Relacja z mojej sakwiarskiej wyprawy na tour de France w francuskich Alpach.
Link do galerii:
https://picasaweb.google.com/Sinuhe.op.pl/AlpeDHuez2015?authuser=0&feat=directlinkStartuję z Czeskiego Cieszyna, udaje mi się kupić bilet na rower (godzinę przed odjazdem), zostały tylko na pendolino do Pragi, i dalej do Monachium. Jazda Pendoliono, z wychylnym pudłem komfortowa, nie czuć w ogóle przechyłów na zakrętach, do Monachuim expresem, cena biletu do Monachium już trochę większa (coś ponad 50E + 10 za rower), jedynie upał trochę przeszkadzał. W pociągu odkrywam usterkę w rowerze, luzy w suporcie, swoje kilometry już ma, tak około 30tyś, ale myślę że kilka jeszcze wytrzyma, ew. naprawa w krajach do których jadę może być droga, psuje mi to trochę humor w pierwszych dniach wyprawy, ale okazało się w końcu że wytrzymał do końca - luzy pogłębiły się tylko minimalnie. Był to mój błąd, że nie zrobiłem dokładnego przeglądu przed wyprawą.
Startuję już rowerowo wieczorem z Monachium, trasa przez Bawarię wiodła wzdłuż autobahnu, przez Landsberg, Memmingen, jakoś sobie radziłem z nawigacją przy mojej niezbyt dokładnej mapie. Miejscówki znajdowałem łatwo, mnogość pastwisk czy wykoszonych łąk. Nad jeziorem Bodeńskim mnóstwo dróg rowerowych, trochę się w nich pogubiłem, pytam przypadkowo spotkanego kierowcę wozu dostawczego o drogę, jakoś się dogadujemy w mieszaninie angielsko-niemieckiego, klnę na zakończenie, i tu okazuje się, że to polak z Pszczyny, juz kilka lat pracuje w Niemczech. Tak się zastanawiam, czy nie zabierać na wyprawy flagi narodowej, może czasem ułatwić kontakty.
Przed granica szwajcarską w Gottmaidingen, zaliczam mała kraksę, przeskok z drogi na ścieżką rowerową zakończył się szlifowaniem asfaltu (nie zauważyłem wysokiego krawężnika), zdarte kolana i łokcie, trochę boli bark, ale rower cały. Zebrała się spora grupa przechodniów, nawet ambulans chcieli wzywać, trochę poturbowany ruszam dalej w towarzystwie sakwiarki z Drezna (pomogła mi ogarnąć się po kraksie). Jedziemy razem do Shaffhausen, ona preferuje jazdę tylko drogami rowerowymi, mnie trochę męczy ciągłe szukanie znaków drogi rowerowej więc rozstajemy się. Ponowny wjazd do Niemiec (Waldshut), i znowu Szwajcaria (granica szwajcarsko-niemiecka w tym rejonie jest trochę pokręcona- dobrze że nie ma kontroli paszportowej) już na dobre. Chcę sobie skrócić drogę do Brugg i niestety skrót kosztuje mnie kilka ostrych podjazdów (co najmniej 300m różnicy wysokości) przez zapadłe górskie wioski, ale drogi wyśmienite, widoki wspaniałe, krówki z dzwoneczkami, w każdej wiosce źródełko, korytko z wodą - przynajmniej woda w Szwajcarii jest darmowa.
Dalsza trasa wiedzie doliną rzeki Aar, mijam elektrownię atomowa w Gosgen, miasta Aarau, Olten i Lyss. Jest praktycznie płasko niewielki wzniesienia urozmaicają jazdę, na horyzoncie oczywiście góry. Pojawiają się jeziora, Murtensee i znacznie większe Neuchatel, w panującym upale krystalicznie czysta woda i częste kąpiele są dla mnie wybawieniem.
Przeskok do następnego jeziora, Lemańskiego wiedzie przez spore pagórki, ale zjazd nad jezioro wynagradza trud - widoczki wspaniałe, brzegi obsadzone winnicami, w tle Alpy. Postanawiam objechać jezioro (długie na 70 km) od wschodu i południa. Vevey i Montreaux to takie luksusowe kurorty, leżąca we Francji południowa strona jeziora, to droga przyklejona do zboczy gór, wioski i małe miasteczka z portami i miejskimi plażami: Thonon, Evian les Bains - tu znajduję się źródła bardzo popularnej we Francji wody mineralnej Evian, Yvoire - średniowieczna wieś (skansen), dobrze zachowana z kościółkiem i portem z epoki, polecam. Wjazd do Genewy (znowu Szwajcaria) - ograniczam się do zwiedzania portu i kieruje się na południe w stronę gór - rowerowy wyjazd z Genewy utrudniony, to spora aglomeracja, wszędzie autostrady, ale jakoś udaje mi się z tego wyplatać. Dwie przełęcze po 1000m i wjazd do Annecy - miasto warte odwiedzenia, położone nad jeziorem, średniowieczna zabudowa starego miasta, mury obronne z epoki, kanały. Zjazd do następnego jeziora du Bourget i położonego trochę niżej Chambery.
Tutaj okazuje się, że jestem jeden dzień do przodu, jeśli chodzi o plan wyprawy (być w sobotę, 25 lipca pod Alpe d`Huez) - ta Szwajcaria była trochę za łatwa dla mnie, myślałem że podjazdy będą bardziej wymagające, więc postanawiam zaliczyć dodatkowo piątkowy etap le Tour. Skręcam w stronę Albertville i Saint Jean de Mauriene. Atmosfera w miasteczkach już świąteczna, właśnie zakończył się czwartkowy etap, mnóstwo żandarmerii, zamknięte częściowo drogi, kampery parkujące na każdej wolnej łączce obok drogi i oczywiście kolarze-amatorzy. Oblężone supermarkety, nocleguję wyjątkowo na wiejskim parkingu-kamperowisku, w towarzystwie trójki młodych belgów, nieźle juz wstawionych, chcą podjechać na rowerach na col du Glandon, nie wróżę im powodzenia.
Wcześnie rano startuję do podjazdu pod przełęcz col du Glandon (12km podjazdu 1500m różnicy wysokości, premia HC dzisiejszego etapu), w porannym chłodzie idzie mi to całkiem sprawnie, 3 km przed szczytem "zakładam bazę" i w towarzystwie sympatycznej czeskiej rodziny z Pragi, oczekuję na karawanę i kolarzy. 2 godz. przed przejazdem kolarzy, pojawia się "karawana", kilkanaście pojazdów sponsorów wyścigu, często o wymyślnych kształtach, każde ze swoim nagłośnieniem, rozrzucające gadżety reklamowe, czapeczki a nawet ciasteczka (St`Michelle) i wodę (Vitell). Zbieracze fantów ustawiają się właśnie w takich miejscach, kilka km przed szczytem, nie będącym końcem etapu, stosunkowo mało kibiców, można się nieźle obłowić, a i miejsca na ciekawe fotki dosyć. Pojawiają się w końcu kolarze, ale w takim tłumie samochodów i motocykli, że ledwo zauważalni, mam wrażenie że są tylko dodatkiem do tej krzyczącej i rozrzucającej "śmieci" karawany. Po wyścigu, zdobywam przełęcz (te 3km nieźle dają w kość) i zjeżdżam, wzdłuż jeziora, malowniczą doliną w kierunku Allemond. Nocleg na kamperowisku, w towarzystwie, tym razem japończyków, i rano szykuję się do podjazdu pod Alpe d`Huez.
W miasteczku le Bourg, będącym bazą wypadową do podjazdu pod d`Huez, mnóstwo kolarzy-amatorów, wyciągają rowery z kamperów czy samochodów i rozpoczynają podjazd (spotkałem polskiego sakwiarza, Marcina z Bolesławca który planował podjazd "na lekko"). Od 7 rano (droga wjazdowa zamknięta dla samochodów już poprzedniego dnia), rzeka rowerzystów rusza pod górę, większość "na lekko", na karbonach, ale trafiają się też sakwiarze, w pełni obładowani mają problemy (jak i ja), trzeba robić pit-stopy, czasami żandarmeria zatrzymuje wszystkich (przejazd dla samochodów kolumny wyścigu) i każe prowadzić rowery. Generalnie, wcześnie rano, tak do 11, można wyjechać na rowerze bez zatrzymywania (jak ktoś chce się sprawdzić), później trzeba się liczyć z postojami, wymuszonymi przez żandarmerię. Trafiają się też ambitni, jak sakwiarze z Japonii na tandemie, którzy podjeżdżali nawet po południu, po przejeździe karawany, maja doping publiczności, lecz żandarmeria, często ich zatrzymuje (bez konsekwencji) schodzą z rowerów, a za zakrętem znowu podjeżdżają. Moja baza tym razem 4km prze metą – rozbijam namiot, zrzucam graty i podjeżdżam wyżej ale 2km przed metą już barierki i żandarmi, odpuszczam więc końcówkę, trochę pogaduch z polskimi kibicami w dobrze zorganizowanej grupie z własnym nagłośnieniem, i wracam niżej. Atmosfera festynowa, pełno przebierańców, kibiców z flagami i pasjonatów kolarstwa. Spotykam Włocha, starszego pana, na rowerze tak na oko z początków XX wieku, w stroju pamiętającym chyba panowanie Habsburgów w naszej części Europy, twierdzi że uczestniczył kiedyś w tour de France. Więcej się nie dowiedziałem, bo obskoczyła go ekipa TV. Budził spore zainteresowanie, myślę jednak że to była ustawka włoskiej TV.
Ok. 16 pojawiają się kolarze, kibice mają swoje ulubione grupy i kolarzy, daje się zauważyć niechęć do grupy Astana i Sky (szczególnie Frooma)- są przez wszystkich wygwizdywani, przypuszczam że z powodu podejrzeń o doping. Od peletonu odskoczył francuz Pineau, doping szaleńczy, jest popychany i polewany wodą, w końcu wygrał etap więc Francuzi wniebowzięci - rozpoczyna się świętowanie zwycięstwa, pijaństwo, race i okrzyki „vive Pineau” trwają do wieczora.
W planie miałem nocleg, na Alpe d’Huez, lecz z powodu mnogości kibiców i „ogólnego świętowania”, decyduję się na zjazd, który trwa ok. godziny z powodu tłoku. Żandarmi puszczają tylko rowerzystów, ale jest ich tak dużo, ze nie da się szybko zjeżdżać, samochody zjadą chyba dopiero jutro rano. Kieruję się w stronę przełęczy Galibier, słyszałem o zamkniętej drodze, lecz dopiero rano poznałem szczegóły - zawalił się tunel w ok. jeziora du Chambon i droga D1091 do Briancon jest zamknięta (objazd to ok. 150km przez Gap). Od miejscowych dowiaduję się o szlaku turystycznym, którym można obejść tunel, jakieś 2km ścieżką górską, wdrapuję się boczną drogą przez Mizoen na 1300m, lecz tam stoją żandarmi i nikogo dalej nie puszczają – niestety nie da się dzisiaj obejść szlakiem tego tunelu – powodów nie poznałem z pow. bariery językowej.
Opracowuję nowy plan powrotu do domu, zamiast przez Włochy decyduję się wracać przez zachodnią Francję i Niemcy do Czech i dalej pociągiem. Żeby nie wracać tą samą trasą, odbijam trochę na zachód, przez Grenoble objeżdżam Alpy od zachodu, przez Bourg, Lons le Saunier, Besancon do Mulhouse (Miluza). Pagórkowate tereny departamentów Isere, Jura i Aim całkiem przyjemne do rowerowania, to trochę taka prowincjonalna, wiejska Francja. Od Besancon jadę droga rowerową wzdłuż rzeki Doubs, to właściwie żeglowny kanał ze śluzami co kilka km, prowadzący do Renu. Cała infrastruktura dobrze utrzymana i zautomatyzowana, spotykam kilka turystycznych łodzi więc sobie zaobserwowałem przejście lodzi przez śluzę. Przekręca się kluczyk w sterowni, śluza się napełnia i otwiera automatycznie, cała procedura trwała ok. 8 min. Całkiem przyjemnie się jechało wzdłuż tego kanału, sporo sakwiarzy, zwłaszcza Niemców kierujących się na zachód.
W Fessenheim przekraczam Ren, wjazd do Niemiec (Freiburg) i zaczynają się problemy – mam niezbyt dokładną mapę, a drogowskazy kierują na autobahn lub do najbliższych wsi, których nie mam na mapie. Są oczywiście drogi rowerowe, całe mnóstwo dróg, lecz ich ilość, jeśli się nie ma map, tylko komplikuje nawigację. Przeskok z francuskich dróg (gdzie można było jechać poboczem, nawet na krajówce widok kolarza nie był rzadkością) na niemieckie drogi bez pobocza, lekko mnie wnerwił. Niemieckie drogi rowerowe były z cyklu „zalicz gminę”, a raczej „zalicz wiochę”, nie prowadziły prosto do najbliższego miasta, tylko jakieś zawijasy robiły. Jak przegapiłem znaczek, to strata czasu i pytania od drogę. Później zacząłem ignorować drogi rowerowe, lecz w okolicach Stuttgartu, to spora aglomeracja, straciłem kilka godzin na niepotrzebne objazdy. Najlepiej było „przykleić się” do jakiegoś lokalnego cyklisty, który przeprowadził mnie parę razy przez miasta. Warte odwiedzenia było Tubingen (Tybinga), historyczne, uniwersyteckie miasto, studenci z całego świata – takie „multikulti” w pełnym wydaniu. Bocznymi drogami przedzieram się przez Szwarcwald, takie „czeskie kopce”, kosztuje to sporo sił.
W Crailssheim trafiła mi się okazja, odpoczywałem przed sporym podjazdem, lekko wymęczony upałem (musiałem marnie wyglądać) aż zatrzymała się laweta, właściciel, turek Muammar z Nurembergu, zaproponował mi podwózkę, a że byłem miałem już co najmniej pół dnia spóźnienia, zabrałem się z nim do Nurembergu. Całkiem sympatyczny, jak mu opowiedziałem o mojej wyprawie do Turcji sprzed kilku lat, to nawet zabrał mnie na kebaba – najlepszy kebab jaki jadłem, zamówiony przez turka w tureckiej kebabowni w Nuremberg.
Moim celem jest teraz czeskie miasteczko graniczne Cheb, w którym spodziewam się znaleźć dobre połączenie kolejowe, przez Pragę do Polski.
W Nurembergu wreszcie trafiam na dobrą drogę nr 2, która biegnie prawie równolegle do autostrady do Drezna, szybka jazda, dobry wiatr i nadrabiam straty czasu z poprzednich dni. W Creussen odbijam na zachód do Marktredtwitz, boczne, wiejskie drogi, oczywiście przez górki (cała Bawaria to pofałdowany teren), ale nabyłem już trochę doświadczenia w poruszaniu się w plątaninie niemieckich dróg. Staram się omijać drogi dla rowerów i dobrze na tym wychodzę. Kierowcy samochodów trochę mniej, bo jestem powodem stłuczki. Na sporym łuku poza wsią (tam wszyscy jeżdżą szybko - 90km/h poza terenem zab., w wioskach wiadomo 50 a często były ograniczenia do 30km/h – i wszyscy się do tego stosują) kierowca zwolnił, bo bał się mnie wyprzedzać na łuku w przepisowej odległości 1.5m, i to go zgubiło, bo za nim jechał następny, i ten już nie zdążył wyhamować i wjechał mu w kuper. Nie czułem się winny, akurat nie było równolegle żadnej drogi rowerowej, zakazów nie było, wiec pojechałem dalej. Mój Turek z Nuremberg ze swoją lawetą ma chyba niezłe dochody ze swoich usług.
W sobotę wieczorem, przekraczam granicę z Czechami, (siedzenie od razu odczuwa przejście na wschodnioeuropejskie drogi) i w Chebie próbuję kpić bilet do Cieszyna. Jest super połączenie, bezpośrednie, lecz to Pendolino - niestety brak miejsca na rowery, zajęte wszystkie 6 miejsc w siedmiowagonowym składzie. Wyjeżdżam trochę później, z przesiadką w Pradze, w końcu docieram do Cieszyna. Dalej, dwugodzinny, rowerowy finisz i wieczorem kończę imprezę.
Z wyprawy jestem zadowolony, nawet bardzo, etapy tour de France (zwłaszcza w górach) to taki zlot amatorów kolarstwa, jest sporo sakwiarzy, można zaliczyć kilka etapów, z reguły są one blisko siebie. Można podjeżdżać z sakwami lub zostawić bagaże u kamperowców i na lekko zdobywać przełęcze. Ja zostawiłem bagaże u przypadkowo poznanych czechów, drugi raz, rozbiłem namiot koło drogi i wrzuciłem bagaże do środka, kibice pilnowali, może to było ryzykowne, ale nic się nie stało.
Wyprawka zajęła mi 16 dni, przejechałem na rowerze 2100km, dojazd był kombinowany trochę koleją i dalej rowerem.
Drogi, rowerowe i „zwykłe”, najlepsze w Szwajcarii, tam wszystko jest przemyślane i dopieszczone, trochę przesadzają z jakością (np. jechałem 10km świetną, betonową drogą dla rowerów między wiochami w górach). We Francji też nieźle, zero krawężników, drogi rowerowe dobrze oznaczone, często droga rowerowa biegnie poboczem zwykłej drogi i to wydaje mi się najpraktyczniejsze.
W Niemczech „na siłę” wywalono ruch rowerowy z dróg – brak poboczy, jest zbyt dużo dróg rowerowych, bez mapy czy GPS są problemy z przejazdem „tranzytowym”. Oczywiście, to takie grymaszenie, jak ktoś ma dużo czasu, to jest super, wszędzie asfalt, nie spotkałem brukowanych dróg typu „polskiego”.
Koszty większe niż w naszej części Europy, czy na Bałkanach. Najdrożej w Szwajcarii, lecz są Aldiki i Lidle, kupuje się na zapas i „można wyjść na swoje”. Mnie to kosztowało 2 razy drożej, niż dotychczasowe, standardowe wyprawy na Bałkany.