Od siebie dorzucę mapkę wycieczki
http://www.bikemap.net/pl/route/3286754-bulgaria-i-grecja-2015/.Z Płowdiwu do Sofii wracaliśmy pociągiem kategorii B.
I trochę literek (z przygotowań do niesławnego występu we Wro
)
SofiaSofia jest brzydka, bo przypomina Warszawę - to zdanie zawodowego fotografa, redaktora z serwisu fotopolis. Jako osoby niewyrobione i o beznadziejnym guście byliśmy raczej zadowoleni ze zwiedzania, dodatkowo Sofia kupiła nas bezpłatnymi wejściówkami do muzeum, zaliczyliśmy też kilka kościołów, ślub, stypę, łaźnie miejskie...
Przy jednym ze źródełek w centrum pan podszedł do pani i mówił po ichniemu, że ma sobie stąd iść. Pani mu odpowiedziała, że nigdzie nie pójdzie, bo w telewizji mówili, że ma pozwolenie od policji, żeby korzystać ze źródełka.
Obrzeża RiłyPo krótkim pobycie w Sofii pojechaliśmy w góry. Sofia jest otoczona górami, więc nie trzeba jechać daleko. Pojechaliśmy na południowy wschód, wzdłuż rzeki, a później jeziora Iskar, w stronę gór Riła. Nad jeziorem miało być fajnie, Był długi płot i w zasadzie nudna droga do Borowca, miejsca które w pierwszej chwili budziło skojarzenia z Karpaczem, chociaż pod Borowcem mieliśmy dwa świetne noclegi – jeden pod jodłami, drugi pod ciemny, rozgwieżdżonym niebem. Dopiero w dolinie Białego Iskaru widoki stały się miłe dla oka. Chcieliśmy się przedostać przez Riłę do Jakorudy, ale już po kilku kilometrach zawrócił nas policjant – strefa ochrony ujęcia wody, przejazdu nie ma. Na nic błagania, propozycje łapówki, musieliśmy zawrócić.
W drodze do Borowca po raz pierwszy zerwałem łańcuch. (łańcuch po przebiegu około 8000 kilometrów nie był specjalnie wyciągnięty, kaseta wyglądała dobrze, więc nie widziałem sensu wymieniać). Noc spędziliśmy na łące między dwoma fragmentami górskiej serpentyny, było ciemno, powietrze czyste, trzeba było robić zdjęcia Drogi Mlecznej
Znów nas pokusiło na skróty. Z Kostenca jechało się fajnie, ruch prawie zerowy, droga dobra, po drodze kebabcze i bozowanie. Później, kierując się mapą, dojechaliśmy do zamkniętej bramy przegradzającej drogę. Zawróciliśmy, minęliśmy pomarańczowe Lamborghini i wróciliśmy do głównej drogi. Żal tyłek ściska, kiedy się popatrzy na to,
co opuściliśmy.
Trzeci raz na skróty już nie próbowaliśmy. Wybraliśmy bezpieczną drogę przez Jundołę. Jundoła, według przewodnika, miała być położna na przeuroczej przełęczy. Urok był mocno dyskusyjny i połączony z tureckim turbo folkiem. Na szczęście dalej było lepiej, więc nie mamy powodów do narzekań.
Kawałek za Jundołą, na leśnym parkingu, spotkaliśmy sukę-matkę karmiącą, która zachowaniem przypominała mi Banderę, moją owczarkę niemiecką.
Między Jundołą a Krstawą (turecka wioska w górach) widzieliśmy jeden z najładniejszych fragmentów Bułgarii, falujące na zboczach Rodopów zielone łąki, zadbane wioski, lasy... W Krstawie spotkaliśmy panie z wielkimi grzybami, zazdrość była, bo w Polsce w tym roku bieda w tym temacie. Później szukaliśmy zaznaczonych na mapie sztolni. Jedyna, jaką znaleźliśmy, była dość blisko drogi, łatwa do penetracji, ale niestety – zalana.
Rodopy Zachodnie Przy jeziorze Dospat odbiliśmy na wschód, do Borino, do Diabelskiego Mostu i jaskini Jagodińskiej. W Borino zapytaliśmy o drogę ludzi pracujących przy wykopkach, czy da się przejechać na skróty do Jagodiny, pan zapytał sfochowanego syna, czy rowerem da radę. Da. No to pojechaliśmy.
Diabelski Most to ładne miejsce, ale o wiele wrażenie niż sam most, zrobił wąski kanion poniżej. Później próbowaliśmy przedostać się na skróty do Jagodiny, droga była, z początku stroma, ale jakoś wprowadziliśmy rowery i pojechaliśmy. Niezbyt daleko, droga skończyła się na słonecznej polanie, dalej był las i urwisko. Musieliśmy wracać spory kawałek tą samą drogą i jechać na około, przez co zaliczyliśmy kilkuminutowe spóźnienie na ostatnie wejście do jaskini Jagodińskiej. Z jednej strony było małe rozczarowanie z powodu spóźnienia, z drugiej – zadowolenia, bo mogliśmy popatrzeć na okolicę z szerszej perspektywy, zobaczyć rzeczy, których nie ma w panoramio i poczuć smak przygody.
Ostatni odcinek do Jagodiny jest niesamowicie urodziwy, wpierw jazda w krasowym, wąskim kanionie, później stroma agrafka w górę i znów szersze perspektywy. Nawet jeśli nie odwiedzi się ani jaskini, ani Orlego czegoś - warto się tam przejechać dla samej drogi i widoków.
Poranną kawę zaliczyliśmy w Trigradzie, poranne zwiedzanie - w jaskini Diabelskie Gardło. Podobno Orfeusz zszedł tam po Eurydykę (podobno też doznał objawienia i porzucił kult dionizyjski na rzecz kultu Apolla), Turcy więzili tam Bułgarów i gdzie wciąż gdzieś głęboko są zwłoki speleologów, którzy próbowali zbadać przebieg podziemnej części Trigradzkiej Rzeki. W związku z tyum że mam wysokie BMI, przewodnik poinformował mnie, że wszędzie wchodzi się na własną odpowiedzialność, bo kilka lat temu ktoś o podobnej sylwetce szarżował na schodach i zmarł z powodu niewydolności układu krążenia.
Z wartych odnotowania rzeczy – tego dnia jedliśmy najlepsze flaczki w czasie wyjazdu. W Szerokiej Łące poszliśmy na kawę do restauracji, ale po piętnastu minutach oczekiwania, na relaziację zamówienia i w ramach focha, poszliśmy na do kawomatu pod domem kultury.
GrecjaW okolicach Smoljanu zrobiło się trochę jesiennie, na drzewach zieleń zaczęła przechodzić w kolor żółty, zbierało się na deszcz. Przed deszczem i jesienią uciekliśmy do Grecji, nad morze. W Grecji nie padało, ale i tak było jakoś ponuro. Może przez nisko wiszące chmury, może przez tureckie wioski w górach i przez wszechobecne śmieci. Dalej od granicy i bliżej morza optymizmem zaczęły napawać typowo greckie wioski, uprawy tytoniu, pojawiły się owoce – całkiem dobre winogrona i pyszne figi.
Tu włączył się nam tryb ekonomiczny – któryś z owocowych posiłków zmusił mnie do przejścia na ostrą dietę składającą się z koli i sucharów, a Marysia w ramach w solidarności też nie dopuszczała się żadnych szaleństw na polu gastronomii. Większość pieniędzy w Grecji wydaliśmy na podróże
promem na i z Thasos oraz na pole namiotowe.
DSCF4926-Edited by
syn_szklarza, on Flickr
Thasos gorąco polecamy, szczególnie małe, dzikie plaże. I jednorazowo naturalny basen Giola. Bardzo nam się podobały kontynentalna Kawala ze swoją południowoeuropejską aurą, podobnie Porto Lagos i sanktuarium Świętego Mikołaja wyglądające dosłownie jak z greckiej pocztówki.
DSCF5003-Edited by
syn_szklarza, on Flickr
Rodopy wschodnieReszta Grecji uroku miała jakby mniej i z chęcią wróciliśmy do kraju bozy i kawomatów, do taniego i dobrego jedzenia. Postanowiliśmy zaliczać atrakcje narysowane na mapie Rodopów Wschodnich. Zaczęliśmy od Tatula, trackiego sanktuarium położonego nieco z boku od głównych dróg. Krajobrazy były tu inne, niż w Zachodnich Rodopach, mniej zieleni, spłowiałe trawy, więcej nagich skał, widoki przypominały nam Armenię. Tatul nas nie urzekł, ale nie poddawaliśmy się i pojechaliśmy zaliczać kolejne atrakcje.
Kilka kilometrów od Tatula znajduje się Harman Kaja – forma skalna, której kształt nadały ręce ludzkie i wietrzenie. Na pewno ludzkimi rękoma zostały ukształtowane baseny do wina i sarkofag, co do reszty – pewności nie ma. Przed Harman Kaja przypadkiem zahaczyliśmy o miejsce muzułmańskich obrzędów pogrzebowych i uboju rytualnego, po – wpakowaliśmy się w drogi, które wkrótce przeszły w krowie ścieżki. Dla rowerów nawierzchnia była wyjątkowo podła, za to widokowo – pierwsza klasa. Tutaj mieliśmy stresujące spotkanie z bykiem, który stał i groźnie na nas łypał z krowiej ścieżki. Chyba zaniepokoiło go nasze pojawienie się w miejscu, gdzie ludzie raczej nie bywają. Staliśmy między nim, a cielakami i jak na złość trudno było się szybko z tego miejsca oddalić.
W ramach turystyki kwalifikowanej zahaczyliśmy jeszcze Perperikon - ruiny twierdzy, w której znajdowała się wyrocznia dionizyjska, a później jedna z pierwszych świątyń chrześcijańskich na terenie Bułgarii. Perperikon jest położony na wzniesieniu, żeby się tam dostać trzeba pokonać kilkaset metrów dość stromego deptaka, ale warto bo i same ruiny i widok są rewelacyjne. Nawet kiedy są lekko zamglone. Późnym popołudniem, w Kyrdżali, zjedliśmy najgorsze flaczki w czasie wyjazdu, śmierdzące i niesmaczne, były tak wstrętne, że później wolałem wybrać zupę z baranich ozorków.
W okolicach Ardino mogliśmy pojeździć na lekko. Bagaże zostawiliśmy w sklepie spożywczym i na szybko pojechaliśmy do Orlich Skał, kolejnego trackiego sanktuarium. Biała skała z dziurami – niszami, niby nic ciekawego, ale raczej warto. Z drugiej strony Ardino, w dolinie Ardy jest kolejny most określany mianem Diabelskiego – duża, kamienna konstrukcja wybudowana w czasach imperium osmańskiego, odnowiona chyba dość niedawno, bo jeszcze pachnąca nowością i przez to pozbawiona piętna historii.
LudzieCudne Mostowe to mosty skalne, które dla odmiany nie zostały nazwane diabelskimi. Po drodze do Cudnych Mostowych spotkaliśmy Igora. To jedyny sakwiarz, jakiego spotkaliśmy w Bułgarii, kolega z Ukrainy, z Dniepropietrowska. Igor zatrzymał się koło nas w chwili, gdy kuchenka paliwowa jeden, jedyny raz strzeliła focha, więc trochę nam było wstyd przed innostrańcem. Przedstawił się, powiedział, że on gotuje na ognisku, a na gazie, kiedy musi. Potem poszedł rozbijać namiot. Zero zbędnych ruchów, wszystko precyzyjnie, coś jak Pablo na ostatnim zlocie. Od niego się dowiedzieliśmy, że deszcz, przed którym uciekliśmy do Grecji padał przez trzy dni z okładem i dokładnie go zgnoił. Pochwaliliśmy się wakacjami z lat poprzednich, na wszystko miał odpowiedź.
Byliśmy w Gruzji i Armenii. W Gruzji był, na Kazbegi.
Byliśmy w Kirgistanie. Wszedł na Chan Tengri, a Kirigizi go okradli.
Byliśmy w Tadżykistanie. Był w wojsku, na placówce granicznej koło Murgabu, na wysokości 5100 metrów nad poziomem morza.
Polska? Pracował. Zajmuje się ogrodami. Jest biologiem, na praktykach studenckich był na Kurylach i Kamczatce... O wojnie domowej wspominał, ale się nie zgłębiał. Może się bał, że on z Dniepropietrowska, a to wschód, a tam ruskie, a ruskich w Polsce nie lubią... Opowiadał o przykrej sytuacji. Zapytał gdzieś w Bułgarii, czy może zostawić rower. „A skąd jesteś?”. „Z Ukrainy”. „Nie”.
Spotkań-rozmów z ludźmi mieliśmy niewiele, Bułgarzy może i byli nami dyskretnie zainteresowani, ale na pewno nie byli nachalni. Zawsze życzliwi i w razie potrzeby – pomocni, ale nigdy nie ciekawscy. Zagadywali do nas tylko kilka razy i prawie zawsze po polsku. Ktoś był w ramach Erazmusa w Poznaniu, ktoś pracował z Polakami w Syrii i uczył się w Katowicach. No i był Stamen – świetnie mówiący po polsku facet – dziecko dwojga bułgarskich polonistów, który w Polsce stawiał pierwsze kroki i w Polsce co jakiś czas bywa. Stamena spotkaliśmy w Płowdiwie.
Jeszcze trochę BułgariiGdzieś pomiędzy spotkaniami z Igorem i ze Stamenem, zahaczyliśmy jeszcze o Monastyr Baczkowski, miejsce dość popularne wśród Bułgarów i w ogóle wśród turystów. Zasłużenie, bo nie wszędzie można skosztować papryki a'la Pruszyński. Oprócz tego warto spojrzeć na średniowieczne freski i bogate zdobienia wewnątrz i na zewnątrz kościołów. Intrygujące są stragany, asortyment tylko trochę przypomina to, co można znaleźć na straganach w Licheniu czy przy okazji odpustów. Dominuje raczej ceramika użytkowa, przetwory owocowe czy miód, no i oczywiście dyskretnie sprzedawana rakija w wersji bezakcyzowej. Jej sprzedaż przypomina trochę scenę z futrem w „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” Barei. Ot, puste stoisko na bazarze, na
nim butelka po mineralnej z żółtawym płynem i wypisaną ceną. Podchodzisz, rozglądasz się, pytasz na sąsiednich stoiskach. W końcu ktoś mówi „8 lewów za litr”. Kupujemy, lekka konspiracja, gdyby zjawił się ktoś z organów ścigania - "Ja bardzo przepraszam ale podejrzenia panów są całkowicie bezpodstawne. Ja niczym nie handluję. Ta pani przyjechała do mnie z tą butelką i z nią odjeżdża..."
Płowdiw to w zasadzie ostatnie miejsce na naszej trasie, taka wisienka na torcie. Płowdiw to miasto równie stare, jak Sofia, ale klimatem przypominające Kraków i będące miastem partnerskim Poznania (ze względu na tor do regat wioślarsko-kajakarskich). Historia wyłania się tu i ówdzie – stadion Rzymski między deptakami, rzymski amfiteatr górujący na jedną z głównych arterii miasta, ledwie wystający ponad poziom gruntu kościół Świętego Mikołaja i piękna starówka z domami z czasów bułgarskiego odrodzenia narodowego. Gdybyśmy mieli więcej czasu, to pewnie zostalibyśmy tam przynajmniej na jeszcze jeden dzień, żeby pochodzić po wąskich uliczkach, oglądać zabytki, obserwować turystów i kosztować jeszcze bułgarskiej kuchni. Zamiast tego wsiedliśmy do pociągu i pojechaliśmy do Sofii, by następnego dnia wrócić do Polski.
Małe podsumowanieW ciągu trzech tygodni przejechaliśmy trochę około 1400 kilometrów, podjechaliśmy 18 i pół kilometra, spędziliśmy 5 nocy pod dachem, trzy w hostelu, jedną w hotelu, jedną w schronisku. Nie wiem, ile wydaliśmy, dwa razy spaliśmy na campingu, 2 razy płynęliśmy promem, raz jechaliśmy pociągiem. Nie złapaliśmy ani jednej gumy, 7 zerwał mi się łańcuch (ostatni zryw w drodze na lotnisko), musiałem go skrócić o 9 par ogniw