góry?! Zostawiłem posilającego się przy tabliczce Darka i rozpocząłem podjazd. Teraz to już nie był on taki minimalny jak wcześniejszy. Droga szerokimi śródleśnymi serpentynami wiodła w górę. Szczęśliwie samochodów było niewiele, a więc można było spokojnie obcować z naturą. Po paru minutach poścignął mnie Darek i jak to miał w zwyczaju pociągnął dalej sam. Wydawało mi się, że podjazd nie powinien być dłuższy niż 3-4 kilometry. Tymczasem kilometrów przybywało, a jego końca nie było widać. W wielu miejscach zacienionych wielkimi świerkami pokazywały się białe śnieżne czapy. Choć trasa nasza nie wyglądała na wybitnie turystyczną, co jakiś czas na przydrożnych polankach można było zobaczyć małe punkty handlowe. Oto miejscowi wystawiali do sprzedaży głównie miód, ale było też i mleko oraz różne rodzaje sera. Sprzedażą zajmowały się najczęściej stare babinki, które wraz z towarem były przywożone samochodami przez młodszych członków rodziny i pozostawiane w lesie chyba na cały dzień. Niekiedy trochę się wypłaszczało, ale droga zasadniczo cały czas się wznosiła. Raz nawet wyjechaliśmy z lasu i wtedy można było zobaczyć dokładnie układ łagodnej serpentyny, która szerokim łukiem zagarniała przestrzeń. Dostrzegłem na niej Darka, dzielnie brnącego do góry. Gdy droga znowu wbiła się w leśne tereny, po kilkuset metrach, dojechałem na jakby się zdawało siodło przełęczy. Darek czekał na mnie i widać było, że już odsapnął po wspinaczce. Pstryknęliśmy parę fotek, a Darek ustalił wysokość. Z przyjemnością pomknęliśmy w dół. Ale tego zjazdu nie było za wiele, może z kilometr. I znowu do góry! No ale tego podjazdu już nie było zbyt wiele – trochę więcej niż wcześniejszego zjazdu. Gdy stanęliśmy na prawdziwej przełęczy Darkowy telefon wskazał, że jesteśmy na wysokości 1450 mnpm. Był to najwyższy punkt na całej naszej trasie. Moja mapa nie raczyła podać nazwy przełęczy, zatem ja nazwałem ją dla swoich potrzeb „podjazd Jundola”. Po wzięciu dwóch głębszych oddechów rzuciłem się w dół. Zjazd był bajeczny. Wielokilometrowy, po zupełnie przyzwoitym asfalcie, na drodze z minimalną liczbą samochodów. Zasłużona nagroda za wytężanie mięśni podczas wspinaczki!

W dole położone było miasto Velingrad. Pora była obiadowa, zatem postanowiliśmy napchać brzuchy. Już na rogatkach miasta znaleźliśmy coś w rodzaju ośrodka wypoczynkowego. Chyba rozpoczynali sezon turystyczny, bo nawet nie mieli w ofercie piwa. Tak więc obiadek popijaliśmy nie kuflem zimnego napoju chmielowego, lecz wodą zaprawioną cytryną. Też smakowała. Obsługujący nas mężczyzna narzekał, że długo utrzymywał się śnieg i w związku z tym wszystko było spóźnione. Tym także tłumaczył brak piwa. Przez miasto przelecieliśmy dość sprawnie, z tym że na rogatkach od strony wylotowej w markecie zrobiliśmy zakupy na dalszą drogę – napoje i batoniki. Przydały się, bo najpierw, gdy zmieniliśmy kierunek na południowy ku miejscowości Rakitovo, przeszkadzał nam chyba po raz pierwszy na tej wyprawie zgryźliwy przeciwny wiatr, no a potem zaczął się kolejny podjazd. Każda kaloria i łyk czegoś płynnego z bidonu w takiej sytuacji były nieocenione. Dobrą stroną podjazdu, oprócz samej kwintesencji rowerowego rzemiosła (po to wszak wybraliśmy się do górskiego kraju), był fakt, że zbocza osłoniły nas od podmuchów. Jechało się całkiem sprawnie, a te paręnaście kilometrów do góry umknęło niepostrzeżenie. Niestety moja mapa (tu muszę zdradzić jej wydawcę: Demart), znowu nie stanęła na wysokości zadania, to znaczy nie podała na jaką w y s o k o ś ć przyjdzie nam się wdrapywać. Siodło przełęczy, którą roboczo nazwałem „podjazd Batak”, bardzo wyraźnie wycinało się w krajobrazie. Nie mieliśmy teraz żadnych wątpliwości – tak jak w przypadku Predeła czy pierwszego dzisiejszego podjazdu – teraz już w jazda w dół… Darek sprawdził nasz pułap, wyszło 1130 mnpm. Przy jeziorze Batak na chwilę stanęliśmy, by zrobić fotkę, a miasteczko Batak przeskoczyliśmy jak na skrzydłach. Droga w dół nie była już taka doskonała, szczeliny i dziury nakazywały trzymać ręce na klamkach. Zjeżdżaliśmy w dół wzdłuż górskiego strumienia, który towarzyszył nam aż do miejscowości Pestera. Tym razem rzeka nie zmieniła kierunku… Celem, który sobie założyliśmy na ten dzień, był Płowdiw, drugie co do wielkości miasto w Bułgarii. Choć dystans był spory, w tym momencie dotarcie do tego miasta stało się zupełnie realne. Znowu obraliśmy kierunek wschodni. Cyferki na liczniku żwawo przeskakiwały, jeszcze tylko dwa solidne podjazdy i oto stanęliśmy na przedmieściach Płowdiw. Swoim zwyczajem po zrobieniu obowiązkowego zdjęcia z tabliczką miejscowości, podążyliśmy do centrum, by rozejrzeć się za noclegiem. Trochę pokrążyliśmy, by znaleźć pierwszy hotel. Darek poszedł na zwiady, a gdy wychodził z nietęgą miną, już wiedziałem, że tu nie zanocujemy. Darek wybąkał, że chcą 2000 lewa za ostatni wolny apartament. Tak abstrakcyjna cena chyba zbiłaby z pantałyku nawet perskiego szacha. No ale my nie byliśmy rzecz jasna szachami (a nawet nie matami), zatem pojechaliśmy dalej. W kolejnym hotelu Darek rozmawiał z gościem w recepcji chyba z pół godziny, a ja pilnowałem rowerów. Już myślałem, że negocjują nową wersję unii lubelskiej albo czegoś w tym rodzaju, gdy Darek wreszcie cały zgrzany wyszedł i oznajmił mi, że Płowdiw są jakieś targi i w związku z tym wszystkie hotele mają maksymalną obsadę. To co ja wziąłem za negocjowanie warunków odnowionej i nieco odmiennej unii lubelskiej, było faktycznie próbą pomocy recepcjonisty w znalezieniu nam jakiegoś lokum. Po prostu obdzwaniał znane mu hotele. Próba ta skończyła się powodzeniem, bo Darek dostał namiar na hotel „Mirena”. Recepcjonista dał mu też mapkę z narysowaną trasą do tego hotelu. Zapadał już mrok, gdy my wreszcie dotarliśmy do „Mireny”. Produkty na kolację kupiliśmy w pobliskim sklepie. Standard: rybka, ser, witaminki w postaci papryki i ogórków. Wszystko smakowało jak najlepsze delicje. Jeszcze przed snem przeanalizowaliśmy mapę. Okazało się, że mieszkamy dokładnie na wylocie miasta w interesującym nas kierunku. To była dobra wiadomość, zła to była taka, że większość trasy wiedzie drogą ekspresową. W tym dniu przejechaliśmy najdłuższy dystans w całej wyprawie, wyszło bowiem ponad 160 km. Dystansowi nieco smaczku i wylanego potu dodały dwa solidne podjazdy…

Płowdiw to spore miasto. Następnego ranka wyjeżdżaliśmy z niego kilkupasmową trasą ciągnącą się parę kilometrów. Jakoś od razu i bez słowa wpadliśmy w nasz rytm zmian. Już dawno temu wyrobiliśmy tradycję, że każdy z nas ciągnie przez 10 kilometrów, a potem kryje się za placami kolegi. Do tej pory ze względu na góry nie mogliśmy jechać zmianowo, bo Darek uciekał mi na podjazdach, a ja doskonale o tym wiem, że na trudnej trasie każdy powinien stosować własne tempo, bo nagłe zrywy mogą się źle skończyć. Teraz jednakże jechaliśmy Niziną Górnotracką i teren wyraźnie się wypłaszczył, choć do gładkości Mazowsza nieco mu brakowało, czasem bowiem zdarzały się niewielkie hopki. Niziną tą swe wody niesie rzeka Marica, by w końcu wyznaczając granicę miedzy Grecją i Turcją, wpaść do Morza Egejskiego. Dla mnie rzeki mają specyficzny urok, lubię je obserwować i w pewnym sensie nawet podziwiać. Na Maricę miałem sporą chrapkę. Płynie ona też przez Płowdiw, no ale w tym mieście do niej nie dotarliśmy. Kilometry przybywały szybko. Ruch na ekspresówce był niemiłosierny, szybko skończyło się kilka pasów, a my brnęliśmy właściwie normalną drogą bez pobocza, a podmuchy wywołane przez przejeżdżające głównie tureckie ciężarówki szarpały naszymi rowerami. W pewnej chwili ze sporym zdziwieniem ujrzałem, że w tym spalinowym chaosie naprzeciw nam spokojnie ktoś pedałuje na rowerze poziomym. Pomachaliśmy sobie przyjaźnie nie zważając na groźne pomruki silników wielkich pojazdów. Gdy się już mijaliśmy zauważyłem, że z tyłu jego roweru na metrowym może maszcie powiewa japońska flaga. Chciałem mu coś krzyknąć dla dodania otuchy, ale właściwe słowo przyszło mi do głowy, gdy już był za nami. Tym słowem miało być „banzai!”. Choć przyzwyczaiłem się do jazdy wśród ciężarówek, raz nieco puściły mi nerwy. Oto wprost na nas waliła furgonetka. Minęła nas o włos, ale zdążyłem kierowcy pokazać środkowy palec. Wszystko działo się w ułamku sekundy, ale dostrzegłem też, że kierowca furgonetki z grymasem złości na twarzy pokazuje nam gest Kozakiewicza. Potem śmiać mi się chciało z tej naszej wymiany „uprzejmości”. Na bułgarskich drogach wcale nie jest bezpiecznie. Uśmiech znika z twarzy, gdy co jakiś czas, ale jednak dość często, spotyka się przy drogach miejsca upamiętniające czyjąś śmierć. Niekiedy są to zdjęcia najczęściej młodych ludzi tylko z wypisanym ich imieniem, niekiedy są to małe dzieła sztuki w postaci stylizowanych mini-cerkwi. Zrobiło nam się bardzo swojsko, gdy przy trasie zobaczyliśmy wielką reklamę z centralną postacią króla Jana Sobieskiego, który wyciągniętym wskazującym palcem celował prosto we wszystkich na drodze. Mówił przy tym: „Nazywam się Sobieski. Jan Sobieski”. Doszliśmy z Darkiem do zgodnego wniosku, że reklamę tę specjalnie postawiono przy drodze, którą poruszają się głownie Turcy, by ich nieco zbić z pantałyku.

Po ujechaniu ponad 70 km zboczyliśmy z ekspresówki do miasta Haskovo, by tam posilić się obiadem. Miasto było nadspodziewanie rozległe i pokręciliśmy się po nim trochę, by znaleźć w końcu jakiś gastronomiczny przybytek. Było dużo kawiarni, ale w nic w rodzaju konkretnej jadłodajni. Trafiliśmy wreszcie do miejsca, gdzie stołowali się też miejscowi. Zamówiliśmy proste potrawy. Ja jak zwykle wieprzowe mięsiwo, a Darek o ile dobrze pamiętam, kurczaka. Dzień był przyjemnie ciepły, zatem dodatkowo wzięliśmy po kuflu chłodnika. Swoim mięsiwem dość hojnie podzieliłem się z kotem, który nagle nie wiadomo skąd się pojawił. Mam słabość do tych mruczących czworonogów, zatem tak naprawdę to chyba ten kot głównie skonsumował moją porcję wieprzowiny. Ale co tam, na zdrowie! Aby jedzenie się przyswoiło, chlapnęliśmy sobie po butli piwa Zagorka.

Po opuszczeniu Haskova, stały się dwie zaskakujące rzeczy. Oto ruch samochodowy znacznie osłabł, a teren zaczął się fałdować. Było to o tyle dziwne, że wróciliśmy do naszej ekspresówki i ciągle, przynajmniej nominalnie, przemierzaliśmy Nizinę Górnotracką. W Harmanli stanęliśmy na chwilę, by uzupełnić zapasy płynów i batonów. Odbywał się tu chyba jakiś kolarski wyścig amatorski, bo spotkaliśmy kilka grupek rowerzystów na kolarzówkach i w ładnych kolorowych kostiumach. Pogoda zaczęła się psuć. Przed nami co prawda jeszcze daleko pojawiły się ciemne chmury. Może po godzinie obszar burzowy zatoczył szerokie koło i teraz granatowe obłoki znalazły się za nami. Do naszego etapowego miasta Swilengradu dotarliśmy lekko zwilżeni drobnymi opadami. Najpierw zlustrowaliśmy odległe rogatki miasta, nawet przez moment sądziliśmy, że udało nam się znaleźć lokum, ale coś w rodzaju przydrożnego motelu było nieczynne. Do centrum miasta było może jeszcze ze 3 kilometry. Swilengrad to miasto położone w pobliżu trójstyku granic Bułgarii, Grecji i Turcji. Kiedyś pewnie świeciło większym blaskiem, gdy było ośrodkiem przemytniczo-handlowym jak to często bywa w takim przypadku. Teraz o dawnej świetności świadczyło kilka hoteli, parę punktów z grami hazardowymi, kantory i liczne sklepy. Była godzina przedwieczorna, objechaliśmy centrum miasta, by wreszcie zakotwiczyć w drugim odwiedzonym hotelu o oryginalnej jak na Bułgarię nazwie „Dżordż”. W markecie zrobiliśmy standardowe zakupy na kolację. Z owego standardu wyróżnił się tylko mocniejszy alkohol, którym postanowiliśmy uczcić dotarcie do granicy greckiej. Był to rodzaj miejscowej śliwowicy, którą skosztowaliśmy po wieczerzy. Po dwóch głębszych kieliszkach oczy zaczęły się kleić do snu. Zanim poszliśmy na spoczynek, po raz kolejny przedyskutowaliśmy sprawę zaliczenia Nesebaru. W pierwotnych moich planach mieliśmy ominąć to zabytkowe miasto, Darek jednak od początku wyprawy nalegał, by tam dojechać. Opcja ta wydłużała nam trasę o około 70-80 kilometrów, ale po zliczeniu dotychczas przemierzonych odcinków i tego, co nam zostało, odwiedzenie Nesebaru stawało się zupełnie możliwe. Sprawy tej nie rozstrzygnęliśmy przy śliwowicy, zostawiliśmy ją jeszcze otwartą. Wieczory hotelowe spędzaliśmy na rozmowach, ale też odkryliśmy, że na Eurosporcie transmitowane są mistrzostwa świata w snookerze. Od tej pory, gdy tylko była taka możliwość, oglądaliśmy kolejne mecze. Dla mnie ten sport jest od wielu już lat przedmiotem sporego zainteresowania, Darkowi też sprawiało przyjemność śledzenie technicznej doskonałości najlepszych na świecie bilardzistów. Często zdarzało się, że pojedynki były tak fascynujące, że usypialiśmy przy nich jak małe dzieci. Hm, to taki drobny żarcik. Sen raczej przychodził, bo byliśmy solidnie ujechani, a oczy same kleiły nam się jak posmarowane butaprenem.



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Bulgaristan 2015
« 4 Wrz 2015, 22:51 »
cd. relacji

Początek kolejnego dnia był chłodny i mglisty, na szczęście nie padało. W hotelu mieliśmy śniadanie, jajecznica i ziołowa herbata. Tak pokrzepieni wyruszyliśmy ku Grecji, której granica była o kilka kilometrów od Swilengradu. Najpierw jednak w porannym oparze zrobiliśmy małą pętlę po mieście. Dla mnie najważniejsza była Marica. Stanęliśmy na starym osmańskim moście. Arabskie napisy na omszałym dostojnym murze na szczęcie się zachowały. Niżej umieszczona tablica informowała, że budowla pochodzi z początku XVI wieku, z czasów popularnego ostatnio i u nas sułtana Sulejmana Wspaniałego. Chwilę wpatrywałem się w ołowiane wody wielkiej rzeki. Oczywiście aparaty fotograficzne poszły w ruch aż zagrzały się przesłony… Już na końcu miasta przystanęliśmy także przy symbolicznym trójstyku granic, o czym wieściły trzy wielkie flagi. Flag było właściwie nawet cztery, bo i tu powieszono namolny niebieski proporzec z żółtymi gwiazdami umieszczonymi po okręgu.

Do greckiej granicy było niespełna pięć kilometrów. Ujechaliśmy je szybko, a graniczne formalności trwały tyle co nic. Grekom nawet nie chciało się sprawdzać naszych paszportów, zadowolili się widokiem ich okładek. Jak to Grecy, oby się nie przepracować. Jak za jakimś magicznym pstryknięciem, za granicą stało się ciepło i wyszło piękne słońce. Jak to w Grecji. Prędko zdjąłem bluzę i dalej jechałem już w typowo letnim stroju. Po bułgarskim motoryzacyjnym koszmarze, grecka droga wydawała mi się iście niebiańskim szlakiem. Szeroka, z pięknym asfaltem, obszernym pasem awaryjnym, a co najważniejsze, surrealistycznie pusta. Samochód przemykał może raz na pięć minut. Delektowałem się spokojem i ciszą. Wiatr przynosił woń nie spalin, lecz śródziemnomorskich roślin. Teren był otwarty, rychło zaczęły się pagórki. Podjazdy nie były zbyt ciężkie, ale wyraźnie wpadliśmy w cykl falujący. Na drodze spotkaliśmy nawet greckiego cyklistę, który samotnie brnął przez swoje rejony. Był to starszy mężczyzna na kolarzówce. Na nasze rowerowe pozdrowienia też nam pomachał. Z Darkiem jechaliśmy razem. Albo jemu nie chciało się mocniej deptać, albo ja miałem lepszy dzień. Droga była nowa, omijała wszystkie miejscowości, do których dużymi łukami prowadziły zjazdy. Trochę mnie to smuciło, bo z chęcią zobaczyłbym taką grecką wioskę lub miasteczko. Niebawem wypatrzyliśmy tablicę informująca o bliskości tureckiej granicy. Przejechaliśmy wysokim mostem przez rzekę, którą wówczas wziąłem za Maricę. Potem, po dokładnej analizie terenu, stwierdziłem, że był to jej dopływ, równie dostojna rzeka Arda. Mój błąd był na tyle do zrozumienia, że tego akurat obszaru nie obejmowała moja mapa i nie licząc Darkowego GPS-a jechaliśmy trochę na ślepo. Po przejechaniu trzydziestu kilku kilometrów dotarliśmy do ostatniej przedgranicznej greckiej miejscowości, Kastanies. Tym razem droga już nie obchodziła miasteczka, tylko prowadziła dokładnie przez jego środek. Na chwilkę przystanęliśmy pod małym kościołem, pstryknęliśmy fotkę i ruszyliśmy na podbój Turcji.

Podbój to może za duże słowo, bo raptem przecinaliśmy tylko jej terytorium na odcinku nieco ponad stu kilometrów, ale zawsze to miło dodać nowy kraj do rowerowej kolekcji. Zarówno ja jak i Darek bywaliśmy już w tym kraju i zgodnie doszliśmy do wniosku, że nasze dotychczasowe tureckie peregrynacje były udane. Teraz też spodziewaliśmy się, że kraj Ataturka zaskoczy nas czymś ciekawym. Stanowiska graniczne greckie i tureckie były oddalone od siebie o około 200 m. Tym razem Grecy już porządnie sprawdzili nasze dokumenty. Później należało przemierzyć pas drogi niczyjej, owe 200 m. Zjazd z tego pasa był niemożliwy, bo droga była odgrodzona metalową siatką. Stały wieżyczki strażnicze i wszędzie straszył znak „zakaz fotografowania”. Niebawem dostrzegliśmy młodych tureckich żołnierzy z długimi flintami, wielkie czerwone flagi z półksiężycem i gwiazdą oraz solidne popiersie wspomnianego wcześniej Ataturka. Do budki, w której urzędowali tureccy pogranicznicy prowadził spory sznureczek samochodów. Grzecznie ustawiliśmy się na końcu kolejki i z sakw wygrzebaliśmy nasze elektroniczne wizy. Jeden z celników z zapałem godnym lepszej sprawy wertował bagażniki samochodów. Nawet nie przyszło mi do głowy, że każe otwierać mi sakwy. A jednak! Oglądał z uwagą zawartość każdej przegrody, nawet nie zbił go z pantałyku widok gaci w przezroczystej torbie foliowej i opakowania z szamponem. Przez chwilę pomyślałem z lekkim rozbawieniem, że otworzy sobie szampon i będzie wąchał, co też tak naprawdę tam się kryje. Celnik na kontroli mojej osoby stracił chyba cały swój tropicielski zapał, bo Darka, który stał za mną, prawie wcale nie zrewidował. Dalsze formalności graniczne przebiegały bez dodatkowych wrażeń. Nasze elektroniczne wizy nie budziły zastrzeżeń i za chwilę już byliśmy oficjalnie w Turcji. Może to moje złudzenie, ale poczułem, że znowu zrobiło się jakby cieplej.

Granica wyrzuciła nas praktycznie na same przedmieścia Edirne. To stare miasto położone nad Maricą ma bogatą historię i zwało się w przeszłości Adrianopol. Przez początkowe stulecia naszej ery należało do Rzymu, w okresie bizantyjskim było stolicą prowincji, a później, po zdobyciu miasta przez Turków w XIV wieku i przemianowaniu na Edirne, przez kilkadziesiąt lat, do czasu zajęcia przez nich Konstantynopola, było stolicą Imperium Osmańskiego.

Po przejechaniu kilku kilometrów przez zaniedbaną część miasta, dotarliśmy do bardziej ruchliwych jego rejonów. Drogę do centrum wyczuwało się instynktownie, był coraz większy gwar i ludzki ścisk. Gdy nawierzchnia drogi zmieniła się w powybijany bruk, zjechaliśmy na chodnik zrobiony z płyt, przez które przebijały łachy piasku. Znalazły się tam nawet znaki „droga dla rowerów”. Jechało się tamtędy także dość ciężko, no ale jednak lepiej niż po tych okropnych kocich łbach. Gdy przejeżdżaliśmy obok wielkiego ogrodzonego parku, doszła do nas turecka muzyka. Tajemnicze dźwięki krążyły jakby po spirali i miały dla mnie jakiś hipnotyczny urok. W parku baraszkowały się dzieci i bawiła się młodzież. Dziewczyny i kobiety w większości ubrane były bez zachowania nakazów islamu, ale też widywało się je w chustkach i powłóczystych szatach. Wreszcie dotarliśmy do Maricy. Rzeka dostojnie toczyła swe wody, a ja wpatrując się w jej nurt, znowu wprowadziłem się w stan lekkiej hipnozy. Staliśmy na kamiennym moście, podobnym do tego, którym rano jechaliśmy w Swilengradzie. Z transu szybko wyrwały mnie trąbienia, tętent przejeżdżających dorożek i pokrzykiwania ludzi, którzy przechodzili obok. Most zarówno dla turystów zagranicznych, których było wielu, jak i dla Turków z odleglejszych stron był sporą atrakcją. W pewnym momencie na środku mostu całkowicie tamując ruch stanął samochód, a z niego wyszedł młody przystojny brunecik ze swoją żoną czy narzeczoną. Nic sobie nie robiąc z dzikich wrzasków i okropnego tumultu klaksonów, spokojnie urządzili sobie sesję fotograficzną: Marica z jednej strony, z drugiej, most na przestrzał, foto przy alabastrowej altance. Trwało to może ze dwie-trzy minuty, po czym para spokojnie wsiadła do auta i odjechała. Już z mostu na Maricy widoczny jest położony na niewielkim wzgórzu monumentalny meczet Selima. Stanowi on chyba główną atrakcję miasta. Podążyliśmy ku niemu przez ulice Edirne. Gdy się stanie pod nim, niemalże przytłacza swoim ogromem. Cztery wielkie minarety celują w niebo niczym rakiety z kosmodromu Bajkonur. Potężna biała kopuła odbija promienie słońca. Przez chwilę zadzieraliśmy głowy do góry, by napawać się takim niezwykłym dla nas widokiem. Koło meczetu niespiesznie przemieszczały się ludzkie tłumy. Przeważali raczej Turcy, choć i zagranicznych turystów też było niemało. Starsze kobiety sprzedawały ziarno do karmienia latających wszędzie gołębi. Przy meczecie były sporo knajpek. Warto było coś zjeść. Nie mając tureckiej waluty, udaliśmy się na poszukiwanie bankomatu. Sporo się nakręciliśmy, nim wreszcie Darek dostrzegł owo urządzenie do wypłacania gotówki. Wzięliśmy po 100 lir i teraz już mogliśmy pomyśleć o napełnieniu pustych brzuchów. Przy parkowaniu rowerów koło jednej z knajpek, doszło pomiędzy mną a Darkiem do pierwszego poważniejszego zgrzytu od początku naszej znajomości, czyli od roku 2008. Słowna przepychanka trwała może z minutę. Jaki był jej powód? Wydaje mi się, że Darkowi poszło o to, że on chciał pozwiedzać sobie meczet od środka, a ja jakoś nie miałem ochoty. W końcu stanęło na moim, ale Darek był na tyle sfrustrowany, że nieźle na mnie skoczył. No ale nie zostało to wprost powiedziane. Po tej burzy mnie jakoś nie chciało się go dopytywać o przyczynę tej napaści, a on też swoim zwyczajem uznał temat za zamknięty i do niego nie wracał. Uświadomiliśmy sobie, że nie warto się kłócić i obrażać, bo wszakże tak naprawdę to nie było wielkiego powodu do awantury. Zatem po jakimś czasie nasze relacje powróciły do normalności i do końca naszej wyprawy już świeciliśmy przykładną zgodnością.

Kontur Turcji na mapie w żadnym razie nie przypomina półtuszy wieprzowej, a więc jest zupełnie logiczne, że o mięsie świniowym w tym kraju można zapomnieć. Lekko mnie to zmartwiło, ale nie na długo. W knajpie zamówiliśmy coś w rodzaju mielonych baranich kotlecików, które popijaliśmy chłodnikiem. W lokalu nie było rzecz jasna piwa, a z chęcią bym sobie wytrąbił zimny napój z pianką, bo zrobiło się jeszcze goręcej. Jedliśmy spokojnie i leniwie, mieliśmy sporo czasu, bowiem zamierzaliśmy tego dnia dotrzeć do miasta Kirklareli i tam poszukać noclegu, a dzieliło nas od niego może 60 km łatwej jazdy po Nizinie Trackiej. Hm, tak nam się wtedy zdawało. Wyjazd z Edirne miał charakter prawdziwie wielkomiejski. Szerokie ulice jeszcze w mieście, dwupasmowa arteria poza nim, wszystko to sprawiło, że można było się poczuć jak w Stambule. Darek sprawdził nasz kierunek na GPS-ie. No tak, początkowo należało obrać trajektorię na tę wielką metropolię położona nad Bosforem. Darek tylko wzdychał, gdy musieliśmy po kilku kilometrach pomachać na do widzenia strzałkom z napisem „Stambuł” i skręcić w lewo na Kirklareli. Od Stambułu dzieliło nas trochę ponad sto kilometrów. Niestety nie było nam tam po drodze. Może kiedy indziej…

Nizina Tracka. Nigdy wcześniej nie jechałem taką niziną. Cały dystans między Edirne a Kirklareli był pofałdowany jakby działały tu wielkie złośliwe krety i nieustannie ryły swoje kopce. Podjazdy były krótkie, ale kąśliwe, zjazdy dynamiczne i króciutkie. Po jakimś czasie miałem już tylko wrażenie, że podjeżdżam, bo zjazd trwał mgnienie oka. Darek zostawił mnie i podążył własnym tempem na zdobywanie kolejnych kopców. Jechałem zatem sam. Teren był odkryty, a dookoła były pola uprawne. Drogą o doskonałej jakości rzadko przejeżdżały jakieś samochody. Na trasie było kilka miejscowości, w większości wiosek, ale też jedno miasteczko. Stanąłem w nim przy sklepie, by kupić coś do picia, bo skwar nie chciał odpuścić. Ucieszyłem się, gdy w ofercie sprzedaży znalazłem Efes Pilsen. Znałem to piwo z poprzednich nierowerowych wyjazdów do Turcji i ceniłem sobie jego jakość. Kupiłem butelczynę, a sprzedawca, widać prawowierny muzułmanin, podał mi ją szczelnie opatuloną w czarną foliową torebkę. Żeby nie wyjść na opoja, powstrzymałem pragnienie i nie dobrałem się do flaszki pod sklepem, lecz tę przyjemność pozostawiłem sobie, gdy byłem na czubku kolejnego kopca. Piwo było wyśmienite. Jego krystaliczny chłód wlewał się do rozgrzanego ciała. Gdyby ktoś z wyostrzonym słuchem dobrze nadstawiłby ucha w tym momencie, kiedy piłem piwo, pewnie usłyszałby dźwięk podobny do tego jaki wydają rozżarzone węgle polane wodą. Piwo było lekkie, ale z mocnym chmielowym akcentem, czyli takie, jakie lubię najbardziej. Dodało mi sił i werwy. Jechałem prawie z uśmiechem na ustach. Pod tabliczką „Kirklareli” w cieniu siedział Darek. Po pstryknięciu obowiązkowej fotki z tabliczką etapowego miasta, podążyliśmy poszukać noclegu. Na marginesie należy zaznaczyć, iż tureckie tabliczki większych miejscowości dają istotne dane z punktu widzenia rowerowej podróży. Wskazują zatem i liczbę mieszkańców miasta oraz wysokość, na której się ono znajduje. Z tabliczki Kirklareli dowiedziałem się, że jest to miasto wielkością zbliżone do mojej Świdnicy oraz że znajdujemy się na wysokości właściwej dla nizin, czyli nieco ponad 200 mnpm. Tak więc wszystkie te znoje związane z pokonywaniem kopców usypanych przez złośliwe krety, zdały się psu na budę, bowiem nasz pułap był mizerny. Zadałem sobie trud wyliczenia przybliżonego przewyższenia, które pokonaliśmy na trasie Edirne-Kirklareli. Przyjąłem zatem że łącznego podjazdu było 30 km z średnim nachyleniem (niedoszacowanym) 5 %, a więc przewyższenia wyszło co najmniej 1500 m. Nieźle, zwłaszcza jak na niziny…

Po małym okrążeniu miasta, swój hotel znaleźliśmy blisko centrum, przy interesującej nas na drugi dzień drodze wylotowej w kierunku Bułgarii. Na pobliskim skrzyżowaniu była strzałka z napisem „Bulgaristan”. Nazwa ta tak mi się spodobała, że dała tytuł niniejszej relacji. Jak to w Turcji, nawet cena noclegu została wynegocjowana. Po zakwaterowaniu się w hotelu, wyruszyliśmy na obchód miasta oraz przekąszenie kolacji. Kirklareli objawiło się jako miasto tętniące życiem. Bardziej przypominało miejscowość zachodnioeuropejską niż orientalną. O tym, że jesteśmy w Turcji przekonywały nas zgodne z muzułmańską tradycją stroje niektórych kobiet., chociaż większość z nich miała na sobie ubrania odbiegające od nakazów islamu. Na reprezentacyjnym deptaku miasta dużo było zieleni i kwiatów. Wieczór był ciepły, ale miejscowi chyba by tego nie powiedzieli, bo dźwigali na sobie solidny przyodziewek. Na kolację postanowiliśmy zjeść kebab. Szybko znaleźliśmy restaurację, która specjalizowała się w tej potrawie. Lista kebabów obejmowała kilkanaście pozycji. Mój, którego nazwy nie pamiętam, był pokaźny i smaczny, z ładnym kawałem mięsiwa i górą surówek. Choć objadłem się nieprzyzwoicie, gdy tylko znalazłem się w hotelowym łóżku, usnąłem jak suseł.

Planem kolejnego dnia było dotarcie do czarnomorskiego wybrzeża Bułgarii. Dzieliły nas od niego niewysokie góry Strandża. Niewysokie, bowiem ich najwyższe wierzchołki ledwo przekraczają 1000 mnpm. Nie po raz pierwszy przekonałem się, że z pozoru łatwe górki są czasem znacznie trudniejsze do przejechania niż wysokie pasma. W górach typu alpejskiego owszem są wysoko położone przełęcze, jednak są też długie odcinki jazdy dolinami, gdzie można odpocząć. Góry Strandża od razu powitały nas solidnymi interwałami. Było to wszystko, co poprzednio na Nizinie Trackiej, ale pomnożone przez trzy. Widocznie grasowały tutaj krety trzy razy dorodniejsze od swoich nizinnych pobratymców. Pogoda była idealna, błękit na niebie, ale o dojmującym upale nie można było mówić. Doskonały stan drogi ułatwiał jazdę. Jechało mi się przyjemnie, mimo trudności pokonywania wzniesień. Ich nachylenia były przyzwoite, w wielu miejscach oscylowały wokół 10%, a czasem nawet mogły być nieco większe. Z uznaniem pomyślałem o Turkach, gdy na czubku jednaj z górek zobaczyłem tabliczkę z nazwą czegoś, co można by uznać za przełęcz: „Babatepe 440”. Takie informacje są cenne dla rowerzystów, a niestety w Bułgarii poza jednym Predełem nikt się nie kwapił do stawiania tabliczek wieszczących koniec podjazdu. Z Darkiem jesteśmy ich fanami, a więc zrobienie sobie zdjęcia było czymś obowiązkowym. Chyba wyrobiliśmy w sobie swoistą chęć wypatrywania tabliczek na wzniesieniach od czasu naszej wspólnej wyprawy pirenejskiej. W tych malowniczych górach na granicy francusko-hiszpańskiej jest prawdziwy raj dla kolarzy. Często się zdarza, że oprócz głównej tabliczki na przełęczy, są także umieszczone co kilometr na podjeździe informacje o aktualnej wysokości i średnim nachyleniu następnego kilometra. No wszak nie byliśmy w Pirenejach. Stanęliśmy na chwilę na Babatepe, bo roztaczała się z niej piękna panorama. Widzieliśmy jak na makiecie naszą dalszą drogę, która wiła się oraz falowała w fantastycznych spazmach. W nogach przeczuwających jakby mozół następnych kilometrów pojawił się mały dreszczyk. Dzięki dobrej nawierzchni oraz niezbyt dużemu ruchowi samochodów, w górach Strandża udało mi się wykręcić największą prędkość podczas całej naszej wyprawy: trochę powyżej 70 km/h. Końcowy podjazd do granicy przecinał las. Drzewa z liśćmi w kolorze żywej zieleni jakoś nie wyrabiały szczególnego przekonania, że oto jesteśmy w Turcji. Granica turecko-bułgarska przecina przełęcz Aziziye, która wznosi się na wysokość 648 mnpm. Sam pas graniczny składa się jakby z dwóch części: najpierw jest strefa kontroli tureckiej, a później bułgarskiej. Oddzielone są od siebie o może 200-300 m. Turcy puścili nas szybciutko, ale zaniepokoił nas długi sznur samochodów ciągnący się dalej. Gdy podjechaliśmy prawie do samego szlabanu, bułgarski celnik bez ogródek powiadomił nas, że „sistjema kaput” i nikt przez granicę nie przejedzie. Popatrzyłem po twarzach ludzi czekających w kolejce, którzy w większości wysiedli ze swoich samochodów i zajmowali się swoimi sprawami. Wszyscy byli raczej znudzeni niż zdenerwowani, co uświadomiło mi, że taka sytuacja nie jest czymś wyjątkowym. My też zsiedliśmy z rowerów i wyłożyliśmy się na jakichś betonowych schodkach. Dochodziło południe i zaczęło się robić upalnie. W pewnym momencie podszedł do nas jegomość w wieku około 55 lat, który wcześniej przypatrywał się nam ze swojego samochodu. Wraz chyba ze swoją żoną i córką czekał na naprawienie się systemu. Łamaną angielszczyzną zaczął z mami pogawędkę. Najpierw otaksował nasze rowery i stwierdził, że mój rower jest „good”, no ale Darka jest „very good”. Jak obrazowo wytłumaczył miał na myśli fakt, że w moim rowerze są dość grube opony, co utrudnia jazdę pod górę, a pojazd Darkowy ma gumy znacznie węższe. Z dużym zainteresowaniem wypytywał nas o różne sprawy związane z naszą jazdą. Z początku wydał mi się natrętny, ale po krótkiej chwili wzbudził moją sympatię. Tak gaworzyliśmy sobie może z godzinę. Okazało się, że jest Turkiem i mieszka w Stambule. Przez ten czas nic na granicy się nie działo. Sznur samochodów pewnie się powiększył, ale tego już nie sprawdzaliśmy. Po upływie kolejnych dwóch kwadransów nagły ruch bułgarskich pograniczników wzbudził nadzieję, że „sistjema już nie kaput”. Tak też było w istocie: granica została otworzona. Wepchaliśmy się do przodu. I co? Celnik tylko przejrzał nasze paszporty i machnął ręką, że możemy jechać. I nic nie wklepywało żadnego cholernego systemu! Klnąc i złoszcząc się na Bułgarów za stracone dwie godziny pojechaliśmy w dół. Zjazd ciągną się i ciągnął. Wydawało mi się, że jest ze trzy razy dłuższy od podjazdu z przeciwnej strony granicy. Stan drogi pogorszył się także – jeśli można to stopniować – też ze trzy razy. Dziury, wyrwy, spękania. Nasz znajomy Turek mijając nas zatrąbił nam na „do widzenia”.

Po dotarciu do pierwszej miejscowości po stronie bułgarskiej, mieściny Malko Trnovo, postanowiliśmy coś przekąsić. W jedynej knajpce zamówiliśmy musakę. Nie było tam za dużego wyboru, ale nam już nieźle kiszki marsza grały i było nam wszystko jedno. Musaka była całkiem zjadliwa, nie licząc tylko faktu, że była zupełnie zimna. Kiedyś pewnie była zapieczona, ale dość dawno temu. Tak czy owak porcja warzyw, mięsa i sera była pożywna, a my pochłonęliśmy ją bez większego marudzenia. Przed nami, praktycznie do samego Morza Czarnego, była bułgarska część Strandży. Te kilkadziesiąt kilometrów do morza były najbardziej dzikimi obszarami, które przyszło nam pokonywać na naszej wyprawie. Kolejne interwały to wynosiły nas paręset metrów w górę, to zabierały wysokość. Jechaliśmy lasem, z rzadka mijając małe wioski położone z reguły trochę na bok od naszej trasy. Stan asfaltu był fatalny. O osiągnięciu 70 km/h nie było co marzyć. Gdy tak walczyłem z tymi dziurami i szczelinami, które układały się w fantazyjne wzory, obiecałem sobie, że publicznie złożę takie oto zobowiązanie: „jeśli jeszcze raz będę narzekał na stan polskich dróg, niech ktoś mnie kopnie w dupę”. Dzikość terenów była uderzająca, nawet samochody, tak licznie przecież występujące na pozostałym obszarze Bułgarii, tu jakby nie miały śmiałości zajrzeć. Im bliżej było wybrzeża, tym stan drogi się polepszał. Nie było to jednak gruntowna poprawa jej jakości, tylko po prostu co jakiś czas na odcinku kilkuset metrów wylany był nowy asfalt, a reszta nadal wołała o pomstę do nieba. Darek był tym szczególnie sfrustrowany, bo widząc gładką powierzchnię myślał, że będzie ona już na stałe, a tu figa z makiem. Nie powiem, zmęczyła mnie ta Strandża, z utęsknieniem wypatrywałem morskiego błękitu. W pierwszej teoretycznie nadmorskiej miejscowości, Carewie, nie dane mi było ujrzeć Morza Czarnego, a trzeba zaznaczyć, iż nigdy wcześniej nie widziałem tego akwenu. Cóż, morze jak morze, ktoś powie, czym się tu podniecać? Dla mnie jednak są to nad wyraz ciekawe widoki. Pamiętam jak wiele lat temu po raz pierwszy zobaczyłem Bałtyk i do dziś w głowie mam ten hipnotyczny widok. Dalsza nasza droga wiodła na północ. Wreszcie, po minięciu jakiegoś  zakola drogi – jest! Spokojna zatoka. Tak, to było Morze Czarne. Przystanąłem na dłuższą chwilę i patrzyłem w dal.

Darek jak zwykle pognał do przodu. Na koniec naszej jazdy w tym dniu wyznaczyliśmy miasto Primorsko. Z Carewa mieliśmy do niego kilkanaście kilometrów. Choć droga teoretycznie wiodła tuż przy morzu, jednak nie była płaska. No ale w porównaniu z tym, co było wcześniej, to była fraszka. Jakoś tak się stało, że zgubiliśmy się z Darkiem. Gdy on wystrzelił do przodu, ja po momencie zadumy nad morzem, przeanalizowałem mapę i doszedłem do wniosku, że niebawem można zboczyć w prawo i skrótem dojechać do Primorska. Jak często bywa ze skrótami, nadłożyłem drogi. Darek pojechał do końca główną arterią i stąd wyszło nasza chwilowa rozłąka. Gdy się zorientowałem w sytuacji, stanąłem na wylocie miasta i zadzwoniłem do Darka. Po chwili znów jechaliśmy w duecie.

Primorsko to miasto wybitnie turystyczne. My jednak dotarliśmy do niego mocno przed rozpoczęciem sezonu. Spora część obiektów noclegowych była w remoncie, a dużo z nich było po prostu zamkniętych. Trochę się pokręciliśmy po mieście, nim znaleźliśmy swoje lokum. Chwilowo mieliśmy dość wrażeń. W pobliżu naszego pensjonatu był sklep, w którym szybko zrobiliśmy zakupy na kolację i śniadanie na następny dzień. Wieczorem było piwko, rozmowy no i mistrzostwa świata w snookerze… Skalkulowaliśmy też pozostałe do przejechania kilometry. Wyszło na to, że bez problemu możemy nieco wydłużyć trasę na północ, by zahaczyć o Nesebar.

Kolejny dzień przywitał nas słońcem, choć ranek był dość rześki. Swoim zwyczajem postanowiłem dokonać zaślubin swojego roweru, czyli Starego Zdechlaka, z morzem. Taplał się on w różnych akwenach, większych i mniejszych, ale Morze Czarne było dla niego, podobnie zresztą jak dla mnie, dziewicze, zatem wcale mnie nie zdziwiło, że rwał się na plażę jak rączy rumak. Plaża w Primorsku była ładna i piaszczysta. I zupełnie pusta, cała dla nas. Zaślubiny polegają na zanurzeniu przedniego koła w odmętach. Gdy to się dokonało także i ja wsadziłem gołą stopę do wody. Czynność ta zniechęciła mnie do dalszych ablucji, gdyż morze było zimne jak nasz Bałtyk. Skosztowałem też wody, by przekonać się o jej goryczy. Po zaspokojeniu tych dziwnych przyzwyczajeń, mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Wiodła ona na północ wzdłuż morskiego wybrzeża. Wskoczyliśmy na główną arterię i znowu ze wszystkich stron obległy nas samochody. Chyba się już do tego ruchu przyzwyczaiłem, bo jakoś nie zwracałem uwagi na mijające mnie pojazdy. Darek znowu zostawił mnie z tyłu, a ja niespiesznie pokonywałem kolejne hopki, bowiem trasa jakoś nie chciała się wypłaszczyć… W okolicach Burgas trenowali jacyś miejscowi kolarze. Widok innych rowerzystów na bułgarskich trasach był na tyle nietypowy, że patrzyłem na nich jak na pozaziemskie istoty. Gdy dojeżdżałem do tabliczki „Burgas”, zobaczyłem przy niej Darka, który ze stoickim spokojem oczekiwał mojego przyjazdu. Po zrobieniu obowiązkowej fotki z tabliczką, ruszyliśmy na podbój miasta. To jedna z większych miejscowości w Bułgarii. Żmudnie przebijaliśmy się do centrum poprzez wzmożony ruch samochodowy i niekończące się strefy remontów dróg. Wreszcie doczłapaliśmy na nadmorską promenadę, ładny park, który ją otaczał oraz na główny miejski deptak. W parku wypatrzyliśmy obelisk poświęcony Adamowi Mickiewiczowi, który jakiś czas spędził w Burgas przed swoim wyjazdem do Konstantynopola, gdzie dopadła go śmierć. Wyjazd z miasta był podobnie uciążliwy jak i wjazd do niego. Po minięciu rogatek Burgas, najpierw jechaliśmy dość długi dystans wygodną dwupasmówką, która jednak w końcu zwęziła się do normalnej drogi. Niespodziewanie nad naszymi głowami skłębiły się czarne chmury i przed Nesebarem dopadł nas obfity deszcz. Schroniliśmy się przed nim pod parasolami w przytulnej knajpce już w samym Nesebarze. Godzina była lekko popołudniowa, a zatem postanowiliśmy zjeść w niej obiad. Chwilę siedzieliśmy na powietrzu, jednak zrobiło się chłodno i zrejterowaliśmy do środka lokalu. Zamówiliśmy obiad dwudaniowy. Jakoś tak się dziwnie składa, że najbardziej zapadło mi w pamięć pierwsze danie. Najpierw chcieliśmy zamówić zupę rybną, która dumnie widniała w karcie na czołowym miejscu. Jednak chyba została już zjedzona przez miejscowych i przyjezdnych żarłoków, którzy odwiedzili knajpkę wcześniej, bo już jej nie było. Poprosiliśmy zatem o rosół. Był on specyficzny, gęsty i pożywny z dużymi kawałkami mięsa, nie przypominał naszego, ale był smaczny i dawał duży zastrzyk kalorii. Po zjedzeniu drugiego dania poczułem przesyt kalorii. Najchętniej już był poszukał noclegu. Wolne żarty, do przejechania było jeszcze kilkadziesiąt kilometrów… Co jakiś czas wypatrywaliśmy na zewnątrz. Niebo przetarło się, czarne chmury wyprztykały swoją wilgotną zawartość. Ruszyliśmy zatem ku staremu Nesebarowi.

Stary Nesebar leży na cyplu, a symbolicznym jego znakiem jest drewniany wiatrak posadowiony na kamiennej kolumnie. Miasto zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO – moim zdaniem zupełnie nie na wyrost. Warto zobaczyć małe kamienno-ceglane kościółki o architekturze niespotykanej chyba gdziekolwiek indziej, warto pojeździć rowerem lub pospacerować po brukach starego miasta, warto przyjrzeć się z bliska ciekawym domkom o murowanych parterach i drewnianych nadbudowaniach. W oknie jednego takiego domku zobaczyliśmy żywego koguta, którego kolorowy ogon zwisał na zewnątrz. W Nesebarze spędziliśmy około godziny, ale jak już kilkakrotnie napisałem – warto było. Byłem zadowolony, że ten punkt jako nadprogramowy znalazł się na trasie naszej wyprawy. Kupiłem wreszcie widokówki i wieczorem postanowiłem wreszcie przy ich wykorzystaniu napisać pozdrowienia do znajomych. Opuszczając Nesebar rzuciliśmy jeszcze okiem na migoczące po drugiej stronie zatoki wysokie budowle Słonecznego Brzegu. Ich przytłaczająca nowoczesność jakoś nas nie przekonała. Cofnęliśmy się parę kilometrów na południe i przez Ravdę dotarliśmy do z powrotem do głównej drogi. W miejscowości Aheloj już obraliśmy powrotną trajektorię na zachód, ku Sofii. Stał tam znak „Sofia 388 km”. Gdy tak na niego patrzyłem, dotarło do mnie, że już blisko do końca naszej przygody. Dla nas jednak dystansu było więcej niż wskazywał ten znak, bowiem w planach było dwukrotne forsowanie gór Stara Płanina, czyli zboczenie z kierunku zachodniego najpierw na północ, a potem powrót na południe. Byliśmy praktycznie na poziomie morza. Przekonaliśmy się o tym od razu i bez zbędnych ceregieli, gdy tylko skręciliśmy w głąb lądu. Zaczęły się żmudne podjazdy. Wysokość zyskiwaliśmy opornie, bo po sekcjach podjazdowych były zjazdy. Ruch samochodowy po szalonym natężeniu na nadmorskiej magistrali, wyraźnie zleżał. Przyjąłem to z ulgą. Wreszcie mogłem wsłuchiwać się w naturalne odgłosy dookolnej przyrody. Jechaliśmy terenem otwartym, otaczały nas pola i łąki. W sennych wioskach wolno kręcili się ich mieszkańcy, krowy leniwie przeżuwały trawę. Sielanka. Byłem w dobrym nastroju, bo wreszcie dane mi było jechać tak jak lubię najbardziej: blisko natury, bez zgiełku i szumu, w terenie wcale nie monotonnym. Humoru nie popsuł mi deszcz, który co jakiś czas moczył nam grzbiety. Jedynym większym miastem, które było w naszym zasięgu w tym dniu, był Ajtos. W nim zatem postanowiliśmy zakończyć jazdę i poszukać noclegu. Gdy do niego dojechaliśmy był pora przedwieczorna. Przez  dłuższy czas nie mogliśmy znaleźć żadnego obiektu noclegowego. Okrążyliśmy centrum, zagłębiliśmy się w odleglejsze zakątki miasta. Gdy w dalszym ciągu brak było interesującego nas przybytku, już wzrokiem szukałem jakiegoś miejsca na wolnym powietrzu, gdzie znośnie można byłoby spędzić noc. W końcu Darek w jakimś sklepie zasięgnął języka. Okazało się, że w mieście są nawet dwa hotele. W sklepie napisano nam ich nazwy i oględnie wytłumaczono, jak je odnaleźć. W miarę szybko odszukaliśmy jeden z nich. Nazywał się „Gejger” i był położony w dużym ogrodzonym parku. Hotel składał się z kilku obiektów, a nasz domek był położony tuż nad rwącym potokiem. W pokoju słychać było jego szemranie. Darkowi bardzo przypadł do gustu wiejski charakter hotelu i jego prosty styl, mnie cieszyło, że jednak w nocy coś trwałego będzie nad moją głową. Wieczór spędziliśmy według tradycyjnego schematu: zakupy w sklepie, rybka na kolację, po dwa piwka przed snem. W trakcie sączenia „Kamenitzy” wypisałem widokówki kupione w Nesebarze. Wreszcie przydało się „lepidlo” oraz znaczki nabyte na poczcie w Rilskim Monastyrze. Jakoś źle skalkulowałem liczbę zakupionych kartek, została mi jedna wolna. Nie namyślając się długo napisałem ją do Darka, ale tak, by tego nie podejrzał… Wypite piwo oraz równomierny poszum rzeki były skutecznym środkiem nasennym.

Kolejny dzień przyniósł nam dalsze sinusoidalne wspinanie się i opadanie w dół z zachowaniem jednak tej tendencji, że generalnie przybywało nam wysokości. Ranek był chłodny, a więc pod letni krótki kostium założyłem oddychającą bluzę i takież kalesonki. Śniadanie zjedliśmy zrobione z produktów zakupionych poprzedniego dnia w sklepie. Śniadanie bez kawy lub herbaty jest jednak dla mnie mocno niewystarczające. Ucieszyłem się zatem, gdy w centrum Ajtos zobaczyłem automat do kawy. Za jakieś symboliczne pieniądze kupiłem sobie ten czarny pobudzający napój. Kawa była słodka jak ulepek, na co nie miałem żadnego wpływu. Nie znoszę słodzonej kawy. W pierwszym odruchu chciałem wypluć pierwszy łyk. Potem jakoś się przemogłem i wypiłem do dna. Pomogło mi wmówienie sobie, że to wcale nie jest kawa, tylko jakiś nieznany egzotyczny napój.

Droga była w dobrym stanie, asfalt równy i bez rażących defektów. Wkrótce po naszej prawej ręce pojawiły się coraz masywniejsze szczyty Starej Płaniny. Na niektórych z nich bielił się śnieg. Pogoda poprawiła się, rzec można, że zrobiło się ciepło. Długa bluza i kalesonki powędrowały do sakw, a ja rozkoszowałem się słonecznymi promieniami. Na naszej trasie wyłoniło się większe miasto – Sliven. Na naszych licznikach, ciągle pracujących na tych samych obrotach, pojawiła się taka liczba, że warto było pomyśleć o posileniu się czymś krzepiącym. W mieście pokrążyliśmy trochę w poszukiwaniu knajpy i tym razem to ja wypatrzyłem gastronomiczny przybytek. Była to restauracja chińska. Darek z początku nawet grymasił i chciał szukać dalej, ale w końcu zmiękł. Gdy jednak zobaczył przed sobą ogromną porcję jadła, twarz mu pokraśniała. Dla mnie przygotowano wieprzowinę z ryżem i chyba po raz pierwszy w trakcie naszej wyprawy nie dałem rady wchłonąć całej porcji. Zwykle czekając na podanie obiadu po raz setny i dwusetny studiowaliśmy mapę. Teraz wynikało z niej, że jest szansa na kilkanaście kilometrów uciec z głównej drogi. Postanowiliśmy zatem skorzystać z tej możliwości. Ze Slivenu wyjeżdżaliśmy z przepełnionymi brzuchami, ale kręciło się całkiem nieźle. Jadąc główną arterią wylotową po raz pierwszy w życiu widziałem furmankę, która zjechała z drogi i pruła chodnikiem. Wyglądało to zaiste komicznie. Już przed Slivenem zerwał się mocny przeciwny wiatr. Do tej pory można rzec, że na naszej wyprawie wiatr nie odgrywał żadnej roli. Był tak minimalny, że prawie zapomniałem, że coś takiego może w jakiś sposób wpływać na rowerową jazdę. Gdy opuszczaliśmy miasto i wbiliśmy się w naszą podrzędną drogę, mocno dmuchał nam z lewej strony. Tym razem to ja mocniej nadepnąłem na pedały i jechałem z przodu. Długi odcinek przemierzaliśmy wzdłuż linii kolejowej. Minęliśmy kilka wiosek i skręciliśmy ku zalesionym pagórkom. Osłoniły nas one od wściekłych podmuchów. W końcu jednak zjechaliśmy z gór ku miasteczku Sivacevo. Na otwartej przestrzeni wiatr po prostu oszalał. Gdyby z taką siłą jak walił na nas z boku wiał nam w twarz, to nasza prędkość oscylowałaby w granicach 10 km/h. Z trudem utrzymywaliśmy równowagę. W Sivacevie postanowiliśmy znaleźć nocleg. Była to mała mieścina i nic takiego tam nie udało nam się znaleźć. Za to przez może 2-3 kilometry ścigała się z nami grupa miejscowych wyrostków. Parzyli na nas jak na kosmitów. W końcu na podjeździe odpadli i wrócili do swojego miasteczka. Człapaliśmy z trudem. Darek mi wyznał, że nigdy dotąd nie zmagał się z tak zawziętym wichrem. Dotoczyliśmy się do miasteczka Tvrdica, całkiem już wymaglowani. Stanęliśmy pod tabliczką z nazwą miejscowości. Musieliśmy wyglądać nietęgo, bo zatrzymał się przy nas samochód. Jego kierowca spytał nas, czy coś się stało. Wytłumaczyliśmy mu, że szukamy hotelu. Po namyśle stwierdził, że w Tvrdicy hotelu nie ma, ale jest „haus”. Domyśliliśmy się, że chodzi o coś w rodzaju pensjonatu. Tubylec był na tyle uczynny, że poprowadził nas do tego „hausu”. Ostatnim akordem jazdy był chyba 15% podjazd na dystansie może 200 m do samego pensjonatu. „Haus” okazał się lepszy od niejednego hotelu. Tym razem była moja kolej wybierania łóżka i trafiło mi się łoże wielkie jak w sułtańskim haremie. Hm, tylko nałożnic brakowało. Wieczorne zajęcia nie odbiegały od tych z poprzednich dni: sklep, kolacja, snooker, sen.

Następnego dnia po wietrze nie było śladu. Bałkańska wiosna pokazała nam swoją piękniejszą twarz. W wiejskim sklepiku zrobiliśmy zakupy na drogę. Mój bidon „zakwitł”. Bez możliwości solidnego umycia, rozwinęły się bakterie powodujące fermentację i wszystkie soki wlewane do niego po krótkim czasie nie nadawały się do picia. Cóż było robić? Bidon wiozłem już jako atrapę, a do picia kupiłem kartonik soku, który wepchnąłem do sakw. Darkowi trochę wcześniej się przydarzyła podobna historia. Zdradziłem mu swój sposób na usunięcie bakterii: kilkunastogodzinne zamrożenie wymytego bidonu. No ale metodę tę można było wypróbować dopiero po powrocie do domu.

 tym dniu wypadało podwójne forsowanie Starej Płaniny. Po dojechaniu do miejscowości Pcelinovo, rozpoczęliśmy podjazd na pierwszą przełęcz - Prohod na Republikata. Przez góry tą drogą prowadziła główna arteria łącząca południe z północą kraju. Ciężarówki gnały jedna za drugą, niekiedy odnosiłem wrażenie, że o 60 cm z boku mija mnie wielki rozpędzony pociąg. Początek podjazdu był stosunkowo łatwy, może 5-6 kilometrów o nachyleniu poniżej 5% przeskoczyłem błyskawicznie. Na liczniku wyskakiwały całkiem przyzwoite wartości: 15-18 km/h. Darek na chwilę przystanął, by się posilić, ja z kopyta ruszyłem do góry. Jechało mi się znakomicie, wiedząc, że Darek będzie mnie ścigał, mocniej nacisnąłem na pedały. Ostatnie 3 km podjazdu to sekcja widowiskowych serpentyn. Nachylenie wzrosło i wahało się w granicach 6-8%. Gdy dotarłem na przełęcz, nie widziałem z tyłu Darka. Chociaż raz wdrapałem się pierwszy! Po kilku chwilach dotarł na szczyt Darek. Na przełęczy była knajpka oraz monument – prosty kamienny obelisk – upamiętniający XIX-wieczne walki wyzwoleńcze z Turkami. Przełęcz na Republikata nie jest specjalnie wysoka, wznosi się bowiem tylko na poziomie 700 mnpm. Zjazd z przełęczy był jednak długi i dał nam wiele frajdy. Po pokonaniu kolejnej sekcji podjazdowo-zjazdowej, dotarliśmy do ładnego górskiego miasteczka – Trjavny. Należał nam się odpoczynek oraz coś dla brzucha. W ciepłym południowym słońcu – na tarasie restauracji – zjedliśmy smaczny obiad. Kalorie przyswojone w trakcie głównego posiłku szybko z nas wietrzały, gdy od razu za Trjavną rozpoczęła się całkiem krzepka wspinaczka. Po kilku kilometrach dotarliśmy do bezimiennej przełęczy. Zjazd z niej ciągnął się w nieskończoność. Z jednej strony radowałem się wiatrem we włosach, ale też trochę martwiłem się, że będziemy zaraz to wszystko odrabiać. W mieście Gabrovo miałem wrażenie, że już jesteśmy na depresji – poniżej poziomu morza. Stąd rozpoczynała się – przynajmniej dla mnie - najważniejsza atrakcja całej naszej wyprawy, podjazd na Szpikę. Przełęcz ta jest dla Bułgarów szczególnie ważna. Toczyły się o nią krwawe walki z Turkami. Na górze o tej samej nazwie, wyrastającej nad przełęczą, zbudowano potężne kamienne mauzoleum upamiętniające te wydarzenia. Przez Szipkę swoje wojska przeprowadzał też Aleksander Macedoński. Wszystkie te fakty dla mnie – miłośnika historii – sprawiły, że podjazd ten uznałem za obowiązkowy punkt wyprawy i w pewnym sensie kształt naszej trasy był tak zaprojektowany, by koniecznie też się przez Szipkę przeprawić.

Po zrobieniu zdjęcia z tablicą na początku podjazdu informującą, iż droga jest otwarta, Darek od razu wystrzelił jak z procy. Poczłapałem za nim, odczuwając pewien respekt przed kilkunastokilometrową wspinaczką. Należy jednak powiedzieć, że podjazd był przyjemny. Stałe nachylenie w okolicach 5-6% nie powodowało gwałtownych palpitacji. Drogę ułożono równomiernymi serpentynami, które wiły się jak niekończąca się anakonda. O tym, że mogło zakręcić się w głowie, świadczyła scenka rodzajowa, której byłem świadkiem. Oto z samochodu, który wyprzedził mnie dynamicznie i stanął w małej zatoczce wyskoczyła starsza pani. Cierpiała pewnie na chorobę lokomocyjną, bo bez zbędnych ceregieli wydaliła zawartość swego żołądka. Droga prowadziła przez las. Była stosunkowo wąska, dzięki czemu już na jej początku w Gabrovie umieszczono znak zakazu wjazdu dla samochodów ciężarowych. Jechało się zatem sielsko i spokojnie. Trochę przypominała doskonale znane mi podjazdy w naszych Górach Sowich, a szczególnie trasę na Przełęcz Jugowską. Z tym tylko zastrzeżeniem, że Szipka jest o około 400 m wyższa. Po ponadgodzinnym kręceniu pod górę, wreszcie stanąłem na przełęczy. Darek chyba nieco przemarzł czekając na mnie, bo założył cieplejsze ubranie. Na Szipce był sklep i restauracja, stał też niewielki hotel. Z siodła przełęczy na szczyt prowadziły dwie drogi: albo brukowany podjazd, albo schody. Po krótkiej rozmowie doszliśmy do wniosku, że na razie mamy dość rowerów, postanowiliśmy rozprostować nogi na schodach. Rowery spięliśmy przy czymś w rodzaju płotu i żwawo pomaszerowaliśmy do góry. Stopnie były numerowane, na co setnym wyżłobiono odpowiednie oznaczenie. Po pokonaniu 676 schodów byliśmy prawie na miejscu. Staliśmy przy komunistycznej rzeźbie-koszmarku, wzniesionej trochę poniżej właściwego monumentu. Odrapane betonowe postacie towarzyszy Dymitrowa dziwnym zrządzeniem losu do tej pory nie zostały roztrzaskane w drobny mak. Po przejściu kolejnych kilkudziesięciu stopni już oczom naszym ukazała się w całej okazałości ogromna prostopadłościenna kamienna bryła. Ma wysokość 32 metry, a szczególne wrażenie robi wielki rzeźbiony lew jakby strzegący góry i wypatrujący zbliżających się wrogów. Ze szczytu roztacza się fenomenalna panorama okolicznych gór. Trochę żałowaliśmy, że przybyliśmy po godzinie osiemnastej, a więc już po zamknięciu wieży dla turystów. Kilkanaście minut pokręciliśmy się na szczycie i rzecz jasna użądliliśmy sobie małą sesję fotograficzną. Usatysfakcjonowani żywą historią, wieżą i widokami, mogliśmy wracać. Szczerze mówiąc lepiej szło mi się do góry po tych kilkuset stopniach niż w dół. Mięśnie nóg jednak zrelaksowały się po kręceniu na rowerze. Z pewną obawą wypatrywaliśmy naszych rowerów. Jednak stały tak jak je zostawiliśmy. Nie pozostawało nic innego tylko zakończyć dzień pięknym zjazdem. Serpentyny były podobne na tych, co na podjeździe. Znowu przydarzyła mi się niemiła sytuacja z samochodem. Ściął zakręt w taki sposób, że znalazł się na moim pasie. Zobaczyłem go w ostatniej chwili, gdy wyłaniał się zza łuku drogi. Wiadomo, że na zjazdach nie jedzie się zupełnie bokiem, a więc znaleźliśmy się na kursie kolizyjnym. Jakoś instynktownie odbiłem mocno na prawo i tylko poczułem ciepło samochodu na moim ciele. A może to był żar podniesionego ciśnienia? W każdym razie resztę zjazdu kląłem tak brzydkimi słowami, że tu ich nie przytoczę. Była Szipka jako przełęcz i jako szczyt Starej Płaniny, teraz dotarliśmy do Szipki - miasteczka. W nim zakończyliśmy jazdę, a nocleg znaleźliśmy w tanim hotelu „Saga”. Tanim, ale całkiem przyzwoitym. Wieczór spędziliśmy standardowo, z tym że ja wypiłem jedno piwo więcej, by uspokoić rozhuśtane emocje po przygodzie z samochodem.

Nazajutrz rano pojechaliśmy obejrzeć Szipczenski Monastyr. To jedyny godny zwiedzenia obiekt w miasteczku. Jego złote kopuły widać z daleka. Do świątyni prowadzi brukowana droga, a jej nachylenie na krótkim 100-metrowym odcinku może wynosić około 18%. Przed monastyrem rozłożone były liczne stoiska, głównie z dewocjonaliami. Już od wczesnych godzin kręciło się tam sporo ludzi, przeważnie Bułgarów, którzy ze sporym nabożeństwem oglądali obiekt. Na mnie jednak nie zrobił specjalnego wrażenia, może dlatego, że nie czuło się szlachetnego brzemienia lat, a jaskrawe kolory kłuły w oczy.

Z Szipki wyjechaliśmy boczną drogą i jeszcze przez kilka kilometrów traciliśmy wysokość zdobytą podjazdem na przełęcz. Nie były to już serpentyny, lecz trasa prosta jak strzała. Po dotarciu do głównej arterii, obraliśmy znowu kierunek zachodni. Jechaliśmy obniżeniem górskim, po prawej ręce mając dostojną Starą Płaninę, a po lewej inne, mniej znane płaniny. Przejeżdżając koło miasta Kałofer mieliśmy okazję rzucić okiem na najwyższy szczyt Starej Płaniny – Botev. Z mapy wynikało, że wiedzie na niego droga szutrowa, ale nawet nie myśleliśmy, by go szturmować, bo gruba pokrywa śnieżna czyniła takie przedsięwzięcie zupełnie niewykonalnym. Może kiedyś, latem. Może nigdy… W mieście Sopot przystanęliśmy na obiad. Śmiałem się trochę, że w Polsce Sopotu na rowerze nie zaliczyłem, a udało to mi się w Bułgarii. Tym razem zjedliśmy pizzę, a ja znowu dokarmiałem miejscowego kota. Bez szemrania wcinał kawałki ciasta i ser, pewnie był głodny. Za miasteczkiem Rozino zaczął się podjazd. Był dla nas sporym zaskoczeniem, bo moja niedoskonała mapa milczała na jego temat. Widząc solidne nachylenie drogi, mocniej nadepnąłem na pedały. Sądziłem że jazda w górę zaraz się skończy, ale nic z tego. Kilometr mijał za kilometrem, a końca wspinaczki nie było widać. Kilka razy droga spinała górskie grzbiety wysokimi wiaduktami. Jechałem sam, bo Darek mi uciekł. Za każdym zakrętem wyglądałem końca podjazdu. Wspinaczka nie była trudna fizycznie, oprócz początkowego stromego odcinka, jego reszta mogła mieć nachylenie 6-7%. Po prostu nie byłem na nią przygotowany psychicznie i ten rodzaj zmęczenia zaczął mnie nieco przytłaczać. Po ujechaniu 10 kilometrów z okładem, w oddali wreszcie zobaczyłem stojący rower Darka. Już wiedziałem, że zbliżam się do szczytu. Parę ostatnich machnięć pedałami i stałem przy swoim koledze. Darek lekko się uśmiechał – w ten sposób wyrażał swoje zdziwienie tą solidną górą. Nagabnął mnie, żebym zgadł, na jakiej jesteśmy wysokości. Chwilę w głowie kalkulowałem dane i odrzekłem, że na 1000 metrach. Darek mnie skorygował i podał właściwy poziom według GPS – 1105 mnpm. Nieźle. Już będąc w kraju szperałem po Internecie, by dowiedzieć się, jak nazywała się ta nasza przełęcz, pozostała jednak bezimienna. W swoich statystykach nazwałem ją po prostu „podjazd Anton” – od pierwszej miejscowości po stronie zjazdowej. Darek korzystając z faktu, że na górze rozłożony był przenośny sklepik, kupił ten swój rustykalny miód i potem wiózł go dzielnie w swych sakwach do końca naszej wyprawy, który zresztą nastąpił już niebawem.

Na etapowe miasto wybraliśmy Pirdop. Zostało nam tylko puścić się w dół, by po kilku kilometrach przyjemnego szpurtowania, dotrzeć do celu. Szybko znaleźliśmy hotel, którego właściciel popisywał się znajomością francuskiego. Wcale nie przerwał monologu w tym języku, gdy mu wyjaśniliśmy, że my nie władamy francuszczyzną. Wieczorem omawialiśmy trasę ostatniego pełnego etapu jazdy. Do sofijskiego lotniska mieliśmy około 70 km jadąc na wprost, czyli centralnie na zachód – i to był pierwszy wariant. Drugi zakładał małe kluczenie, by jednak wykręcić bardziej przyzwoity dystans i wylądować gdzieś w okolicach bułgarskiej stolicy. Podjęcie decyzję odłożyliśmy do rana. Tymczasem w telewizji z coraz większym zdumieniem patrzyliśmy na poczynania snookerowego outsidera Stuarta Binghama, który pewnie kroczył do finału mistrzostw świata.

A potem nastał poranek, dzień przedostatni. Obudziło mnie dudnienie. To deszcz walił o położony pod naszymi hotelowymi oknami daszek jakiejś dobudówki. Padało dość mocno. W trakcie śniadania zgodnie stwierdziliśmy, że walimy prosto do Sofii. Nie mieliśmy chęci moknąć. Pierwsze kilometry jechaliśmy w deszczu, drogę połykaliśmy błyskawicznie, bo ciągle było z górki, a i wiaterek też klepał nas lekko po plecach. Na dwudziestym kilometrze trasy było rozstaje dróg: główną arterią do Sofii, na lewo ku manowcom. Spojrzeliśmy sobie w oczy i jakoś bez słów porozumieliśmy się, że odbijamy na lewo. Zwyciężył Duch Sportu, który niejednokrotnie doganiał nas w trakcie naszych wypraw i zabraniał iść na łatwiznę. Ducha Sportu trzeba słuchać. W nagrodę za tę decyzję, za chwilkę przestało padać i niebo się nawet przetarło. Ciągle było z górki. Upiór bułgarskich dróg – samochody – też w cudowny sposób zanikły. Jechało się przyjemnie, kolejny raz dotarliśmy do głębokiej bułgarskiej prowincji. Dłuższy czas towarzyszyła nam rzeczka Topolnica, która po około 15 km zostawiła nas we wsi Poibrene. Ona odpływała na południe, a my już musieliśmy jechać na północny-zachód, ku Sofii. Podobnie jak poprzedniego, niespodziewanie zaczął się podjazd. Tym razem jednak nie podupadłem na duchu, lecz z kopyta wystrzeliłem do przodu. Udało mi się nawet zostawić z tyłu Darka. Na czymś, co przypominało przełęcz sprawdziliśmy wysokość. GPS podał 1002 mnpm. Po paru kilometrach zjazdu - znowu do góry. Teraz z kolei Darek szybko mi odjechał. Zgodnie z naszymi zasadami czekał na mnie na szczycie wzniesienia. Wysokość miał już sprawdzoną – 1100 mnpm. To był nasza ostatnia bułgarska wspinaczka. Od nazw miejscowości dla swoich celów nazwałem te dwa ostatnie podjazdy: Belica i Buzjakovci. W miasteczku, do którego zjechaliśmy, Vakarel, postanowiliśmy coś przekąsić. Znowu zaczął padać deszcz. To Duch Sportu nas opuścił, bowiem dotarliśmy do łatwiejszego terenu. W Vakarel zrobiliśmy solidną rundę, ale nie dane było nam znaleźć żadnej knajpy. W sklepie zrobiliśmy zatem zakupy suchego prowiantu, by się nieco posilić. Pod sklepowym parasolem spotkaliśmy czworo Azjatów, a obok ich obładowane rowery. Dwie dziewczyny i dwóch chłopaków jak się dowiedzieliśmy od nich było Koreańczykami. Przeczekiwali deszcz. Życzyliśmy sobie wzajemnie powodzenia. Byliśmy już trochę zmoknięci, a więc nie było sensu stać i marznąć. Pojechaliśmy dalej.

Zmierzaliśmy do Elin Pelin, miasta o raczej niebułgarskiej nazwie, położonego już w bezpośrednim sąsiedztwie Sofii. Po niespełna godzinnej jeździe, dotarliśmy do Elin Pelin. Miasteczko było senne i nieatrakcyjne. Dla nas jednak atrakcji już było dość. W centrum zakwaterowaliśmy się w hotelu „Johnie Walker”. Godzina była popołudniowa, a my lekko przymieraliśmy głodem. Poszliśmy zatem na obiad. Napatoczyła się pizzeria i bez marudzenia weszliśmy w jej progi. Wyprawa kończyła się. Przy jedzeniu rozmawialiśmy o prawdopodobieństwie kolejnej i jej ewentualnym kierunku. Jak zwykle były to raczej życzenia niż konkretne ustalenia. Na te przychodzi czas w okolicach grudnia. Na ostatnią kolację zrobiliśmy bardziej obfite zakupy. Wieczorem w hotelu opędzlowaliśmy swe prawie dwutygodniowe zarosty, bowiem solidarnie w trakcie naszych wypraw nie golimy się. Stało to się pewnym rytuałem, a zgodnie z jego zasadami czynimy to Darkową maszynką do golenia, bo ja swojej w ogóle nie zabieram. Zgodnie z umową zadzwoniliśmy do naszego przyjaciela od kartonów, by mu przypomnieć, że odlatujemy nazajutrz. Poprosiliśmy go przy tym, by był na lotnisku około godziny 11. Nasz samolot do Warszawy odlatywał o godzinie 14:40, a więc musieliśmy mieć nieco czasu na rozkręcenie i spakowanie rowerów. Daniel potwierdził te warunki i obiecywał, że będzie niezawodnie.

Na ostatni dzień zostawiliśmy sobie odcinek, który według mapy oszacowałem na około 20 kilometrów. Początkowo jechaliśmy bocznymi drogami, by wreszcie wbić się na główną trasę dojazdową do Sofii od strony wschodniej. Z daleka już widzieliśmy wielki masyw Witoszy. Powitaliśmy go jak starego znajomego. Po dwóch tygodniach nadal błyszczał śnieżnym kapturem, ale wydawało mi się, że jest go jakby mniej niż w dniu naszego przylotu. Z pewnym rozrzewnieniem z daleka wypatrzyliśmy tabliczkę z napisem „Sofia”. Ze względu na remont drogi była prowizorycznie przyczepiona do jakiejś siatki. Wcale nam to nie przeszkadzało, by zrobić sobie pamiątkowe fotografie. Do lotniska było już niedaleko. Żeby nie było tak sielsko, pomyliliśmy terminale, ale po skorygowaniu tego błędu tuż po godzinie dziesiątej staliśmy przy hali odlotów. Darek wysłał SMS-a do opiekuna naszych kartonów, żeby upewnić się o ich dostarczeniu na czas. Odzewu nie było. Minęła godzina jedenasta, a my dalej czekaliśmy na Daniela. W trakcie kolejnej godziny, w ciągu której nie było kontaktu z Bułgarem, zaczęliśmy się poważnie niepokoić. Darek nawet pochodził po lotnisku, by zorientować się w możliwości nabycia jakichś kartonów lub zapakowania rowerów w inny sposób. Wyglądało to kiepsko. Gdyby Daniel nie zjawił się, to nie pozostało by nic innego tylko porzucenie rowerów, bo nie zostałyby one przyjęte do samolotu. Minuty mijały, nerwówka stawała się coraz większa. Mocno po dwunastej dostrzegłem w oddali postać, która targała dwa prostopadłościenne wielkie pudła. Daniel! Kamień spadł nam z serca. Przeprosił nas i szczerze wyznał, że popsuł mu się samochód, w związku z czym musiał pożyczyć inny pojazd. Dopłaciliśmy nu 20 lewa i zabraliśmy się za pakowanie rowerów do sakw. Chyba nigdy do tej pory nie zrobiłem tego tak szybko. Po kilku minutach stał przede mną zgrabny pakunek, oklajstrowany taśmą klejącą, w którym był mój rower i znaczna część pozostałego bagażu.

Kończyła się przygoda. Darek zawsze w takich sytuacjach mawia :”coś się kończy, coś się zaczyna”. Mnie jednak dopada zwykle wtedy jakaś chandra. Wszystko zlewa mi się w głowie, popadam w lekkie odrętwienie. Szybko to przechodzi, ale ten moment nostalgii jest trochę przykry.

Na zakończenie można pokusić się o podsumowanie. Na swój sposób odkryliśmy Bułgarię. Objawiła się jako kraj kontrastów. Ma w sobie wielki potencjał, może na razie nie do końca ujawniony. Znana jest u nas jako cel letnich wyjazdów nad Morze Czarne. Jednak w głębi kraju kryją się znacznie ciekawsze widoki, potężne góry dające spore wyzwania dla rowerzystów. Minusem dla miłośników dwóch kółek jest podkreślany przeze mnie wielokrotnie dziki ruch samochodowy wtłoczony w niewydolny system drogowy. Dla mnie w pamięci najbardziej zapadł monument na górze Szipka. Warto podkreślić, ze zarówno ludzie (Darek i ja) jak i nasze rowery nie szwankowały. Ludzie pokonali trudny górzysty teren, mimo że forma na początku sezonu nie była optymalna. Rowery nie uległy żadnym awariom, ba nie złapaliśmy nawet jednego kapcia. Szczegółowych statystyk wyprawy nie będę podawał, wspomnę tylko, że razem wyszło ponad 1460 km w ciągu 11 dni jazdy.

Samolot w Warszawie wylądował punktualnie. Po krótkim pożegnaniu z Darkiem, na Okęciu spędziłem jeszcze parę godzin oczekując mego samolotu do Wrocławia. Do stolicy Dolnego Śląska przyleciałem bez negatywnych przygód. Ostatnią rzeczą, którą zapamiętałem z tej wyprawy, był karton z moim rowerem, który odbierałem na lotnisku. Karton był nieźle pokiereszowany, a z jednej z dziur wystawała sztyca, która za nic w świecie nie chciała dać się z powrotem upchnąć.

Tradycyjnie już naprawdę na koniec, dziękuję memu wyprawowemu towarzyszowi Darkowi za wspólną jazdę oraz liczę na kolejne wyprawy, które uda nam się zorganizować.
« Ostatnia zmiana: 14 Paź 2015, 18:29 RODDOS »



Offline Mężczyzna menel

  • Wiadomości: 3311
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 25.03.2012
Odp: Bulgaristan 2015
« 5 Wrz 2015, 00:16 »
Cytuj
Darkowa herbata stanowiła rodzaj rumianku, a moja kawa była stężona jak koci mocz. Zapełniała może połowę maleńkiej filiżanki, a każdy łyczek wykręcał twarz.

czaj-owocowa albo ziołowa
czeren czaj-normalna herbata
bilkow czaj-ziółka np na brzuszek
normałno kafe-espreso takie małe
dołgo kafe-americana może być s mliako

 
Cytuj
Później jechaliśmy spore odcinki takimi właśnie arteriami, bo po prostu nie było alternatywy.
Z Dupnicy do Simitli da się bokiem, większość asfaltem
« Ostatnia zmiana: 5 Wrz 2015, 00:30 menel »

Tagi: bułgaria 
 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum