Widzę szczyt a za szczytem zaszczyt za zaszczytem...
https://ridewithgps.com/routes/13603969Był plan na rodzinną, rowerową majówkę na Kaszubskiej Marszrucie ale życie pisze swoje scenariusze i w ten magiczny sposób zajechałem samochodem w piękny sobotni poranek, z rowerem na bagażniku, pod Szwajcarię Lwówecką zastanawiając się co dalej. Mapa Parku Krajobrazowego Doliny Bobru z malowniczo wijącymi się wszędzie wokół poziomicami miała prowadzić mnie w znane nieznane. Szesnaście lat, tyle upłynęło od mojej ostatniej wizyty w tych rejonach. Nostalgia wymieszała się z radością i pełen pozytywnej energii wyjechałem na trasę o dziewiątej rano. Przede mną cały dzień jeżdżenia w przepięknych okolicznościach przyrody, w towarzystwie górek, ścianek i im podobnych. To musiał być udany dzień.
Do Pławnej Dolnej dojechałem przyjemną, asfaltową DDR-ką biegnącą wzdłuż ruchliwej DW 297. W owej wiosce ujrzeć można prawdziwe cuda. Jest zamek pełen legend, są rzeźby różnorakie, jest jeleń wielkości mamuta. Całości dopełnia Arka Noego, do której doprowadziła mnie pierwsza tego dnia krótka ścianka, z nachyleniem dobrze przekraczającym dziesięć procent. Prawie jak na Ararat.
Zamek Śląskich Legend w Pławnej Dolnej.
Nie znam gościa.
Mamut?
Przenieśli Ararat na Pogórze Izerskie i Arkę wzięli ze sobą.
Nasyciwszy swe oczy kawałkiem sztuki na cel wziąłem Wojciechów a właściwie polanę, a jeszcze dokładniej pole obsiane zbożem wszelakim, które nad nim góruje. Rolnikiem nie jestem, żony nie szukam, na zbożach się nie znam ale ten areał był dziś niezmiernie ważny. Otóż właśnie z niego rozpościera się widok taki, że dech zapiera. Mi zaparło nieco wcześniej, bo jak to z widokami bywa żeby mieć je jak na tacy to najpierw trzeba po nie wjechać. Więc jechałem tak od tej Pławnej, mieląc delikatnie i zastanawiając się cóż takiego niepotrzebnego wiozę w tej sakwie, że tak mi ciąży. Przypuszczenie graniczące z pewnością miałem takie, że to moja forma tam siedzi. Bywa i tak. Wjechałem, usiadłem i tak siedziałem i siedziałem na tym polu nie mogąc się napatrzeć na panoramę Karkonoszy, którą miałem jak na wyciągnięcie ręki.
Piękno samo w sobie. Śnieżka, Łabski Szczyt, Wielki Szyszak, Szrenica na wyciągnięcie ręki.
Kontemplacja kontemplacją ale reszta świata czekała, więc czas było zbierać manatki i jechać dalej. Do Pilchowic miałem głównie z górki, z krótką przerwą na młynek przed pałacem w Maciejowcu. Na Dolnym Śląsku trudno zabytkom zaistnieć ze względu na wyjątkowo silną konkurencję ale ten wyjątkowo mi się podobał. Uskuteczniłem jedno zdjęcie budowli, jedno tego co zmęczyło mnie przed chwilą i można było zjeżdżać. Dosłownie i w przenośni.
Sztywno.
Pałac w Maciejowcu.
Tama w Pilchowicach jest drugą największą zaporą w Polsce. Potężna, kamienna budowla jest piękna z każdej strony. Widziana ze swej korony wydaje się nie mieć dna, widziana z dołu przytłacza swą wielkością. Ilekroć ją widzę jestem pełen podziwu dla kunsztu inżynierów, którzy ją projektowali. Robi wrażenie chyba na każdym, nieważne czy widzi się ją po raz pierwszy czy kolejny.
Tama na Bobrze w Pilchowicach.
Tama na Bobrze w Pilchowicach. Foto z drogi powrotnej.
Po minięciu zapory zacząłem rowerowo - pieszą eskapadę przepięknym, niebieskim szlakiem pieszym wzdłuż jeziora Pilchowickiego. Ileż słów bym nie napisał, jakich epitetów bym nie użył to i tak nie odda to tego jak tam jest. Szlak biegnie urozmaiconą linią brzegową, lasem na wysokich, kilkunastometrowych skarpach, które nierzadko opadają pionowo w dół przez co jazda na półmetrowej szerokości ścieżce dostarcza niezwykłych przeżyć. Wielokrotnie byłem zmuszony to pchania roweru w górę i znoszenia go w dół, liczne korzenie, błoto i nachylenia sięgające pewnie ponad trzydziestu procent nie dawały szans na jazdę. Trudy jego pokonania z nawiązką rekompensują widoki, które co rusz namawiają do postoju. Dopełnieniem całości jest punkt widokowy "Kapitański Mostek", z którego podziwiać można ujście Kamienicy do Bobru, Pogórze Izerskie, Góry Kaczawskie czy też wspaniałe Wysokie Skały, które wyglądają jak gdyby miały się oberwać do jeziora. Urzekające miejsce.
Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Wspaniały singiel nad urwiskiem.
Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Czasem trzeba było wziąć rower na plecy i pokonać strumyk.
Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Trudy ale piękny widokowo.
Niebieski szlak pieszy dookoła jezior zaporowych. Punkt widokowy Stanek inaczej "Kapitański Mostek".
Wzdłuż wartko płynącej Kamienicy dojechałem do zapory we Wrzeszczynie, jednak dużo mniejszej i mniej efektownej od tej w Pilchowicach. Cztery kilometry dzielące ją od Stanka z założenia powinny być dużo łatwiejsze niż wcześniejszy odcinek szlaku ale droga okazała się rozjeżdżona przez crossowców i był to błotny taniec w moim wykonaniu. Miała być sielanka, wyszła orka.
Żółto niebieska droga.
Betonowa kładka nad Kamienicą.
Zapora i elektrownia na Bobrze we Wrzeszczynie.
Cztery kilometry zrytej nawierzchni szybko przerodziły się w cztery kilometry niesamowicie widokowej ścieżki wzdłuż Jeziora Wrzeszczyńskiego. Poprowadzona wzdłuż jego brzegu i niesamowicie pachnącym, iglastym lesie była prawdziwą ucztą dla zmysłów. Nawet wystające korzenie nie przeszkadzały mi w niczym. Mógłbym tak jechać i jechać. Minąwszy Siedlęcin i Wieżę Rycerską, ponoć najstarszą w Polsce, udałem się w kierunku Perły Zachodu. Nigdy tu nie byłem ale wiele dobrego słyszałem o tym miejscu więc nie mogłem ominąć tego przybytku. Położony na wysokiej skarpie, nad jeziorem Modrym, samą scenerią wokół zaprasza do tego aby je odwiedzić. Usiadłbym, wypiłbym kawę, zjadłbym polecaną szarlotkę ale przy stolikach nie było dla mnie miejsca więc nie pozostało mi nic innego jak rozsiąść się wygodnie na kawiarnianym tarasie i z poziomu posadzki konsumować zabrane ze sobą kanapki. Tak też bywa.
Wrzeszczyński zbiornik wodny.
Szkoda, że na zdjęciach nie czuć żywicznego zapachu.
Perła Zachodu w pełnej krasie.
Kolejnym przystankiem był jeleniogórski rynek, do którego powiodła mnie początkowo brukowana, następnie wygodna, asfaltowa ścieżka. Gdyby nie tabuny pieszych samobójców wchodzących akurat pod moje koła i idących całą szerokością drogi Tylko dla rowerów napisałbym, że to przyjemny kawałek drogi. A tak, wyszło jak zawsze. Kilka słów wyrwało się z mego gardła, kilka razy wprowadziłem rower w stan nieważkości i w ogóle było przyjemnie. Jak zawsze na tego typu dojazdówkach.
Poczta na jeleniogórskim rynku.
Rozłożyłem mapę na idealnie nierównej kostce przy jelenim ratuszu i palcem wytyczyłem dalszą drogę. Było podziwianie przyrody, prowadzenie roweru i tym podobne szaleństwa więc przyszedł czas na crem de la crem. Jako, że wspomniana wcześniej forma śpi spokojnie na dnie sakwy to na Karkonoską, Okraje i inne mogłem tylko popatrzeć. Ale już na północ mogłem się wybrać, więc tam ustawiłem azymut i Góra Szybowcowa stała się mą inspiracją na najbliższe minuty. Wiatr postanowił udać się za to w Karkonosze więc spotkaliśmy się w nierównej walce i przyjemność z jazdy stała się jeszcze większa. Tak to sobie tłumaczyłem gdy jechałem i jechałem, i jechałem i jechałem na te szybowce. Gdy dojechałem to prawie mnie zmiotło. Paralotniarze chcieli polatać ale nie sposób było im rozłożyć sprzętu. Miękkie buły. Kierownik startu też miał ich gdzieś i wygodnie rozłożył się obok, z kierowniczką chyba. Nie wnikałem w szczegóły. Co do samej góry to warto było, widoki z gatunku tych których się nie opisuje.
Więc jadę pod tą Szybowcową. Jeżów Sudecki.
Kierownika wywiało.
Wylądował tuż obok, z kierowniczką chyba.
Gdybym tylko potrafił nieco sterować to z tej górki odleciałbym jak szybowiec, wystarczyło rozłożyć wiatrówkę, złapać pod pachą i gotowe. Wygrała jednak opcja przyziemna, więc zjechałem w stronę Dziwiszowa łąką, lasem, łąką i lasem. Na innym rowerze byłaby frajda, na moim była walka z grawitacją i wybojami. Gdy tylko poczułem asfalt pod bieżnikiem przyszedł czas na Przełęcz Widok czy też Kapelę jak jest ona nazywana. Ponoć kultowa w tych okolicach, nie mi to stwierdzać ale poza przewyższeniem nie widzę w niej nic specjalnego. W mych oczach dużo traci przez to, że jest na niej spory ruch samochodowy, który potrafi dać się we znaki.
Kapela.
Będąc na Kapeli nie sposób nie mieć chęci na wjazd na Łysą Górę. Problem pojawia się wtedy gdy już się na nią wjeżdża. Kilkaset metrów asfaltu jakie dzieliło mnie od szutrowego parkingu na jej szczyt było drogą przez mękę. Koniec przełożeń a prawa ręką ciągle wciśnięta w manetkę z prośbą o choć jeszcze jedną dodatkową koronkę z tyłu. Szalone 6km/h było absolutnym maksimum w moim wydaniu. Ciemność, widzę ciemność... Wjechałem, rozsiadłem się wygodnie i nie zamierzałem się ruszać stąd za szybko. Było więc foto, batonik, izotonik, jabłko, kanapka i święty spokój. Trochę mi na tej łysej górce zeszło, puls też był wysoko nad poziomem morza więc poleżeć wypadało.
Nie wygląda groźnie, nieprawdaż?
Na szczycie Łysej Góry, widok w stronę Ostrzycy. Kraina wulkanów na wyciągnięcie ręki.
Z górki zjechałem z powrotem na Kapelę, następnie poniosło mnie w dół do Lubiechowa. Co kieruje człowiekiem, że zjeżdża aby za chwilę tą samą drogą wjechać na górę tego nie wiem. Mną kierowała ciekawość czy podjazd na Przełęcz Krośnicką od Lubiechowa jest naprawdę wart tego aby rozgrywać tam miejscowe czasówki czy też wyścigi. Cóż mogę napisać, ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Powrót po górę to sztuka dla sztuki. 27% nachylenia jakie maksymalnie tu występuje niech zobrazuje całość. Ciężko, bardzo ciężko, bez formy to jak żądanie krwi od suszonej ryby. Ale za to następne kilkanaście kilometrów miałem z górki i z wiatrem. Oj, jak dobrze było jechać bez użycia nóg, które dostały zasłużoną porcję wypoczynku. Zatrzymałem się dopiero przy pałacu w Czernicy, pstryknąłem pamiątkowe foto i uzupełniłem płyny w miejscowym sklepiku.
Pałac w Czernicy.
Dużym zaskoczeniem była dla mnie krótka ale stroma ściana, która wyrosła przede mną gdy skręciłem z Czernicy na Strzyżowiec. Przeoczyłem ją na mapie i mocno się zdziwiłem gdy po raz kolejny w dzisiejszym dniu musiałem kręcić młynkiem na kilkunastoprocentowy podjazd. Z tego wszystkiego w Strzyżowcu źle skręciłem i nadrobiłem kilka kilometrów zjeżdżając do Pilchowic nie tą droga co chciałem przez co musiałem wracać i to co zjechałem, podjechać po raz kolejny. Jadąc niebieskim szlakiem trafiłem na kapitalny most kolejowy, tuż przed zaporą. Jest to jeden z najwyższych mostów w Polsce, jego torowisko znajduje się 40m ponad dnem zbiornika. Prawdziwa perełka, w ciągłej eksploatacji. Szkoda tylko, że całość tej linii kolejowej nie jest w użytku, bez wątpienia byłaby to najpiękniejsza linia kolejowa w Polsce.
Jeden z najwyższych mostów w Polsce, 40m nad wodą.
Jeden z najwyższych mostów w Polsce, 40m nad wodą.
Stacja końcowa, Pilchowice Zapora.
Moja wycieczka miała zbliżać się ku końcowi. Mogłem do Wlenia pojechać na luzie, wzdłuż Bobru ale nie byłbym sobą, gdybym nie pojechał dookoła. Wybrałem wariant przez Radomice, co okazało się prawie gwoździem dla moich zmęczonych już kończyn. Wiedziałem, że będzie w górę, wiedziałem, że nie będzie lekko lecz nie wiedziałem, że aż tak. 20% wydawało mi się niekończącą się historią. Wiatr zrobił swoje, nachylenie zrobiło swoje i na górze miałem dość. Dość roweru, tej wycieczki i sam nie wiem czego jeszcze. Przeszło mi tak szybko jak przyszło gdy tylko odzyskałem na tyle sił aby obrócić się za siebie i ujrzeć to co poniżej.
Radomicko, będę je wspominał...
Ostatni etap wycieczki to Wleń i powrót do Lwówka. We Wleniu byłem ostatni raz szesnaście lat temu, na obozie, był to więc powrót na stare śmiecie. Nic się nie zmieniło, najstarszy zamek w Polsce stoi jak stał, miasteczko jak było zapyziałe tak jest. Na zamek nawet wjechałem, nie chciałem zostawiać roweru na dole. Nihil novi jakby powiedział to ktoś mądrzejszy ode mnie. Jedno zdjęcie, drugie i trzecie i czas na Lwówek. Mam sentyment do Wlenia ale to jest dziura po prostu, nie ma co ukrywać.
Najstarszy, ponoć, zamek w Polsce jest we Wleniu.
Przed Pałacem Książęcym, w którym straszą duchy. Szesnaście lat temu przed tydzień ich nie spotkałem, więc lipa
Euroregionalnego Szlaku Doliny Bobru pomiędzy Wleniem a Lwówkiem nie polecam nikomu. Dziurawy, wyboisty, nieciekawy pod każdym względem. W samym Wleniu zaczyna się przejazdem przez środek ruiny, którą ktoś zamieszkuje i zaadoptował na swoje podwórko. Praktycznie wjechał w ich pranie, swojsko i sielsko. Pewnie gdybym zaczynał nim wycieczkę mój odbiór byłby nieco inny ale tak jest jak jest. Byłem już padnięty a dziurawe polne, leśne i asfaltowe drogi dobiły mnie do końca. Dziad na dziadzie. W Lwówku krótka wizyta na rynku i z ulga przywitałem się z samochodem, który tęsknie na mnie czekał w cieniu Lwóweckiej Szwajcarii.
To była jedna z moich najcięższych ale też najlepszych wycieczek. Bardzo interwałowa trasa, krótkie bardzo strome ścianki, trudny szlak dookoła Jeziora Pilchowickiego. Samo przewyższenie z dzisiejszego dnia nie mówi prawie nic o tej trasie. Będę ją długo wspominał, to wiem na pewno.