Obiecałem pankracemu, że napiszę swoją relację, więc dotrzymuję słowa.
Przed:
Tatry chciałem objechać od 20 lat, ale zawsze coś nie wychodziło. Brak paszportu, sprzętu, czasu a może i chęci. Na szczęście tutaj pankracy zaproponował, więc się nie wahałem. On chciał z Zakopanego, a ja wolę najpierw płasko, więc zaproponowałem Nowy Targ. Środek lata był idealnym terminem, o ile nie trafi się na burze. Prognozy obserwowaliśmy przez tydzień, wybraliśmy dzień w którym procentowo miało być najmniej opadów.
Trasa:
Pobudka przed 4 rano, szybkie śniadanie i sprint na umówione miejsce. Pomimo nocy jest 24 st. C. Po godzinie jazdy samochodem jesteśmy w Nowego Targu. Tu już znacznie chłodniej, muszę się ubrać w długi rękaw.
Wysiadam z samochodu i właśnie sobie przypomniałem, że tydzień wcześniej przesmarowałem piasty i nie zrobiłem żadnej jazdy testowej. Jeśli jakiś konus okaże się nie dokręcony, to koniec jazdy, bo nie mam z sobą płaskich kluczy. Jak się jednak okazało wszystko było idealnie poskładane. Przyglądam się pankracemu – na oko 70 kg chłopa, do tego amfibia pankracego ze sprzętem w czterech torbach ponad 20 kg. Ja realnie ponad 90 kg, rower 9 kg, plecak i woda 4 kg. Odnoszę wrażenie, że może być ciężko na podjazdach.
Pankracy rusza swoim tempem mniej więcej 28 km/h. Od samego początku staram się go uspokoić, ponieważ moja rozgrzewka trwa z reguły godzinę i rzadko przekracza 22 km/h.
Najpierw jest płasko, później wzdłuż rzeki, ale cały czas trochę pod górę. Pierwszy podjazd przed Zdiarem idzie jakoś gładko. Nadal jest przyjemnie chłodno, droga mokra prawdopodobnie po opadach z poprzedniego dnia. Kolejny 30-sto kilometrowy podjazd jest raczej płaski, ale już praktycznie w pełnym słońcu. Do tego wiatr w twarz, ale zakładając tempo turystyczne raczej mi to nie przeszkadza. Gdzieś tam parę razy pankracy odskakuje mi na parę metrów, ale cały czas jest w zasięgu wzroku. Widoki są niesamowite: po prawej szczyty ponad 2000 m, po lewej dolina Popradu. Po drodze szwenda się trochę rowerzystów. Mocno opalonych nie zaczepiamy, bladych tak. W ten sposób jeśli kogoś wyprzedzamy to tylko raz, jeśli ktoś nas wyprzedza, to też tylko raz
Od 74 km zaczyna się 50-cio kilometrowy zjazd. O ile faktycznie kilka procent nachylenia daje radość, o tyle końcówka z nachyleniem poniżej 1% i wiatrem w twarz sprawia, że jedziemy jak po płaskim. Parę kilometrów przed Liptowskim Mikulaszem zauważamy za sobą sporą grupkę kolarzy. Postanawiamy im uciec. Przez dłuższą chwilę odległość między nami nie maleje, po czym prawdopodobnie gdzieś skręcają, a my się cieszymy, z tego, że im uciekliśmy. W nagrodę postanawiamy odpocząć nad jeziorem.
Jest popołudnie, robi się całkiem gorąco. Od tego momentu wycieczka przestaje być przejazdem turystycznym i zaczynam się męczyć. Kupujemy zapas wody i ruszamy w stronę ostatniego podjazdu. Nie wiem dlaczego dopatrzyłem na mapie, że czeka nas 200 m podjazdów, choć faktycznie było ponad 500 m. Pankracy ulotnił się z czwórką kolarzy z Podkarpacia, a ja zostałem sam ze swoim tempem zabytkowej lokomotywy parowej. Klnę na swój napęd 2x9 i przełożenie 39/34. Postanawiam go zmienić na jakieś humanitarne 3x9 z normalną małą zębatką z przodu. Ktoś chce się zamienić? Tu muszę zaznaczyć, że Flybys kłamie. O ile tu wypracował sobie 5 minut przewagi i poczekał na mnie, o tyle dalej cały czas jechaliśmy razem. Od szczytu droga przypomina mi zjazd z Krowiarek. Dziury, łaty, żwir na drodze. Do granicy nie jest wiele lepiej. Gdzieś przed samym wjazdem do Polski robimy ostatni postój. Pankracy pije colę, która jak się za chwile okaże zaszkodziła mu, ja wlewam w siebie litr wody, kupuję piwo Kelt w plastikowej 1,5 litrowej butelce na promocji i staram się pogadać ze Słowakiem, który wygląda jakby takiego Kelta właśnie skończył. Rozmowę przerywam, jak schodzi na tematy polityczne i silniki diesla w motocyklach. Po wjeździe do Polski jedziemy „liznąć” gminę Kościelisko, bo głupio wrócić z jedną zdobytą, a dwie to już coś. Pankracy źle się czuje, ale jedzie. Na ostatnich 10 km wkurza mnie ścieżka rowerowa ze słupkami na środku przy skrzyżowaniach oraz znaki koniec drogi dla rowerów wraz z ustąp pierwszeństwa. Pomimo późnego popołudnia temperatura jest sporo ponad 30 st Celsjusza.
Po:
Wsiadam do samochodu i czuję senność. Jestem zadowolony, że to nie mój samochód i nie muszę prowadzić. Staram się nawijać do pankracego mając świadomość, że ogarnia mnie senność a on musi prowadzić. Parę razy zasypiam, a pankracy twierdzi, że nie dałby rady teraz spać.
Rekordów w zasadzie nie ma, choć dało mi się wyciągnąć w tym roku 74,8 km/h i jeden kilometr w czasie 56 sekund. Według Stravy zrobiłem 6 km trasy i 276 m podjazdów więcej.
Zdjęć i filmów też nie ma. Są u pankracego. Jeśli kogoś zachęciłem, to sam więcej zobaczy.
Po drodze pochłonąłem:
3 bułki z nutellą
2 opakowania sezamków
2 batony Deli
1 drożdżówka
200g żelków
7,5 l wody
2,0 l coli
0,5 l soku