JAK "POJEŹDZIŁEM" SOBIE W SŁOWIŃSKIM PARKU NARODOWYM
Rano zatankowałem samochód, następnie się spakowaliśmy. Wyjechaliśmy z domu w stronę Izbicy koło Łeby, aby tam spędzić weekend Bożocielny. Po 2 godzinach jazdy autem dotarliśmy prawie do Brus w Borach Tucholskich. 8 km przed Brusami droga niestety była zablokowana przez wypadek. Było tuż po zdarzeniu, straż pożarna i inne pojazdy dopiero docierały. Chwilę wyszliśmy z auta, wyprostowaliśmy kości. Podszedł strażak i powiedział, że jeszcze sporo czasu będzie droga zablokowana. Postanowiliśmy wrócić do miasta Chojnice, aby tam zjeść w tym czasie obiad. Zjedliśmy niezbyt smaczną pizzę. Najedzeni wsiedliśmy do auta. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że nie mogę znaleźć dokumentów, portfela, karty bankomatowej. Kompletnie nie pamiętałem co robiłem z dokumentami od momentu tankowania samochodu na stacji paliw. Mogły być na stacji paliw, albo przed domem na parkingu, albo też w miejscu gdzie prostowałem kości przy wypadku przed Brusami... Ponieważ czas płynął, stwierdziliśmy, że jechanie tego dnia do Izbicy to niepotrzebne męczenie siebie i dzieci. Rozejrzałem się po aucie, nie znalazłem dokumentów. Pojechaliśmy więc do Brus, gdzie wiedzieliśmy, że są ludzie też z dziećmi i rowerami. Udało się znaleźć u nich nocleg na jedną noc w dwuosobowym pokoju. Jak się rozpakowałem, to znów przejrzałem auto i bagaże. Dalej nie mogłem znaleźć zguby. Aby nieco wyluzować, pojechaliśmy rowerami w okolicach Brus, na lody. Skromne dwadzieścia parę kilometrów nas wyluzowało.
Wróciliśmy na kolację. Poznaliśmy ekipę ludzi, którzy również jeździli po Kaszubskiej Marszrucie rowerami z dziećmi. Spędziliśmy miło wieczór.
Rano szybkie śniadanie i pakowanie. Postanowiliśmy wracać do domu w poszukiwaniu dokumentów, a w razie ich faktycznego zgubienia zacząć załatwiać formalności, był piątek. Obawiałem się, że ktoś je znajdzie i wykorzysta w złych celach. Po 2 godzinach byliśmy w Inowrocławiu. Wpadłem do domu aby spojrzeć na półkę gdzie zwyczajowo kładę dokumenty. Jest. Dokumenty leżały. Byłem bardzo szczęśliwy, że leżą w domu, a nie są w rękach nieodpowiednich osób. Wróciłem do auta. Rowery na dachu, bagaże, cała rodzina w aucie. Usiadłem i w sumie co dalej? Moglibyśmy znów gdzieś jechać, bo byliśmy spakowani, łącznie z namiotem. Pojechaliśmy bardzo daleko, bo całe 5 km na działkę. Działka stała się naszą bazą do wypadów rowerowych w okolicy. Czas spędzaliśmy bardzo aktywnie, nie zabrakło twórczości własnej, polała też się krew, były lody, oglądanie pędzących pociągów ku uciesze najmłodszego 2,5 letniego Michałka. Tym razem niczego nie zapomniałem, ale o następne atrakcje zadbała matka natura. Przyszła ostra burza z wielką ulewą i huraganowym wiatrem. W rezultacie okazało się, że w domku przecieka dach...
I w ten sposób minął mi ten dziwny długi weekend.