Autor Wątek: RODDOS na Krecie  (Przeczytany 2773 razy)

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: RODDOS na Krecie
« 10 Sie 2016, 14:02 »
Bon Żur!
Pisanie się jeszcze nie zaczęło. No wiesz, sezon trwa. Teraz jestem w trasie nad morze, a pod koniec sierpnia fruuu do Andaluzji! Ale dzięki za zainteresowanie.



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: RODDOS na Krecie
« 28 Gru 2016, 21:12 »
Zapraszam na nieco dygresyjną relację z mojej kreteńskiej wyprawy... Będzie w dwóch częściach, bo pojawił się komunikat, że "przekracza dozwoloną długość (100 000 znaków)".

Wyjazd rowerowy na Kretę planowałem od zawsze. Wyspę znałem dość dobrze, bo kilkanaście lat temu objechałem ją jako turysta autokarowy. Była to moja jedna z pierwszych zagranicznych podróży i wszystko wydawało mi się tak piękne i godne uwagi, że pewnie dlatego Kreta wbiła się w moją pamięć jako cudo historii i natury. Paręnaście lat temu jeszcze nie jeździłem na rowerze, dlatego będąc tam nie patrzyłem na wyspę pod kątem jej rowerowej eksploracji. Odwiedziłem wtedy i urzekający wąwóz samaryjski, i Knossos, i inne mniej lub bardziej znane zakątki. Planując obecny wyjazd zastanawiałem się, czy jeszcze raz odwiedzać te sztandarowe miejsca. Zależne to było od kilku spraw. Spośród nich najważniejsza była kwestia ewentualnego współuczestnika wyprawy. Mój rowerowy kompan Darek, z którym do tej pory jeździliśmy na wyprawy, jakoś Kretą nie był zainteresowany, poza tym miał na głowie różne inne obowiązki. Postanowiłem poszukać zatem kogoś innego. Gdyby się znalazł i wyraził taką ochotę, to rzecz jasna zdecydowałbym się na ponowne odwiedzenie kreteńskich zabytków. Stało się jednak inaczej. Przyszło mi jechać samemu. Z jednej strony trochę mnie to zmartwiło, ale z drugiej, odpuszczając zwiedzanie, mogłem skoncentrować się na bardziej kompleksowym objechaniu wyspy. To mi odpowiadało, bo głównym celem moim rowerowych wypraw jest… jazda na rowerze. A dajmy na to, na taką Samarię należałoby poświęcić cały dzień… Myślałem o wzięciu namiotu, ale ostatecznie postanowiłem, że nocował będę pod dachem. Trochę to droższy sposób, ale coś za coś. Lubię umyć się przed snem. Taki mały bzik. No i bagatela, ze trzy kilo bagażu mniej…

Bilet dla siebie i swojego roweru, Starego Zdechlaka, miałem już zakupiony. Lot linią Ryanair na trasie Wrocław-Chania zaplanowany był na poniedziałek 23 maja. Miał on być w godzinach popołudniowych, zatem za pakowanie całego majdanu zabrałem się w poniedziałkowy poranek. Do kartonu upchnąłem rozkręcony rower, a puste przestrzenie między jego elementami wypełniłem resztą bagażu popakowaną w plastikowe reklamówki. Do kartonu wsadziłem też sakwy, tak więc oprócz kilku drobiazgów w jeszcze jednej reklamówce, całość mojego ekwipunku znalazła się w kartonowym pudełku. Karton musiałem wcześniej obciąć o jakieś 25 cm, bo był za długi i nie mieścił się w moim samochodzie. Rozkręcanie roweru i pakowanie poszło mi sprawnie i nadspodziewanie szybko. Z reguły przytrafiają mi się różne przygody, a to z pedałem, który nie da się odkręcić, a to z zapieczoną sztycą siodełka. Tym razem takich komplikacji nie było i po godzinie pracy cały pakiet był gotowy do drogi.

Na wrocławskie lotnisko dotarłem po ponadgodzinnej jeździe samochodem. Formalności związane z odlotem przebiegły sprawnie, no ale samolot był opóźniony jakąś godzinę. Specjalnie mnie to nie martwiło, bowiem w planach miałem i tak przekicanie nocy na lotnisku w Chanii, a im później miałbym przylecieć, tym krótszy byłby czas spędzony w tym przybytku. Lot trwał trochę mniej niż trzy godziny. Turbulencji ani innych gwałtownych zjawisk nie było. Z pewnym niepokojem patrzyłem na rząd bagaży wyłaniających się na taśmociągu. Wreszcie, prawie na końcu tego szeregu, dostrzegłem swój karton mocno zaklajstrowany taśmą klejącą. Pobieżne oględziny uspokoiły mnie, bowiem pakunek był w doskonałym stanie. Nieraz doświadczyłem różnych nieprzyjemnych historii związanych z lotniczym transportem roweru. Z reguły karton wyglądał jakby szarpały go wściekłe psy. Teraz jednak jako się rzekło, był w kwitnącym stanie. Niespiesznie zabrałem się za skręcanie roweru. Godzina była późna, zbliżała się północ. Robota szła mi wprawnie, wreszcie z satysfakcją patrzyłem na ukończone dzieło. W międzyczasie lotnisko opustoszało. Tylko z boksu, który zajmowali policjanci dochodziły tubalne śmiechy, rozmowy prowadzone podniesionym głosem oraz dźwięki z telewizora, który chyba był ustawiony na całą parę. Jak się głośno rozmawia trzeba przecież pogłośnić telewizor, aby można było coś zrozumieć. Ja jednak rozumiałem niewiele, zarówno ludzkie głosy żywe jak i te dochodzące ze skrzynki zlewały mi się w tajemniczą dźwiękową kulę. Wsłuchiwałem się z melodyjne brzmienie greki i jakoś mnie to hipnotyzowało.

Wreszcie oprzytomniałem i pomyślałem, że przecież trzeba jakoś zabezpieczyć karton na drogę powrotną. Musiałem znaleźć takie miejsce, gdzie spokojnie przeleżałby te dwa tygodnie. Zredukowałem jego wymiary składając go na pół. Taki zgrabny pakunek umieściłem w wielkiej czarnej folii na śmieci, którą rzecz jasna zabrałem z domu. Folia miała zabezpieczać karton od deszczu. Na Krecie o tej porze co prawda opady są rzadkością, ale przezorny zawsze ubezpieczony… Do środka pakietu wrzuciłem taśmę klejącą, a na zewnątrz kawałkiem tej taśmy przykleiłem płaski klucz do odkręcania pedałów. Po wyjściu na zewnątrz zlustrowałem okolicę. Od razu dostrzegłem dobre miejsce do ukrycia kartonu. Oto parędziesiąt metrów od hali lotniska przy parkingu na małej górce piętrzyła się spora kępa drzew i zarośli. Teren był lekko oświetlony, zatem można było dokładnie zbadać tę przyszłą kartonową kryjówkę. Była idealna. Gęste i zbite chaszcze już dwa metry od swojego skraju uniemożliwiały wypatrzenie czegokolwiek w głębi. Pakunek ulokowałem w zaroślach i jednocześnie wzrokiem omiotłem okolicę, sprawdzając czy aby kto mnie nie obserwuje. Byłem jednak sam, nie licząc mrowia gwiazd migających mi nad głową.


Dobrze wykonana praca wymagała nagrody, a nią miał być sen. Była głęboka noc i warto było choć na parę godzin zamknąć oczy. Przy kępie zarośli stanowiących teraz kartonową kryjówkę była ławeczka. Pomyślałem, że można na niej zalegnąć. Po chwili już ławka należała do mnie, a rower z zamocowanym bagażem stał przy niej. Po krótkim czasie leżenia w bezruchu, zaczęło mi się robić zimno. Chłód skutecznie wygonił zalążki snu kiełkujące w mojej głowie. Z sakw wyciągnąłem cieplejsze ubranie i szybko założyłem na siebie. Na początku było miłe ciepełko, ale ukłucia zimna przebiły i tę zasłonę. Niby Kreta, niby druga połowa maja, ale jednak nocleg pod gołym niebem, przynajmniej dla mnie, wiecznego zmarzlucha, był niekomfortowy. Po krótkiej wewnętrznej walce postanowiłem wrócić pod dach lotniska. Ryk telewizora był ciągle ten sam. Mimo to w najbardziej odległym kącie hali zwinąłem się w kłębek i w końcu odjechałem na drugą stronę świadomości. Obudziła mnie poranna krzątanina oraz dźwięki megafonu, który radośnie wieścił, że lotnisko zaczęło kolejny pracowity dzień. Na śniadanie zjadłem polskie jeszcze bułki i pęto kiełbasy, które przezornie wrzuciłem do kartonu. Znalazł się też sok pomarańczowy, który ze smakiem wypiłem. Była godzina piąta, a na zewnątrz jeszcze panoszyła się noc. Z ruszeniem w trasę postanowiłem poczekać do rozwidnienia się. Jakoś jazda po ciemku jest mi niemiła i jeśli można, to wolę jej unikać. Kilka godzin snu przydało się i czułem się całkiem wypoczęty. Jeszcze raz sprawdziłem rower, a potem obserwowałem ludzki ruch na lotnisku. Około szóstej dzień pokonał noc i można było rozpocząć kreteńską eskapadę.

Lotnisko oddalone jest od Chanii o kilkanaście kilometrów. Poranek był na tyle rześki, że jechałem ubrany w długi kostium, w którym drzemałem w hali przylotów. Chyba pierwszy i ostatni raz. Później już spokojnie mogłem go porzucić gdzieś w krzakach, by zredukować ciężar sakw. Oczywiście tego nie zrobiłem, bo z jednej strony szkoda mi go było, a z drugiej przecież nie wiedziałem, że mi się nie przyda. Po paru kilometrach względnie płaskich, zaczęły się falowania trasy w pionie. Wtedy jeszcze nie sądziłem, że będzie to norma i codzienność na kreteńskich drogach. Owszem wiedziałem, że Kreta jest górzysta, ale żeby aż do tego stopnia!? Po raz pierwszy w roku jechałem też na rowerze ze znacznym obciążeniem. Wszystko to sprawiło, że początek jazdy był trudny. Wiedziałem jednak znając swój organizm, że po stosunkowo krótkim czasie przyzwyczai się do zwiększonego wysiłku.

Do Chanii dojechałem, kiedy jeszcze miasto budziło się do aktywności po nocnym odrętwieniu. Ruch nie był duży. Pierwszy przystanek zrobiłem przy meczecie. Obszedłem go dookoła i stwierdziłem, że raczej jest tylko zabytkiem, a nie czynnym obiektem kultu religijnego. Czy to wstające słońce, czy pierwsze pokonane pagórki sprawiły, że zrzuciłem długi ubiór. Zrobiło mi się ciepło. Szybko dotarłem do centrum miasta, obejrzałem katedrę i główny deptak. Dałem też popracować aparatowi fotograficznemu. W międzyczasie miasto gwałtownie ożyło. Wypełniło się ludnością tubylczą, która spieszyła gdzieś do pracy, szkoły, czy do sklepów. Turyści pewnie jeszcze smacznie chrapali w swoich hotelowych luksusach. Po krótkim zwiedzaniu znalazłem swoją drogę wylotową i opuściłem Chanię kierując się na zachód. Droga prowadziła przy morzu i mijała kolejne miejscowości o charakterze wybitnie turystycznym. Świadczyły o tym liczne sklepy z pamiątkami, plażowymi akcesoriami oraz artykułami spożywczymi. Przy każdym sklepie spożywczym stała lodówka, a w niej cudownie chłodne napoje. Później okazało się, że te lodówki stanowią podstawowe wyposażenie większości sklepów na całej wyspie, nawet w małych wioskach poza wybrzeżem. Wielokrotnie korzystałem z ich zawartości. Piękne to było uczucie, kiedy wlewałem do rozpalonego ciała życiodajne zimne płyny. Spieczony na wiór język odzyskiwał dawną gibkość, rozum zaczynał lepiej kojarzyć, a mięśnie dostawały większej mocy. Nie gardziłem też piwem. Szczególnie upodobałem sobie markę Mythos. Było lekkie, ale wyraźnie nachmielone, a jego bąbelki, zdawało się, docierały do każdej komórki mojego ciała, dając jej nowe życie. Płyn w bidonie po kilkunastu minutach osiągał temperaturę rosołu, często zdarzało się, że go wylewałem, gdy dojechałem do kolejnego sklepu i można było kupić coś zimnego. Zresztą kariera mego bidonu była krótka, ale o tym w swoim czasie…

Na mojej trasie pojawili się też turyści, którzy ciągnęli generalnie ku morzu. No ale nie było ich zbyt wielu. Do rozpoczęcia sezonu brakował może miesiąc, a więc nie dane mi było obserwowanie tego amoku, który tu się pewnie rozpętał od lipca do września. Jakoś tego nie żałowałem. Przed dziesiątą zrobiło się naprawdę ciepło. Na liczniku kilometry przybywały w dość wolnym tempie, bo musiałem toczyć walkę z silnym przeciwnym wiatrem. Po prawej stronie cały czas towarzyszył mi błękit morza. Słońce rozleniwiało, a organizm domagał się snu, którego poprzedniej nocy nie zaznałem zbyt wiele. Postanowiłem zatem na chwilę odpocząć nad samym morzem. Pokrzepiający sen też był w moich planach. Zjechałem z głównej drogi i po dwustu metrach dotarłem do plaży. Była żwirowa, ale kamienie choć dość duże, były gładkie i miłe w cielesnym kontakcie. Pierwsza moją czynnością na plaży był rytuał, któremu zawsze oddaję się będąc nad większą wodą – morzem, jeziorem, a czasem też rzeką. Zaślubiny mojego Zdechlaka z danym akwenem. Zadanie jest proste, należy zamoczyć przednie koło roweru w wodzie. W ten sposób nawiązuje się tajemniczy kontakt pomiędzy Zdechlakiem a tą odległa krainą, którą teraz przecina. Być może też jest wróżbą powrotu w to miejsce. Zaślubiny z Morzem Kreteńskim wypadły okazale, pstryknąłem zdjęcie, sam też się niechcący zamoczyłem. Plaża była pusta, nie licząc jakiejś pary, która zażywała słonecznej kąpieli 50 metrów ode mnie. Ległem na kamieniach i delektowałem się szumem morza. Jego usypiająca moc jest powszechnie znana. Do mnie jakoś sen nie chciał przyjść. Popadłem w półdrzemkę, ale mimo tego organizm wyraźnie odpoczywał. Trwało to półtorej godziny, po upływie której poczułem się świeży i pokrzepiony. Przez chwilę analizowałem swoją chęć morskiej kąpieli, stwierdziłem jednak, że jeszcze nie tym razem.

Gdy znowu jechałem główną nadmorska drogą na zachód, przeciwny wiatr wzmógł się w dwójnasób. Ten kawałek o dziwo płaskiego odcinka można byłoby śmignąć prawie bez trudu, ale niestety wredne podmuchy sprawiały, że jazda odbywała się ze znacznym mozołem. W mieście Kolimbari stanąłem u nasady Półwyspu Rodopos. Patrząc na mapę można rzec, że wygląda on jak wskazujący palec ostro i bezceremonialnie wystawiony ku północy. Pomyślałem, że skoro chciałem możliwie najbardziej szczegółowo spenetrować Kretę, to warto też choć trochę zagłębić się w ten geograficzny twór. Warto tu wspomnieć, że jeszcze w domu kilkakrotnie brałem się za szczegółowy plan mojej trasy, ale nie udało mi się tego dokonać. W głowie ułożyłem sobie tylko ogólny zarys jej przebiegu. Chciałem zatem objechać wyspę dookoła, ale nie bezpośrednio, tylko kilkakrotnie trawersować ją na linii północ-południe, by zaznać gór. Na miejscu przekonałem się, że spokojnie można zaliczyć ciężkie podjazdy jadąc przy samym wybrzeżu. Poza tym nawet pobieżna analiza mapy każdemu wykaże, że Krety dookoła ciurkiem objechać się nie da. Zwłaszcza południowe wybrzeże jest niedostępne na długich odcinakach, bo potężne góry pławią się w samym morzu. Nie ma tam dróg, nawet szutrowych, a szlaki piesze owszem są wytyczone, lecz trzeba je nazwać niezmiernie trudnymi ze względu na topografię, znaczne dystanse i brak dostępu do wody pitnej, której zapasy trzeba zabrać z sobą.

Miasteczko Kolimbarli stanowi ośrodek turystyczny, jak większość mu podobnych na północnym wybrzeżu. Wjechałem tylko na jego wschodnie obrzeża, by za chwilę już z nim się pożegnać i zacząć mozolny podjazd na Rodopos. Droga bezceremonialnie poszła do góry. Wysokość rosła z każdym przekręceniem korby. Na Krecie nie ma za dużo miejsca, by bawić się w łagodne profilowanie dróg. Poczucie szybkiego wznoszenia się potęgowane było faktem, że początek podjazdu prowadził przy morzu. Było ono dobrym punktem odniesienia, by to obserwować. Pogoda była idealna. Morski błękit był o ton ciemniejszy od błękitu nieba. Minęło już południe i upał stał się dojmujący. Mnie jednak upał nie przeszkadza, nawet go lubię i dobrze znoszę. Przeszkadzał mi natomiast wiatr, który jakoś nie chciał odpuścić. Po dojechaniu do sekwencji kilku ostrych serpentyn, naprzemiennie ustawionych raz zgodnie z kierunkiem wiania, a raz do niego przeciwnie, znalazłem się w dziwnej sytuacji, z którą kiedyś spotkałem się na trasie transfagaraskiej w Rumunii. Oto gdy jechałem stromym podjazdem z wiatrem w plecy, prawie nie musiałem kręcić, bo tak pomagał mi wiatr. Gdy jednak skręcałem o sto osiemdziesiąt stopni i brnąłem jednocześnie pod górę i z przeciwnymi podmuchami, włączałem najlżejsze przełożenie, a i tak ledwo posuwałem się do przodu. Po czterech kilometrach podjazdu, morze zginęło mi z oczu, a stromizna nieco wyłagodniała. W pewnym momencie przed sobą zobaczyłem parę rowerzystów, dziewczynę i chłopaka. Jechali z wyraźnym trudem, choć ich rowery były bez bagażu. Gdy ich wyprzedzałem, po polsku rzuciłem „cześć!”, bo wyglądali mi na Polaków. Pewnie się pomyliłem, bo nic nie odpowiedzieli, tylko popatrzyli na mnie z jakimś wyrzutem. Zwłaszcza dziewczyna w oczach miała ból. Pomyślałem, że ta Kreta może także i mnie przynieść dużo bólu. No ale przecież sam tego chciałem… Według mojej mapy w wiosce Afrata kończyła się dobra droga w kierunku północnym. Po przejechaniu jednej trzeciej długości Półwyspu Rodopos, postanowiłem zawrócić. Już przed wyjazdem założyłem, że będę się raczej trzymał asfaltów, a na szutry wskoczę tylko w ostateczności. Mój Zdechlak został zatem wyposażony w dość cienkie oponki 1,25 cala.

Droga na południe wiodła generalnie w dół. Jechało się przyjemnie, bo i lżej (a jakże!), po dobrym asfalcie i przy minimalnym ruchu samochodowym. Pierwszy nocleg wyznaczyłem w sobie w mieście Kissamos. Gdy znowu znalazłem się na głównej północnej magistrali, miałem do niego już kilkanaście kilometrów. Dzień był jeszcze młody, postanowiłem więc wbić się mocniej na południe, by zataczając koło wrócić na wybrzeże. Przeanalizowałem mapę i ułożyłem swoją marszrutę. Prowadziła ona bocznymi drogami, wśród gajów oliwnych, drzew cytrusowych i cyprysów. Zapachy późnej śródziemnomorskiej wiosny były przytłaczające. Jakoś upodobałem sobie ocieranie się w trakcie jazdy o rośliny, które wystawały lekko na drogę. Nawet czasem specjalnie jechałem ekstremalnie blisko pobocza, by taki ludzko-roślinny kontakt nawiązać. Może w taki sposób oswajałem Kretę.

Mam zwyczaj odwiedzać cmentarze. Stanowią one doskonałe świadectwo o żywych. Kiedy więc na mojej drodze pojawiła się nekropolia, nie omieszkałem przystanąć. Cmentarz był mały, wiejski, z niewielkim kościółkiem. Znajdował się na wzniesieniu, z którego ładnie było widać okolicę. Na marmurowych bogatych pomnikach były kwiaty i znicze, ale w rozsądnej ilości. Dla mnie jednak trochę nierealnie wyglądały te groby, bo na cmentarzu rosły drzewa pomarańczowe. Ciężkie dojrzałe owoce wisiały nad grobami, a mnie dotknęło jakieś metafizyczne uczucie, że oto w tych pomarańczach krążą soki wyssane wprost z umarłych. Szybko otrząsnąłem się z tego wrażenia i ruszyłem dalej. Przy cmentarzu wymieniłem szkła w swoich okularach. Na wyprawę wziąłem swoje korekcyjne okulary rowerowe z możliwością przełożenia szkieł zewnętrznych. Do wyboru miałem albo żółte szkła rozjaśniające albo ciemne przeciwsłoneczne. W Polsce raz czy dwa razy próbowałem jeździć w tych ciemniejszych, ale praktycznie nic w nich nie widziałem. Na Kretę wziąłem dwa rodzaje szkieł, ale jazdę zacząłem w żółtych, nawet nie myśląc o tym, że mógłbym założyć przeciwsłoneczne. Gdy jednak to zrobiłem, od razu poczułem, że to jest to. Gdzież tam naszemu słońcu równać się z kreteńskim! Do końca swej wyprawy już używałem tylko tych ciemniejszych szkieł.

Nie wiem czy na myśl o tych pomarańczach, czy po prostu za sprawą zwykłych procesów metabolicznych, we mnie zaczęły intensywnie krążyć soki żołądkowe, mówiąc wprost, zgłodniałem. W większej wiosce o nazwie Topolia wypatrzyłem odpowiedni przybytek, w którym postanowiłem sobie pofolgować nieco obżarstwu. Restauracja po grecku nosi swojską nazwę „tawerna”. W karcie dań wybrałem sałatkę kreteńską, mięsne danie główne oraz piwo. Nieco zdziwiła mnie dość wysoka cena sałatki, no ale raz się żyje. Jeszcze bardziej zdziwiłem się, gdy owa sałatka wylądowała na moim stole. Była ogromna. Sama w sobie mogła stanowić pożywne danie obiadowe. Gigantyczna misa sera i warzyw. Danie główne, wielki kawał pieczonej świniny oraz frytki, też ledwie mieściło się na talerzu. Oczywiście nie byłem w stanie skonsumować tego wszystkiego. Taką ilością strawy nasyciliby się co najmniej dwaj rowerzyści. Po zakończeniu jedzenia obsługujący młody chłopak podał mi owoce i ciasto. Na mój protest, że nie zamawiałem, wyjaśnił, że to bezpłatnie, rodzaj gratisu. Potem, przy następnych wizytach w tawernach, zrozumiałem, że to taki miejscowy obyczaj. Za każdym razem do posiłku dostawałem ponadnormatywne małe co nieco. Podłubałem trochę przy cieście, zjadłem jedną cząstkę pomarańczy i kawałek melona, ale tylko dlatego, by nie wyjść na gbura, który gardzi poczęstunkiem. Zapłaciłem wysoki rachunek, ale na przyszłość wiedziałem już jak zamawiać, by szybko nie pójść z torbami. Czułem się pełny w stopniu nieprzyzwoitym. Z niechęcią popatrzyłem na rower. Teraz to bym się gdzieś przespał. No ale trzeba było jechać. Czekało mnie jeszcze kilka kilometrów pod górę, by potem znowu stracić całą wysokość i zjechać do morza.

W Kissamos byłem późnym popołudniem. Szybko przeleciałem główną arterią miasta, wypatrując jakiegoś hotelu. Coś tam wpadło mi w oko, ale postanowiłem jechać dalej licząc na to, że na obrzeżach miejscowości może uda mi się znaleźć coś tańszego. Poza tym zerknąłem na licznik, pokazywał dziewięćdziesiąt parę kilometrów. Warto było dociągnąć do setki. Gdy minąłem Kissamos, spojrzałem na mapę. Wypatrzyłem na niej zachęcające miasteczko Platanos, od którego dzieliło mnie może z osiem kilometrów. Do dobrze, nocleg w Platanos! Przejechałem jeszcze ze trzy kilometry wzdłuż morza, a potem zaczął się katorżniczy podjazd. Jechałem główną drogą zachodniej części wyspy ku jej południowemu krańcowi. Droga była szeroka i wygodna, posiadała też mały boczny wydzielony ciągłą linią pas, rzekłbyś dla rowerzystów. Nachylenie przekraczało 10 procent, jechało się ciężko, ale przynajmniej wiatr ucichł. Gdy wreszcie dotarłem do Platanos, zacząłem szukać noclegu. No ale lipa, miasteczko było malutkie, z dala od morza, brak miejsc noclegowych. Ponownie wyjąłem mapę. Miałem do wyboru albo jechać dalej, albo zwrócić do Kissamos. Robiło się późno, droga na południe ciągle się wznosiła, na dystansie kilkudziesięciu kilometrów były na niej tylko małe wioski. A więc rejterada, odwrót do Kissamos. Jazda w dół trwała okamgnienie i oto znowu przemierzałem główną ulicę w Kissamos. Pierwszy hotel odstraszył mnie ceną, dwa kolejne były jeszcze zamknięte przed sezonem, wreszcie w czwartym o nazwie takiej samej jak nazwa mojej miejscowości etapowej znalazłem przystań. Szybko zrzuciłem sakwy i poszedłem na zakupy. Kupiłem produkty na kolację i śniadanie, a także widokówki oraz znaczki pocztowe. Wysyłanie pocztówek traktuję jako swoisty obowiązek, zatem staram się te sprawy załatwić szybko, z reguły w pierwszym dniu mojego wyjazdu. Wieczerzę spożyłem lekką, bo ciągle miałem w pamięci (i chyba w brzuchu) obiadową wyżerkę. Widokówek jednak nie wypisałem, po kolacji ogarnęła mnie senność. Przestudiowałem tylko mapę, na której wypatrzyłem alternatywną drogę dojazdu do Platanos, inną niż pokonałem tego dnia. Droga na mapie miała kolor biały, co mogłoby sugerować, że jest nieutwardzona. Postanowiłem jednak zaryzykować, bo na dalekich wyjazdach nie lubię powtarzać tych samych odcinków, bo przecież warto zobaczyć coś nowego. Z tą myślą zasnąłem, a ciemność przyszła  łatwo i przyjemnie.

Wstałem wypoczęty i chętny na dalsze kreteńskie wojaże. Przed wyjazdem spytałem jeszcze recepcjonistę w hotelu o boczną drogę do Platanos. Popatrzył na mnie i na mój objuczony rower, a jego oczach dostrzegłem coś jakby powątpiewanie. Prawą rękę wyprostował, wyciągnął ku górze i jednocześnie powiedział „haj”. Całość tej pozy wyglądała jak hitlerowskie pozdrowienie. Lekko się uśmiechnąłem, gdy to skojarzenie zakiełkowało mi w głowie. Wyraźnie odradzał mi jazdę tą trasą ze względu na trudne podjazdy. Mnie jednak bardziej interesowała jej nawierzchnia. Gdy dowiedziałem się od niego, że droga jest asfaltowa, już nie miałem wątpliwości. Pomyślałem że przecież nie może być o wiele trudniejsza niż ta pokonana wczoraj. Jednak była! Na Krecie w każdym jej punkcie widać masywne cielska gór. Mój kierunek prowadził prosto ku szczytom. Kilkaset metrów za hotelem był skręt w prawo, a za nim droga bez ostrzeżenia wystrzeliła ku górze. Asfalt był nieco gorszy niż na drogach głównych, jednak bez dziur czy ubytków. Odcinki o nachyleniu kilkunastu procent przeplatały się z wypłaszczeniami lub krótkimi zjazdami. Na moje oko maksymalnie wznios drogi mógł mieć 15-16 %. Ruch samochodowy prawie całkowicie zamarł. Wąska droga doprowadziła mnie do malutkiej wioski. Liczby na liczniku wskazujące przebyty dystans rosły w ślimaczym tempie. Gdy przejeżdżałem koło jakiegoś domostwa, wyskoczyła do mnie cała sfora psów. Było ich może z dziesięć. Nie były wielkie, ale obszczekiwały mnie z dużym zapałem. Później zauważyłem, że zwierzęta te cieszą się na Krecie sporym poważaniem. Wyglądały z reguły na zadbane i najedzone, wiele razy widziałem, że były przewożone samochodami, zarówno z tyłu na platformach samochodów dostawczych jak i na przednich siedzeniach, a wtedy wesołe pyski wystawiały przez uchylone szyby. Psy po jakimś czasie zniechęciły się pogonią i wróciły do siebie, ja natomiast pomyślałem, że warto coś wymyślić na wypadek, gdyby rzuciły się na mnie większe brytany. Po przejechaniu jeszcze chyba dwóch wiosek dotarłem do swojej wczorajszej drogi. Wyrzucony zostałem już za Platanos i teraz jechałem najbardziej na zachód wysuniętą kreteńską drogą.

Po dwóch kilometrach podjazd się skończył, a wisząca na poziomie 300-400 m szosa zbliżyła się do morza. Widok na klify był fascynujący. Stanąłem chwilkę, by się naparzyć i zrobić parę zdjęć. W miejscu mego postoju przy skale znalazłem baranią czaszkę nabitą na metalowy słupek. Zakręcone rogi i czarna szczecina na pysku martwego zwierzęcia w tej scenerii wyglądały trochę niesamowicie. Może był to rodzaj ostrzeżenia, by uważać na strome i wysokie urwisko, którym za parę metrów kończyła się skała, może dziwny sposób wskazania praw własności do przyległego terenu, a może po prostu makabryczny żart znudzonych górskich pasterzy. Dalej droga ostro poszła w dół. I znowu jak na Kretę przystało, nie było żadnych kompromisów. Kilkukilometrowy zjazd był fantastyczny. Rower zdegustowany wcześniejszymi prędkościami poniżej 10 km/h rzucił się w dół jak jastrząb. Morska bryza przynosiła rześkość i wlała nowe siły w podmęczone mięśnie. Zjazd doprowadził mnie do samego morza. Ogarnęło mnie uczucie, które czasem towarzyszy mi w takich momentach. Oto straciłem całą swoją wysokość zdobywaną w takim trudzie i znowu przyjdzie mi od tego minimalnego poziomu wdrapywać się na kolejne wzniesienia. No ale wszakże przed chwilą miałem niezaprzeczalną przyjemność mknięcia w dół. Coś za coś. Nadbrzeżna wioska nazywała się Sfinari. Z pewnym przekąsem zauważyłem, że był w niej pensjonat, a i inne oznaczenia sugerowały możliwość znalezienia noclegu. Pod nosem kląłem na siebie za wczorajsze tchórzostwo i zawrócenie do Kissamos, kiedy nocleg był dosłownie o kilka kilometrów. I to generalnie drogą prowadzącą w dół…

Śniadanie w hotelu zjadłem marne, a więc z uśmiechem na ustach powitałem knajpkę, która pokazała się na mojej drodze. Nauczony doświadczeniem poprzedniego dnia posiłek zamówiłem skromny. Był to rodzaj szaszłyku z frytkami oraz witaminkami w postaci mieszanki warzyw. Do tego podano mi piwo w cudownie wymrożonym kuflu. Smakowało wybornie, a jego chłód przynosił ulgę wyprażonemu na południowym słońcu ciału. Czekając na podanie posiłku odkrywałem zalety smartfonu. Przez długi czas broniłem się przed nabyciem tego urządzenia, bo jakoś wydawało mi się za duże i niepotrzebne. W końcu poszedłem jednak z duchem czasu. Dzięki temu mogłem teraz dowiedzieć się, co dzieje się w kraju, mogłem też oprócz klasycznej mapy posługiwać się nawigacją satelitarną, a w końcu wieczorami leczyć nostalgię za krajem oglądając stare polskie filmy na youtube. Niech żyją smartfony! W knajpce spędziłem z pół godziny, odpocząłem i pokrzepiłem się posiłkiem i napitkiem. Sfinari to była mała osada, pewnie kiedyś o charakterze rybackim, a teraz czekająca na turystów i ich grube portfele. Miała jednak swój urok, bo w przeciwieństwie do gwarnego północnego wybrzeża Krety, można tu było znaleźć odrobinę spokoju. Za wsią czekała mnie kolejna wspinaczka. Jeszcze tylko przejechałem przez Ano Sfinari i znowu musiałem pospiesznie redukować biegi w moim Zdechlaku. Przy okazji nauczyłem się nieco greckiego, bo zrozumiałem, że „Ano” oznacza tyle co „Górne”, w przeciwieństwie do określenia „Kato”, które tłumaczy się jako „Dolne”, co wydedukowałem nieco później.

Podjazd był niezmiernie ciężki. Kręciłem z mozołem, a w głowie kotłowała mi się myśl, by zerwać sakwy i rzucić je w dół. Poczułem, że na plecach pod koszulką wytwarzały mi się grube krople potu. Zgodnie z zasadami grawitacji powoli spływały w dół, centralnie na linii kręgosłupa łączyły się w jedną strużkę i dalej brnęły ku pośladkom. Ich przepływ kończył się w pampersie spodenek, ale za chwilę nowa porcja potu wytwarzała się na plecach i cykl się powtarzał. Ze względu na to zjawisko podzieliłem później wszystkie swoje kreteńskie podjazdy. Jeśli organizm produkował te rzeki potu, podjazd był trudny, jeśli obywało się bez nich, to była bułka z masłem. Znój potliwego podjazdu trwał pięć kilometrów. Na tym odcinku szybko windowałem się w górę. Ruch samochodowy był minimalny. Nagrodą za wysiłek był coraz wspanialszy i dostojniejszy widok. Dzikie góry dookoła, których zbocza od porastającej je roślinności były w kolorze ciemnozielonym, wielki łuk drogi w tyle za mną oraz błękit morza w dole i błękit nieba w górze, wszystko to definiowało tę potęgę. Gdy panorama stała się szczególnie majestatyczna, stanąłem i postanowiłem zrobić małą sesję zdjęciową. Gdy tak pstrykałem fotki, podjechał samochód i zaparkował koło mnie na małym kawałku w miarę równej powierzchni na poboczu drogi. Wysiadły z niego dwie panie w średnim wieku. Zaczęły rozmawiać między sobą i zapaliły po papierosku. Były to turystki, Czeszki. Słysząc słowiańską mowę, odezwałem się do nich. Znam nieco czeski, a więc poszło mi gładko. Gdy wyjaśniłem im, że jadę dookoła wyspy, stałem się na chwilę obiektem podziwu. Połechtało to nieco moją próżność. Jakoś milej zrobiło mi się na duszy, gdy zrozumiałem, że na tej dalekiej wyspie nie jestem zupełnie sam, że ludzie choć trochę są zainteresowani tą moją daleką wyprawą. Jednocześnie patrząc na samochód Czeszek i mając w pamięci zanotowane wcześniej obrazy, uświadomiłem sobie pewien szczegół socjologiczno-społeczny. Wszystkie widziane dotąd samochody tubylców były niezmiernie brudne, natomiast pojazdy wypożyczane turystom odznaczały się wzorcową czystością. Konkluzja ta uświadomiła mi, że w tym przynajmniej zakresie jestem bliższy rodowitym Grekom, bo mój samochód pozostawiony na lotnisku we Wrocławiu też nie był okazem wypielęgnowania. Czeszkom powiedziałem „ahoj” i pojechałem dalej. Gdy wyprzedzały mnie samochodem, ładnie też zatrąbiły na pożegnanie. Po przejechaniu następnych kilkunastu kilometrów drogą, której profil falował jak kardiogram zawałowca, odbiłem od zachodniego wybrzeża i skierowałem się na południowy wschód. Morze zniknęło z horyzontu, co jakiś czas przecinałem małe wioski, w których uzupełniałem zapasy płynów. Od miejscowości Voutas pomknąłem już w dół, ku Morzu Libijskiemu.

Kilkaset metrów za tą wioską, kiedy już pędziłem na zjeździe, zobaczyłem mały kramik z miejscowymi produktami spożywczymi, owocami, miodem i chyba butelkami samogonu, nad którym łopotała biało-czerwona flaga. Widok ten do dziś mam przed oczami. Jechałem bardzo szybko i gdy dotarło do mnie, że warto przystanąć w tym miejscu i zagadnąć przydrożnego sprzedawcę, byłem już daleko. Przez sekundę w głowie rozpatrzałem powrót, ale jakoś nie zdecydowałem się na to. Zastanawiam się, któż w tej zapomnianej i dalekiej miejscowości wywiesił polską flagę. Problem ten pozostanie dla mnie zagadką, której pewnie już jej nie wyjaśnię.

Do Paleochory dojechałem popołudniem. Licznik wskazywał 80 kilometrów, jak się później okazało był to mój najkrótszy kreteński etap. Zaliczyłem pierwszy trawers wyspy na linii północ-południe. Już wcześniej ustaliłem, że w Paleochorze zakończę jazdę, bo jest to miasteczko, z którego można jechać z powrotem tylko na północ, a na kierunku tym są małe miejscowości nie rokujące znalezienia noclegu. Kierunek wschodni wzdłuż wybrzeża był nieosiągalny ze względu na krzepkie góry i brak dróg. Trochę pokręciłem się po Paleochorze w poszukiwaniu noclegu. Stwierdziłem przy tym, że jeśli miałbym udać się jeszcze raz na Kretę bez roweru jako turysta plażowy, to Paleochora byłaby moim faworytem. Mała samotna miejscowość niemalże na końcu świata. Przy samym morzu znalazłem pensjonat o nazwie Rooms Castello. Szybko załatwiłem formalności związane z zakwaterowaniem. Rower przytroczyłem na zewnątrz do ogrodzenia przy pensjonatowej restauracji, sakwy wrzuciłem do pokoju, a sam poszedłem na spacer na plażę. Nadbrzeżny piasek, rzadkość na Krecie, której plaże są raczej kamieniste, zachęcał do odpoczynku. Na chwilę na nim ległem, ale myśl o morskiej kąpieli pozostała niezrealizowana, bowiem Morze Libijskie było wzburzone, a wielkie fale dudniły z dziką mocą. W pobliskim markecie zrobiłem odpowiednie zakupy, bo głód patrzył już w moje oczy. W pokoju szybko pochłonąłem kolację, wypisałem widokówki do znajomych, a jedną nawet do samego siebie (robię tak od lat, w ten sposób dokumentuję swe rowerowe i nierowerowe wycieczki). Do snu ukołysał mnie jednostajny szum morza, które wieczorem się uspokoiło.

Góry południowego wybrzeża stykają się z Morzem Libijskim. Opuszczenie tych rejonów na rowerze wiąże się z początkowym pokonywaniem sporych nachyleń. Do boju ruszyłem koło dziewiątej, po pożywnym śniadaniu. Na dzień dobry dostałem coś na przyspieszenie oddechu. Znana strużka „żywego” potu powoli spływała ku moim czterem literom. Po krótkiej wewnętrznej ambicjonalnej szamotaninie zmuszony byłem ustawić napęd na najlżejsze przełożenie. Krótki odcinek jechałem główną drogą ku północnemu wybrzeżu, a potem skręciłem w prawo w kierunku Azogires. Zarówno na tej głównej arterii jak i na bocznej, pojazdy mechaniczne pojawiały się sporadycznie. Jechało się przyjemnie. Wreszcie dotarła do mnie świadomość, że spełniam swoje marzenie. Mimo skrajnego wysiłku na podjeździe, coś na kształt uśmiechu pojawiło się chyba na mojej twarzy. Nawet te nieuczęszczane lokalne drogi miały doskonałą nawierzchnię, bez dziur, spękań czy wybrzuszeń. Asfalt znakomicie spisywał się w skrajnie wysokich temperaturach. Gdy popatrzyło się na niego stycznie, można było dostrzec pewną opalizację. Jak się później dowiedziałem, do asfaltu dodawano szkło, by zwiększyć jego odporność na działanie słonecznych promieni. Oczywiście nie były to okruchy pobitych butelek, powtykane w zewnętrzną warstwę drogi, bo wtedy rowerowa jazda byłaby lekko utrudniona, lecz stopiony kwarc, który mieszano z masą bitumiczną. Wadą tego rozwiązania był fakt, że nawierzchnia taka robiła się śliska po deszczu, o czym zresztą często ostrzegały odpowiednie znaki drogowe. No ale opady są na Krecie rzadkością, przynajmniej w okresie od kwietnia do października. Po przejechaniu kilku pierwszych kilometrów, ekstrema się skończyły, teren na mojej trasie co prawda ciągle się wznosił, ale można było nieco wypoczywać na wypłaszczeniach. Gdy tylko oglądałem się za siebie, ciągle w oddali widziałem błękit morza, z tym że z coraz wyższego pułapu.

Za Azogires jeszcze raz skręciłem w prawo, w drogę o jeszcze gorszym standardzie. Na mapie miała biały kolor, a na efekty nie trzeba było długo czekać. Oto pojawiły się szutry. W pewnym momencie nawet zwątpiłem, czy nie pomyliłem drogi. Odpaliłem GPS, a jego odczyty mnie uspokoiły. Jak ja nie lubię luźnych nawierzchni! Wąskie opony buksowały po kamieniach, a ja z utęsknieniem wypatrywałem asfaltów. Przejechałem przez wioskę Platanes, w której określenie „koniec świata” nabierał nowych znaczeń. Domki sklecone z byle czego sprawiały przygnębiające wrażenie. W końcu po kilku kilometrach pokazał się wyczekiwany czarny kolor twardego podłoża. W dodatku droga prowadziła ostro w dół. Moment odpoczynku dla napiętych mięśni spowodował, że moja mina dla postronnego obserwatora stała się pewnie bardziej błoga. Po dojechaniu do rozstaju dróg, sprawdziłem mapę. Wyszło na to, że powinienem skręcić na lewo. Dobra nasza, dalej w dół. Jednak gdy minąłem wioskę Temenia, zapaliła się w mojej głowie czerwona lampka. Coś mi nie grało. Jeszcze raz wyjąłem mapę. No, źle. Trzeba zawrócić ze trzy kilometry! Jakoś mnie to zbulwersowało i przybiło, uśmiech znikł mi z twarzy. Ruszyłem z powrotem, a gdy zobaczyłem małą przydrożną knajpkę, postanowiłem chwilę odetchnąć. Zamówiłem piwo Mythos, a jako gratis od starszego jegomościa obsługującego ten przybytek dostałem pokaźny kawał ciasta, coś w rodzaju babki. Posiłek poprawił moje morale. W dalszą trasę wyruszyłem pozytywnie nastawiony, widocznie tak działają słodkie kalorie. Po przejechaniu odcinka do feralnego rozstaju dróg, gdzie pomyliłem kierunek, profil trasy był urozmaicony, trochę w górę, trochę w dół. W okolicach miejscowości Dimitriana zaczęła się jednak kolejna mozolna wspinaczka. W pewnym momencie dojechałem do miejsca, w którym po prawej ręce miałem odsłonięty widok na swoją dalszą drogę. Wycinała się ona w górskim masywie, a widok nachylenia podjazdu, który mnie czekał, zmroził mnie do szpiku kości. Było to około dwóch kilometrów przy stromiźnie piętnastu procent. W głowie zanuciłem sobie słowa piosenki nieco zmieniając jej tekst „panie Tomku, pan się nie boi” i ruszyłem w górę. Gdy jednak zacząłem brnąć ku górze, okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Do dziś nie wiem, czy błędnie oceniłem stopień nachylenia, omamiony jakąś fatamorganą, czy dostałem takiej krzepy po tej kalorycznej babce, że wjechałem na szczyt śpiewająco, w takt melodii znanej piosenki Kultu.

Na górze stanąłem na rozjeździe dróg, prosto znowu generalnie ku Chanii, w prawo na Xiloskalo. Przez chwilę nawet analizowałem myśl, czy nie puścić się w prawo. Wtedy miałbym możliwość jeszcze raz zobaczyć wąwóz Samaria, który przeszedłem pieszo 16 lat temu. Jest to najdłuższy wąwóz w Europie, a jego ostatnie kilometry sprawiają rzeczywiście niesamowite wrażenie. W górę strzelają skały o wysokości 300 m, a trzeba przeciskać się przesmykiem o szerokości kilku metrów. Jednak racjonalne myślenie tym razem zwyciężyło, na tę eskapadę musiałbym poświęcić cały dzień, a przede mną było tyle nowych widoków. Na swoim telefonie sprawdziłem wysokość. Wyszło, że jestem na poziomie około 900 mnpm. Trochę się tym rozczarowałem, bo myślałem, że będzie więcej. Teraz czekały mnie głównie zjazdy. Postanowiłem obrać kierunek północno-wschodni, by wylądować na wybrzeżu Morza Kreteńskiego, ale spory kawałek na wschód od Chanii. Jazda w dół była euforyczna. Cieszyłem się nią jak małe dziecko. Niedługo mogłem z oddali obserwować morze i północny brzeg wyspy. We wsi Agia wypatrzyłem małą knajpkę. Słowo „agia” znaczy tyle co święta. Na Krecie i w ogóle w Grecji są setki, jak nie tysiące miejscowości zawierających to określenie (lub „agios” – „święty”). Z reguły dodane też jest imię konkretnej świętej albo świętego, rzecz jasna. Po podsumowaniu swoich kreteńskich statystyk wyszło mi, że przejechałem przez 18 „świętych” miejscowości. W brzuchu mi już burczało, a więc należało czymś napchać kiszki. Jadłodajnia, która stanęła na mojej trasie, była raczej przeznaczona dla miejscowych. Grecy siedzieli przy stolikach, a ja wmieszałem się w ich towarzystwo. Pozdrawiali mnie i pytali skąd jestem. Zamówiłem jakieś miejscowe danie, pobieżnie analizując menu w alfabecie greckim, bo innego nie było. Tak na dobrą sprawę nie miałem pojęcia, co mi podadzą, liczyłem na dobry strzał. Dostałem ogromny talerz zapiekanych pomidorów i papryki, a wszystko nadziewane ryżem w oliwnej omaście. Obiad smakował wybornie, mimo tego, że był zupełnie bezmięsny. Strawę popiłem lekkim piwkiem, a oglądając rachunek nie musiałem się obawiać o nagły skok ciśnienia. Było może koło piętnastej, a ja właściwie z powrotem znajdowałem się na przedmieściach Chanii. Nie miałem zamiaru wjeżdżać do tego dużego miasta, zatem na mapie wypatrzyłem alternatywną drogę, którą mógłbym dotrzeć na samo wybrzeże, ale już mając Chanię sporo po lewej ręce. Teren na chwilę jakby się spłaszczył.

Przejeżdżałem przez okolice, w których krajobrazie dominowały sady pomarańczowe. Są to dziwne drzewa, bo na jednym potrafią być jednocześnie i dojrzałe owoce, i kwiaty. Do morza dojechałem w mieście Souda. Powoli zacząłem rozglądać się za jakimś noclegiem, ale Souda nie przypadała mi do gustu. Stanowiła przemysłowe przedłużenie Chanii, mijałem jakieś duże magazyny i zakłady, a wielkie ciężarówki kierowały się do pobliskiego portu. Zresztą na liczniku nie wyskoczyła jeszcze magiczna setka, a więc postanowiłem jechać dalej. Wkrótce dotarłem do główniej północnej arterii Krety łączącej Chanię ze wschodnim wybrzeżem. Ruch był spory, lecz rowerem można było spokojnie kręcić bocznym wydzielonym pasem. Morze, które falowało po mojej lewej stronie, słało mi piękne błękitne refleksy, a ja cieszyłem oczy tym kolorem. Po ośmiu kilometrach skręciłem z głównej drogi do miasteczka Kalives, w którym postanowiłem zakończyć jazdę. Miało ono wybitnie turystyczny charakter. Objechałem je całe w poszukiwaniu swego nocnego przytułku. Raz nawet usłyszałem polski język. Oto młoda para, może małżeństwo, intensywnie o coś się kłóciła. Ofert noclegu było sporo. W końcu przystanąłem przy pensjonacie opisanym jako „Dimitra”. Ze starszą panią, matką właścicielki, zacząłem negocjować cenę. Podstawową trudnością w naszym porozumieniu się w tej kwestii był fakt, że chciałem zakwaterować tylko na jedną noc. W końcu jednak w sympatycznej atmosferze udało mi się zbić cenę o pięć euro. Warunki były komfortowe, od morza dzieliła mnie tylko ulica, ale niestety szwankowało wi-fi. Przekonałem się o tym wieczorem, gdy chciałem obejrzeć sobie jakiś polski film. Po ulokowaniu się w pokoju, poszedłem na mały spacer po miasteczku. Było popołudnie, słońce jeszcze miało w planach nieco popracować. W Kalives było wiele sklepów i restauracji. Z początku planowałem wreszcie trochę popływać, ale później ochota do morskiego baraszkowania niespodziewanie mnie opuściła. Poczułem się zmęczony. Kupiłem tylko jedzenie na kolację i jutrzejsze śniadanie. Wczesnym wieczorem byłem już w swoim pokoju, a stwierdziwszy, że nie mogę na telefonie posłuchać ojczystego języka, ułożyłem się do snu, który spłynął na mnie jak ciepła fala pobliskiego Morza Kreteńskiego. Przed uśnięciem przez głowę przemknęła mi myśl, że oto zaliczyłem drugi wertykalny trawers wyspy. Teraz czekała mnie jazdy ku jej wschodnim krańcom, oczywiście z pewnymi wariacjami. Tuż przed odpłynięciem w nieświadomość usłyszałem jednak naszą mowę. Chyba gdzieś w mojej głowie dalej kłóciło się to polskie małżeństwo.

Mam zwyczaj, że rano przed wyjazdem robię zdjęcie obiektowi, w którym spędziłem noc. Tak samo uczyniłem z pensjonatem „Dimitra”. Udało mi się nawet wspólnie sfotografować ze starszą panią, z którą poprzedniego dnia negocjowałem warunki noclegu. O poranku krzątała się przy domostwie i chętnie razem ze mną pozowała przed pensjonatem. Kazała sobie pokazać zdjęcie i z pewną kokieterią zapytała czy jest ładna. Oczywiście przytaknąłem, a w nagrodę dostałem trzy dorodne pomarańcze. Jazda oczywiście zaczęła się podjazdem. Byłem przy samym morzu i z mapy wynikało, że pierwsza część trasy wiele się od niego nie oddali, ale droga szła cały czas w górę na odcinku kilku kilometrów. Nachylenie było jednak na tyle przyjazne, że na plecach nie czułem strużek potu. Po około 20 minutach zorientowałem się, że w koszyczku przy ramie nie mam bidonu. Zostawiłem go w pensjonacie. Przez moment nawet rozpatrzałem powrót, ale zniechęciły mnie do tego dwie sprawy. Musiałbym znowu pokonywać ten podjazd, a poza tym mój bidon „zakwitł”. Jestem wyznawcą teorii, że wodę piją konie, a zatem w bidonie zazwyczaj mam soki. Mój ulubiony sok pomarańczowy ma w sobie sporo cukrów, a w wysokiej temperaturze szybko zaczynają rozwijać się bakterie powodujące jego fermentację. Tak było i tutaj. Wlany do bidonu sok po krótkim czasie zaczynał wydzielać gazy, świadczące o zachodzącym procesie gnilnym. I oczywiście nie nadawał się do picia. Aby zabić bakterie należy „zakażony” bidon potraktować albo wysoką albo niską temperaturą, bo zwykłe mycie jest psu na budę. W praktyce trzeba go wygotować albo po oczyszczeniu wsadzić na parę dni do zamrażalnika. W warunkach wyprawowych małe są szanse, aby skutecznie poradzić sobie z tym problemem. A po co wozić bezużyteczny balast? Po przeprowadzeniu mniej więcej takiej analizy, bidon spisałem na straty. Od tej pory kupowałem butelki z napojami, które wpychałem do bidonowego koszyczka. Kiedyś na innej wyprawie miałem podobną przygodę, zatem odświeżyłem tylko sobie umiejętność odkręcania butelki i picia „w locie”.

Parę razy już napomknąłem o dobrym stanie kreteńskich dróg. Jednak należy tu wspomnieć o pewnej kwestii, która nieco zmienia na to spojrzenie. Na całej wyspie drogi są poprzecinane w poprzek swej osi, a na wielu długich odcinkach także wzdłuż. W szerokich na kilkanaście centymetrów kanalikach ułożone są gumowe węże nawadniające pola. Perforacje te są co prawda zalane z powrotem asfaltem, ale w sposób dość niechlujny. Jadąc zatem nawet głównymi arteriami, co jakiś czas trzeba przeciąć takie wybrzuszenie lub częściej - zapadlisko. Szczególnie uciążliwe były kanały puszczane równolegle do osi drogi. Są one co prawda wyżłobione na samym skraju asfaltowej nawierzchni, ale to jest wszakże też droga dla rowerów. Jakoś tak dla mnie pechowo się składało, że owe wzdłużne linie nawadniające przeważnie znajdowały się po mojej stronie… Nawadnianie pół i sadów dla Kreteńczyków stanowi jeden z podstawowych rolniczych problemów. Brak opadów lub ich śladowe ilości w okresie od wiosny do jesieni, wymusza szukanie wody głęboko pod ziemią oraz budowania skomplikowanego i kosztownego systemu rurociągów i pomp. Wyraźnym objawem deficytu wody były puste kamieniste koryta wyschniętych rzek, które wiele razy widziałem. Dopiero od listopada napełniały się one wodą, gdy zaczynały padać pierwsze duże deszcze. Po zostawieniu bidonu w pensjonacie problemem dla mnie stało się nawodnienie mego organizmu. Słowa „nawodnienie” użyłem symbolicznie, bo jak wcześniej napisałem, wodę to piją konie, a człowiek według mojej teorii winien wchłaniać bardziej wartościowe i smaczne napoje. Na szczęście moja bolączka rozwiązała się szybko, po znalezieniu pierwszego sklepu, a tych na Krecie naprawdę nie brakuje. Może nie są tak liczne jak po naszych wsiach, ale było ich zdecydowanie więcej niż się spodziewałem. W takich warunkach jazda bez bidonu w kreteńskim upale nie stanowi dla rowerzysty powodu do zmartwienia.

Ciekawymi obiektami na Krecie są przydrożne kapliczki i małe kościółki. Jest ich bardzo dużo i towarzyszą turystom zwiedzającym wyspę prawie w każdym miejscu. Jadąc na rowerze siłą rzeczy można bardzo dokładnie się im przyjrzeć, można też przystanąć przy którejś, a jeśli jest otwarta, wejść do środka. Przeważają takie pocztówkowe, z niebieskimi dachami i bielonymi ścianami, zwieńczone krzyżem i dzwonnicą, z wysmukłymi drzwiami i otworami okiennymi. W środku jest mały ołtarzyk, puszka na datki i świece do zapalenia. Przez głowę na początku mej jazdy przebiegła nawet myśl, czy aby w ramach cięcia kosztów nie spróbować znaleźć noclegu w świątynce. Jednak myśl ta wydała mi się świętokradcza i wyparłem ją z głowy. Jadąc w ten pogodny i piękny poranek w trakcie mej pierwszej wspinaczki zaliczanej w ciągu tego dnia, dotarłem właśnie też do oryginalnej kapliczki. Nie była zadaszona, jej konstrukcję stanowiły proste nieotynkowane kamienie. Przypominała rodzaj budowli obronnej, tylko w miniaturze. Na masztach wystawione były flagi: grecka i greckiego kościoła ortodoksyjnego. Ta druga to wizerunek konturów czarnego dwugłowego orła na żółtym tle. Za kapliczką roztaczał się wspaniały widok na górzyste wnętrze wyspy. Stanąłem przy niej na krótki popas, ze smakiem zjadłem pomarańcze otrzymane rano na drogę od pani z pensjonatu i wpatrywałem się w majestat dzikich szczytów. Zrobiło mi się dobrze i pomyślałem sobie, że czasem warto ziszczać marzenia. Po podjeździe przyszedł czas na szpurt do morzu. W tym dniu nie zamierzałem trawersować Krety na południe, lecz poruszać się możliwie jak najdalej na wschód. Od razu jednak postanowiłem, że nie będę jechał główną nadbrzeżną drogą, lecz postaram się wgryzać w góry północnego wybrzeża. Zjazd był nadspodziewanie ostry. Po pierwszym dniu jazdy, kiedy mocno przeszkadzał wiatr, kolejne dni były bezwietrzne. Prując w dół poczułem dopiero orzeźwiający wir powietrza. Wystawiałem ku niemu twarz i smakowałem niesione przez niego śródziemnomorskie wonie. Szusując beztrosko w dół, zobaczyłem naprzeciwko sakwiarza, który mozolnie kręcił w górę. Był to starszy żylasty jegomość, któremu przyjaźnie machnąłem ręką. Dotarło wtedy do mnie, że był to pierwszy rowerowy turysta, którego spotkałem na Krecie. Spodziewałem się, że do tak atrakcyjnego miejsca sakwiarze będą walić drzwiami i oknami, a tu posucha…

Do morza zjechałem w Georgopouli, typowym turystycznym miasteczku, które miało jednak pewien urok. Płynęła tu nawet spora stała rzeka, która szybko kończyła swój żywot w słonych wodach morskich. W sklepie zaopatrzyłem się w płyny i ponownie skręciłem ku górom. Stopnia trudności podjazdu już specjalnie nie pamiętam, w każdym razie wykroplenie potu nie nastąpiło, a więc trzeba przyjąć, że był pozbawiony ekstremalnych nachyleń. Za Episkopi zaczął się kolejny błogi zjazd, słońce prażyło niemiłosiernie, a ja czułem już na osłoniętej skórze pierwsze efekty jego działania. Nigdy nie używałem żadnych kremów czy filtrów blokujących, a więc powoli zaczęły mi wyskakiwać małe bąbelki, efekt oparzeń słonecznych. Korzystając z przerw w jeździe, a czasem też w jej trakcie z lubością je przebijałem. Zjazd był symetryczny w stosunku do podjazdu, a zatem bez szaleństw. Droga wyrzuciła mnie w Rethymno, trzecim co do liczby mieszkańców mieście wyspy. Warto w nim zobaczyć potężną fortecę z okresu panowania weneckiego. Szczegółowo zwiedziłem ją w 2000 roku, a więc nie traciłem już na nią czasu. Podjechałem do brzegu morza, ale kąpieli nie zażyłem, bo zniechęciła mnie kamienista plaża. Ostre głazy wystawały też ponad fale, a więc można było się tam nieźle pokaleczyć. W centrum miasta skusiłem się na obiad. W rodzaju baru bistro przekąsiłem kurczaka, co jest o tyle godne odnotowania, że sporadycznie jem drób. Kiedyś na wyprawie w Maroku zjadłem nieświeże udko i potem prawie zszedłem z tego świata. Tym razem jednak kurczak był pozbawiony jadu, bo nie miałem później żadnych żołądkowych sensacji. Warto też zaznaczyć, że w bistro nie dostałem żadnej gratisowej przekąski lub napitki. Cóż, duże miasto ma swoje zwyczaje, nie to co prowincja. Kilka następnych kilometrów jechałem przy morskim wybrzeżu, a moja trasa stała się całkiem płaska. Przedzierałem się znowu przez turystyczny kołchoz, w którym kręciło się już sporo amatorów plażowania i słońca. Było ich znacznie więcej niż zaobserwowałem pierwszego dnia wyprawy w okolicach Chanii. Za Rethymno w kierunku wschodnim łączy się z nim kilka mniejszych miejscowości. Z pewną ulgą ujrzałem wreszcie swój skręt w prawo, ku wnętrzu Krety. Nawet świadomość, że znowu będzie do góry nie wpłynęła na mnie deprymująco. Podczas powolnego zdobywania wysokości zostałem gładko wyprzedzony przez tubylca na rowerze, obok którego biegło duże psisko. Cwaniaczek, jechał bez bagażu… Sądząc po minach i pana, i psa, byli do mnie przyjaźnie nastawieni.

Na szczycie kolejnego wzgórka nieco zmogło mnie zmęczenie i upał. Na chwilę ułożyłem się w cieniu, przekąsiłem banana i napiłem się łyk soku. Przed klapnięciem na grunt, nogą sprawdziłem czy w suchej trawie i zaroślach jaka gadzina nie dybie na moje życie. Uspokoiłem się, gdy ustaliłem, że nie ma tam ani węży, ani skorpionów. Najgorszy skwar był w granicach piętnastej-szesnastej. Powietrze stało, do mojego legowiska nie docierała najmniejsza nawet bryza. Pomyślałem, że dobrze byłoby z kimś pogadać. No ale nie było z kim. Popatrzyłem tylko na rząd białych uli, które równym rzędem stały nieopodal. Z pszczołami jednak nie chciałem konwersować. W końcu zebrałem się w sobie i brnąc przez ostatnie pofalowane kilometry zmierzałem do mety dzisiejszego etapu. Na mojej trasie pojawiła się ciekawa miejscowość - Eleftherna. Są w niej ruiny starożytnego miasta. Sam kompleks oznaczony był nawet jako „Archea Eleftherna”. Parę sekund analizowałem w głowie, czy chcę ruszyć na zwiedzanie. Nie chciałem. Końcówka mej jazdy, to opadanie ku morzu. Jak dobrze liczę, trzecie w tym dniu. Z mapy wynikało, że będę przejeżdżał przez spore miasto Perama. Leży ono około 7 kilometrów od wybrzeża. Wydawało mi się, że znalezienie w nim noclegu nie będzie trudne. Gdy dotarłem do Peramy i objechałem ją rzetelnie we wszystkie strony, okazało się, że nic takiego nie wyszukałem. Cóż było robić? Puściłem się jeszcze te parę kilometrów w dół, by zakończyć dzień na wysokości 0 mnpm i z przejechanym dystansem w normie, czyli ponad 100 kilometrów. W Panormos, które jest nad morzem, w drugim odwiedzonym hotelu, wpłynąłem do swojego noclegowego portu. Hotel nazywał się Kasteli, a cena za nocleg wyniosła 20 euro. Był to najniższy mój koszt zakwaterowania na Krecie. Zysk był dubeltowy, bo tutaj przyszło mi spędzić dwie noce. Przy tym mój pokój okazał się na tyle obszerny, że mogłem do środka zaprosić swojego Zdechlaka. Godzina była przedwieczorna. Myśl o morskiej kąpieli porzuciłem z jakimś wstrętem. Chciało mi się spać. Zrobiłem tylko szybkie zakupy w spożywczaku, w równie ekspresowym tempie spożyłem wieczerzę i już leżałem w łóżeczku. W hotelu było dobre wi-fi. Na dobranoc obejrzałem starą polską nowelę filmową – „Katarynka” z genialną rolą Tadeusza Fijewskiego. Literacki język polski nieco mnie rozrzewnił i usypiałem prawie nie pamiętając o wyzwaniu, które czekało mnie następnego dnia.

Wyzwanie to nazywało się Skinakas. Jest to jeden ze szczytów w paśmie Ida, w centralnej części Krety. Różnie podawana jest jego wysokość, najczęściej spotkałem się z 1752 mnpm i taką przyjąłem do swoich statystyk. Dla rowerzystów wielkim walorem szczytu jest fakt, że można zdobyć go w siodle, a do samego końca prowadzi asfalt. Wyzej po utwardzonej nawierzchni na Krecie się już nie da. Dla mnie, starego asfalciarza, podjazd na Skinakas był punktem obowiązkowym programu. Dodatkowym wyzwaniem był atak z poziomu morza. Wcześniej wspominałem, że trasa mojej jazda po Krecie była organizowana spontanicznie, niemalże z dnia na dzień. W przypadku Skinakas było inaczej. Już w domu dokładnie wyśledziłem drogi prowadzące na tę górę. Nawet w Internecie znalazłem nagranie greckich kolarzy, którzy wjechali na szczyt i z wypiekami na twarzy oglądałem je wielokrotnie. Na Skinakas jest obserwatorium astronomiczne, które, jak wyczytałem, raz w roku otwierane jest dla turystów. Na szczęście ja wybrałem się w innym terminie, bo dzięki temu pewnie nie zostałem zadeptany. Drogę asfaltową wykonano zatem nie dla rowerzystów, lecz dla astronomów, pomyślałem nieco ironicznie. Z analizy mapy wynikało, że droga w kierunku Skinakas nie jest przelotowa na południowy kraniec wyspy, postanowiłem zatem jechać bez bagażu i wrócić do miejsca swego startu. Stąd moje wykupienie dwóch noclegów w hotelu w Panormos, Aby zamanifestować, że jazda ta była bardzo ważna, rano przyoblekłem się w polski strój narodowy. Mam go od ponad 10 lat i zakładam go tylko do ważkich dla mnie jazd. Siłą rzeczy jest on nadgryziony zębem czasu, tu jakaś dziurka, tu przetarcie, tam wyblakła czerwień. Kiedyś nawet był obiektem agresji mojej żony, która w ten sposób chciała okazać swój negatywny stosunek do moich rowerowych pasji. Rozdarty zamek zeszyłem, ale co z rozdartą duszą? No, mniejsza z tym. Mój strój ma jeszcze tę zaletę, że jest starego wzoru i nie muszę reklamować przy okazji jakiegoś „CCC” czy innej maszkary.

Żwawo ruszyłem do boju. W ciele czułem moc spożytego obfitego śniadania. Brak ciężkości sakw z tyłu był dla mnie jak dar nowego życia. Zdechlak szedł jak rączy koń. Na początku pokonywałem tę samą trasę, którą jechałem poprzedniego wieczora, ale tylko na odcinku kilku kilometrów, do Peramy. Od Peramy zaczął się już podjazd. Jeszcze przed tym miastem zorientowałem się, że zapomniałem ze sobą wziąć zapasowej dętki i zestawu naprawczego. Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy nie wrócić do hotelu, ale postanowiłem jednak jechać dalej. Potem cały czas dręczył mnie obraz gumy złapanej na pustkowiu i związanych z tym kłopotów. Prawie cały bagaż zostawiłem w Panormos, wziąłem tylko to, co zmieściło się w trójkącie pod ramą, moich kieszonkach i na bagażniku. Były to dokumenty, pieniądze, mapa, aparat fotograficzny no i statyw. Ten ostatni przyczepiony do bagażnika miał schlebiać mojej próżności, służąc do uwieczniania mej fizjonomii na tle kreteńskich krajobrazów. Ostatnia spora miejscowość przed końcówką podjazdu to Anogia. Od Peramy wiodą do niej dwie równorzędne drogi. Zgodnie z logiką postanowiłem jechać w górę jedną z nich, a wracać drugą. Jako pierwszą wybrałem drogę bardziej wysuniętą na południe, w kierunku wioski Choumeri. Podjazd nie był zabójczy, o pocie na plecach wraz z przyległościami nie było mowy. Nachylenia w skrajności mogły dochodzić do ośmiu procent. Było jednak kilka około 1-2 kilometrowych sekcji zjazdowych, które przyjmowałem z mieszanymi uczuciami, wolałbym brnąć cały czas do góry. Po drodze co kilka kilometrów mijałem kolejne wioski, a w nich bez problemu można było zaopatrzyć się w płyny, które w rosnącym upale należało sukcesywnie uzupełniać. W którejś miejscowości, w samym jej centrum, nagle stanęła przede mną ścianka ponaddwudziestoprocentowa. Nie zdążyłem nawet poluzować przełożenia i za chwilę już nie byłem w stanie przekręcić korbą. Nie chciało mi się szarpać na stromiźnie i do szczytu wzgórka podprowadziłem rower. Mimo że było to może ze trzydzieści metrów, jakoś się tym zdołowałem. W kolejnej wiosce, a była to chyba Krana, gdy zobaczyłem małą knajpkę, postanowiłem napić się kawy. Kosztowała 2 euro i była mocna i czarna jak sam Lucyfer. Oczywiście zgodnie z miejscowym obyczajem dostałem do popijania chłodną wodę, a jako gratis kawałek ciasta. Sielanka się skończyła, gdy do lokalu wszedł tubylec i bezceremonialnie odpalił kiepa. Sam kiedyś paliłem papierosy i nie chcę wyjść na szalonego neofitę, ale dym z papierosa tego Greka cuchnął jakby palił stare skarpetki. Trzymał przy tym na kolanach swoją chyba córkę, dziewczynkę może czteroletnią. Szybko dopiłem kawę i przełknąłem ciasto. Świeże powietrze, mimo że gorące, smakowało wspaniale.

Do Anogii dojechałem w dobrej formie. Miasteczko wyglądało sympatycznie. Pełno było w nim tawern oraz sklepów, zobaczyłem też hotele. Te ostatnie lekko uspakajały mnie na wypadek, gdybym jednak złapał gumę. Wśród towarów wyróżniały się tkaniny, jakieś koronki, obrusy i chodniczki. Pewnie miejscowe rękodzieło przeznaczone dla turystów. Gdy wyjechałem za miasto, uświadomiłem sobie, że zgodnie z mapą już dalej nie będzie żadnych miejscowości. Pomyślałem że warto coś przekąsić, ale jednocześnie nie chciałem tracić wysokości zjeżdżając z powrotem ostro w dół. Dobrze że w podramowym koszyczku dźwigałem półtoralitrową butlę wody wymieszanej z sokiem. Na szczęście za kilkaset metrów za zakrętem drogi wyłoniła się przytulna tawerna. Zrobiłem sobie w niej krótki postój połączony z doładowaniem brzusznego akumulatora. Zamówiłem sałatkę kreteńską, mieszaninę warzyw z tłustym białym serem, którą obficie polałem oliwą. Potraktowałem to jako danie główne, choć obsługujący lokal Grek wyraźnie liczył, że zamówię coś jeszcze. Nie chciałem jednak opychać się przed czekającą mnie druga częścią podjazdu. Według mojego GPS-a w telefonie byłem na wysokości około 1000 mnpm. Żeby udobruchać Greka zamówiłem piwo Mythos, które wypiłem z wielkim smakiem. Na pewno dostałem coś jako gratis, ale nie pomnę co to było. Chyba talerzyk owoców.

Tak pokrzepiony ruszyłem w dalszą drogę. Było tuż po przed południem. Ruch na drodze był minimalny. Słońce wściekle wysyłało swe gorące całusy. Krajobraz stawał się coraz surowszy. Mój widok stanowiły rumowiska skalne porośnięte ciemnozielonymi kępami zarośli, które im wyżej, tym stawały się coraz bardziej liche. W pewnym momencie w dole zobaczyłem zbiornik wodny. Był spory, a jego równe brzegi świadczyły, że powstał jako dzieło człowieka, a nie natury. Stanowił zadziwiający kontrast do tego, co było dookoła. W jednym miejscu zobaczyłem białą śnieżną połać, która nie poddawała się ukąszeniom słonecznych promieni. Serpentyny nie chciały się skończyć. Wreszcie za którąś z nich, w oddali, wyłonił się Skinakas. Poznałem go od razu po budowlach obserwatorium, które jak małe grzybki przyozdabiały szczyt. Stanąłem by pstryknąć fotkę. Ustawiłem statyw i gdy już pozowałem do zdjęcia stało się coś niespodziewanego. Oto nagły niezwykle silny podmuch wiatru zachwiał statywem. Rzuciłem się na ratunek, ale było za późno. Aparat runął na kamienie. Gorączkowo zacząłem go oglądać. Na próbę włączenia przesłona obiektywu zareagowała spazmatycznym trzepotaniem – jak skrzydła umierającego ptaka. Mój aparat parę razy już wcześniej grzmotnął, zatem miałem nadzieję, że i tym razem jakoś wydobrzeje. Nic takiego się nie stało. Kilka minut próbowałem różnych sztuczek, by tchnąć życie w mojego Canona. Wreszcie poddałem się, ale aparat wziąłem ze sobą. Byłem zły i kląłem w bardzo ordynarny sposób. Zastanawiałem się jak to możliwe, by naraz zerwał się taki wiew, który miał siłę obalić i rozdupcyć całkiem masywny zestaw statyw-aparat. Sprawa wydawała mi się tym bardziej zagadkowa, że wcześniej prawie nie czułem wiatru. Żeby oddać prawdę, zdecydowanie mniej żałowałem aparatu, bo nie przywiązuję się do rzeczy, lecz bardziej utraty możliwości zrobienia fotografii na wierzchołku góry, na który pewnie drugi raz się nie wybiorę. Miałem ze sobą telefon i nim też później posługiwałem się do robienia zdjęć, ale to już nie to…

Po pokonaniu dwóch kilometrów od feralnego miejsca, niespodziewanie zaczął się całkiem krzepki zjazd. Na asfalcie zauważyłem namalowany farbą napis „Skinakas” i strzałkę w lewo. Faktycznie po krótkim czasie dotarłem do rozstaja dróg. Główna prowadziła w kierunku Analipsis, a moja odnoga zgodnie z kierunkiem wskazanym wcześniej – na Skinakas. Analipsis to nie miejscowość, lecz coś w rodzaju górskiej chaty czy schroniska. W pobliżu tego miejsca według greckiej mitologii w jaskini urodził się Zeus. Ale ja dowiedziałem się o tym już po powrocie do domu. Pewnie machnąłbym się te parę kilometrów, by liznąć nieco mitologii i stanąć w tak oryginalnym miejscu. No ale ruszyłem ku Skinakas. Stan drogi wcale się nie pogorszył, była tylko wyraźnie węższa. Niekiedy leżały na niej kamienie, które odłupały się od wiszących wyżej skał. Początkowo kawałek zjeżdżałem w towarzystwie ciekawskich kóz, a potem rozpoczął się ciężki podjazd. Ostatnie trzy kilometry to ostre serpentyny wycięte w skale. Droga zabezpieczona jest stalową barierą, ale i tak można było poczuć lekki respekt przed przepaściami w dole. Zwłaszcza dla mnie, człowieka borykającego się z lękiem wysokości, było to pewne wyzwanie. Nachylenie w najstromszych momentach przekraczało 15 procent. Bez bagażu pokonywałem podjazd całkiem sprawnie, nawet nie poczułem potu na ciele. I oto ostatni skręt i już dostrzegłem białą kopułę obserwatorium. Asfaltem wylano też sam wierzchołek, na którym oprócz głównego budynku były jeszcze dwa pomocnicze, a koło nich rumowisko skalne. Sam szczyt był spłaszczony i obszerny, co umożliwiło wzniesienie murowanych konstrukcji. Widok z góry wynagrodził wszelkie trudy. Był dostojny i wspaniały. Przejrzystość powietrza była nadzwyczajna. Na liczniku miałem nieco powyżej 50 kilometrów, ale doskonale było widać morze. W linii prostej dzieliła mnie od niego odległość może 25-30 kilometrów. Telefonem popstrykałem kilka fotek, zrobiłem też małe nagranie. Napawałem się swoją zdobyczą. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że mocno wieje. Pewnie stąd jakiś zbłąkany podmuch zleciał w dół i przewrócił mój statyw wraz z aparatem.

Drogę powrotną mogę nazwać tylko jednym słowem. Bajka. Słońce prażyło niemiłosiernie, ale szusując w dół rozcinałem powietrze, które przyjemnie mnie owiewało. Po pewnym czasie machinalnie i jak w transie robiłem zakręty, raz w prawo, raz w lewo. Krętość trasy nie pozwalała na osiągnięcie jakiejś przyzwoitej prędkości. Nim się obejrzałem byłem już w Anogii, a dalej zgodnie z założeniem, by wracać inna drogą, skręciłem ku Axos. Zjazd pokonywałem z przeświadczeniem, że jedno nieszczęście w tym dniu wystarczy. Skoro uszkodził mi się aparat, to już gumy nie mam prawa złapać. Przeświadczenie było słuszne. Do swojego hotelu dotarłem przed osiemnastą. Podjąłem ostatnią próbę reanimacji Canona. Gdy okazała się nieskuteczna, dobiłem go roztrzaskując o murek to wredne ustrojstwo. Zakończyło swój żywot w koszu na śmieci. Postanowiłem przy sposobności kupić sobie na miejscu jakiś prosty aparat. Tymczasem jednak warto było pomyśleć o kolacji. Szybko uwinąłem się z zakupami. Wieczerzę zjadłem na tarasie przy swoim pokoju. Wsłuchiwałem się w magiczne i hipnotyczne zawodzenie cykad. Wieczór był przyjemny, ciepły i księżycowy. Niedaleko falowało morze. Na dobranoc obejrzałem krótki polski film – jedną z nowel z cyklu „Opowieści niesamowite”. A później, gdy tylko przypomniałem sobie cykadzie dźwięki, już spałem snem bez snów.






Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: RODDOS na Krecie
« 28 Gru 2016, 21:12 »
No i dokończenie...


Kolejny dzień przywitał mnie ulewnym deszczem. No nie, przecież żartowałem. Gdzież deszcz o tej porze na Krecie?! Słońce tak samo jak od wieków odrabiało swoją pańszczyznę. Aby nieco odpocząć po trudach zdobywania najwyższego dostępnego dla rowerzysty punktu na wyspie, wytyczyłem trasę wzdłuż wybrzeża. Miałem nadzieję, że będzie ciut lżej. Już początek jazdy wyprowadził mnie z błędu. Pierwsze czterdzieści kilometrów było nieustanną walką z interwałami. Kilkukilometrowe podjazdy i takie też loty w dół. Nachylenia trasy mogły miejscami przekraczać dziesięć procent. Jeden dzień jazdy bez bagażu nieco mnie rozleniwił, z pełnym obciążeniem brnęło się mozolnie. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Oto znajome strużki potu obficie spływały mi po plecach. Na dokładkę zwiększone wydzielanie płynu przez skórę spowodowało, że opalenizna schodziła mi już dużymi płatami. Pod zrywanym naskórkiem wyłaniała się kolejna warstwa już zdecydowanie bardziej odporna na słońce. Jechałem główną północną arterią komunikacyjną Krety. Droga była szeroka z wyodrębnionymi bocznymi pasami. Ruch samochodowy był spory. Wszystkie możliwe do wyobrażenia pojazdy mechaniczne gnały przed siebie, a szczególnie dużo było motocykli, które zbijały się w całe watahy. Zjazdy były krótkie, ale na prostych odcinkach można było wykręcić przyzwoitą prędkość. Mój licznik wskazał maksymalnie 64 km/h. Nie jest to jakieś ekstremum, ale trzeba uczciwie przyznać, że naciskałem na klamki. Nadmorska trasą dotarłem do stolicy wyspy, Iraklionu. Jest to spore miasto. Podobnie jak Rethymno, zwiedziłem je kompleksowo podczas mojej poprzedniej wizyty na Krecie. Znalazłem nawet sklep ze sprzętem fotograficznym, ale zakupu nowego aparatu zrobić nie mogłem, bo była niedziela i sklep był zamknięty. Przeciąłem starą część Iraklionu i podjechałem pod katedrę. Kilka fotek pstryknąłem telefonem.

Opuszczając miasto pomyliłem drogę i zamiast wyjechać centralnie na wschód ja stanąłem pod tabliczką „Knossos”, która znamionowała kierunek południowy. Knossos też odwiedziłem kilkanaście lat temu, a więc teraz nawet nie rozważałem opcji ponownej wizyty w tym sztandarowym zabytku kultury minojskiej. Na telefonie odpaliłem GPS i szybko ustaliłem właściwą trajektorię. Musiałem kierować się w stronę międzynarodowego lotniska, by za nim szukać mojej drogi wylotowej. Kiedy tak sprawdzałem swoje położenie, niebo nagle stało się ciemnogranatowe. Tym razem już bez żartów. W oddali gdzieś słychać było grzmoty. Już rozglądałem się za jakąś kryjówką, w której mógłbym przeczekać nawałnicę, gdy na niebie równie szybko zapanował błękit. Reszta dnia była tak samo pogodna jak jego pierwsza część. Za lotniskiem, które jest przy samym morzu, już nie musiałem jechać główną drogą. Z pewną ulgą zauważyłem, że profil trasy stał się bardziej „ludzki”. Boczna droga biegła równolegle do tej głównej, którą jechałem na początku dnia, często dosłownie tuż przy niej. Morze miałem po lewej ręce, cieszyłem oczy jego błękitem. Teraz, prawie już zimową porą, gdy chcę poprawić swój humor, w głowie przywołuję wizję tego boskiego koloru. Czuję wtedy na ciele ciepło kreteńskiego słońca i chciałbym choć na chwilę być tam z powrotem. Łatwe podjazdy zdobywałem bez żadnego wysiłku. Jechałem przez największe na wyspie turystyczne zagłębie. Knajpy, hotele i kasyna krzykliwie nawoływały gości. Pewną ciekawostką był fakt, że oprócz greki i języka angielskiego, równie powszechnie używanym językiem pisanym był rosyjski. Dominował szczególnie przy licznych domach gier, nad którymi powiewały flagi rosyjskie, ukraińskie i nawet armeńskie. W jednej z tawern zatrzymałem się i ja, by napełnić puste już kiszki. Zamówiłem swój klasyk, a mianowicie spory grillowany kawał świniny z dodatkami. Pamiętam że mięso było wybornie doprawione i zjadłem je z wielkim smakiem, a później nawet oblizałem kostki. Jako gratisowy deser otrzymałem pokaźny lodowy puchar. Pokrzepione ciało wpłynęło dodatnio na morale duszy. Przejazd przez sztandarowe miejscowości kreteńskiej turystki, Gournes i Herssonisos, był szybki i bezemocjonalny. Nic godnego uwagi tu nie zobaczyłem. Jedno tylko można wskazać jako swoistą ciekawostkę, co uświadomiłem sobie przejeżdżając przez to ostatnie miasto. Greckie tablice z nazwami miejscowości są zwyczajowo dwujęzyczne, bo oprócz greckiego oryginału jest i angielska transkrypcja (tak na marginesie, dobrze że nie ma wersji rosyjskiej). Często się zdarza, że miejscowości zaczynające się na greckie „χ”, po angielsku naprzemiennie pisane są na początku przez „h” lub „ch”, przy czym ja nie dostrzegłem w tym żadnej reguły, tylko ślepy przypadek. Była więc i „Chania”, i „Hania”, „Cherssonisos” i „Herssonisos”, ‘Chandros” i „Handros”, a przykładów można byłoby mnożyć bez liku. W opisie tym zatem dość dowolnie używałem litery „h” lub dwuznaku „ch”. Jeśli ktoś spytałby się dlaczego daną miejscowość nawałem tak, a nie inaczej, wyjaśniam, że kierowałem się wyłącznie kryterium swojej wizualnej oceny estetyki wyglądu danej nazwy w formie pisanej.
Gdy dojechałem do Malii, na liczniku wyskoczyło 100 km. Malia to też turystyczne miasteczko, ale już bez przytłaczających cech wczasowego kołchozu. Za miastem znajdują się ruiny jednego z trzech mniejszych pałaców z czasów minojskich, które miałem okazję wcześniej zwiedzić. Było jeszcze wcześnie, ale ja już postanowiłem zakończyć jazdę i poszukać noclegu. Przy głównej ulicy dostrzegłem szyld hotelu „Agro”. W nim też zatrzymałem się, choć cena za pokój była dość wygórowana. Kiedy wyszedłem na kolacyjno-śniadaniowe zakupy, niedaleko hotelu napatoczył się sklep fotograficzny. Był czynny, a więc bez ociągania się postanowiłem zakupić nowy aparat. W środku przekonałem się, że wybór był dość mizerny, a przy tym ceny raczej z księżyca. Wzrok mój padł na popularny model Nikon Coolpix. Sprzedawca zapytany o cenę z uśmiechem na ustach rzucił kwotę 200 euro. Z tego co się orientowałem, u nas sprzęt taki mógł kosztować 400-500 zł. No dobrze, będziemy się targować! Grecy to nie Arabowie, nie lubią klientów próbujących zbić cenę. Opornie to szło, ale po kilku minutach przekomarzań ostatecznie kupiłem go za 150 euro. Chyba obaj nie byliśmy zadowoleni z tej transakcji. On pewnie przeklinał trudnego klienta, ja ciągle miałem uczucie, że zostałem nabity w butelkę. Po chwili jednak pogodziłem się z tym i cieszyłem się, że znowu mogę normalnie pstrykać zdjęcia.

W pokoju wypróbowałem aparat. Cudów nie było, no ale też zdjęcia nie były takie złe. Ich jakość ostatecznie oceniłem dopiero po powrocie, gdy mogłem obejrzeć fotki na komputerze. Średnie stany stanów średnich. Widok z pokoju miałem nieszczególny, na dachy sąsiednich budynków, które wprost stykały się z moim tarasem. Gdy na balkoniku jadłem kolację, na dachu zrobił się rejwach. Trzy koty podeszły do mnie, ale na bezpieczny dla siebie dystans. Wyczuły pewnie wędlinę i liczyły na zaproszenie do wieczerzy. Jestem miłośnikiem tych zwierząt i zawsze staram się dać im coś ze swojego stołu, gdy jest taka możliwość. Każdy kot zajął odpowiednie miejsce, z dala ode mnie, ale też z dala od siebie nawzajem. Sprawiedliwie rzucałem im po kolei plastry sprasowanej mielonki. Mimo tego że były wycieniowane i przez to wyglądały raczej skromnie, do jedzenia brały się niespiesznie i z godnością. Przez to stały się obiektem moich pierwszych prób nowym aparatem fotograficznym. Potrzebę wieczornego słuchania języka polskiego zaspokoiłem puszczając sobie stare przeboje Maanamu i Republiki. Choć nieco głośne, ukołysały mnie do snu.

Malię następnego poranka opuszczałem w dobrym nastroju. Byłem w połowie swojej kreteńskiej trasy. Początek drogi był w miarę płaski. Po kilku kilometrach minąłem skręt do miejscowości Sissi. W niej to kilkanaście lat temu miałem swoją bazę, z której startowałem na zwiedzanie wyspy. Mimo że upłynęło wiele lat, rozpoznawałem znajome miejsca. Wybrałem się wtedy pieszo na najwyższy okoliczny szczyt, Anavlahos, a wycieczka przebiegała przez wioskę Vrahasi. Postanowiłem przejechać teraz rowerem to, co kiedyś pokonywałem per pedes. Do Vrahasi prowadziła kręta górska droga, miejscami dość stroma. Gdy wreszcie wjechałem do wioski, czas jakby się cofnął. Z pewnym sentymentem podjechałem pod popiersie miejscowego bohatera, które zdobiło centrum wsi. Stojąca obok armata sugerowała, iż bohater ów był żołnierskiego rzemiosła. A wszystko dokładnie tak jak się zapisało w mojej pamięci. We Vrahasi spędziłem kilkanaście minut, po czym ruszyłem dalej ku krajobrazom już mi nieznanym, a droga ciągle wiodła na wschód. Do miasteczka Neapoli doprowadził mnie kawałek ładnego zjazdu, no a potem znowu zaczął się ciężki podjazd. Wysokość zdobywałem szybko, windując się na sekcji stromych serpentyn. Dokładnie widziałem, co mnie czekało, bo półki wyciosane w skale i przeznaczone na drogę wznosiły się w zasięgu mojego wzroku kilkoma stopniami w górę. Jechałem stosunkowo blisko morza, jednak już było ono niewidoczne, a ja czułem się jak gdzieś w głębi lądu. Było przyjemnie i bezwietrznie. Dojmujący upał nie był mi uciążliwy. Chwilowo wypłaszczyło się w okolicach wioski Kastelli. Przejeżdżając przez nią miałem okazję zobaczyć przykład osady, która nie będąc atrakcyjna turystycznie, tkwiła w przeszłości. Zbudowania były podniszczone, wapienne elewacje wielkimi płatami odchodziły od ścian ukazując kamienny budulec, z drewnianych elementów łuszczyła się niebieska farba, a wiele domów sprawiało wrażenie od dawna niezamieszkałych. Pewnie młodsi tubylcy pouciekali stąd szukając łatwiejszego życia i tylko starsi ludzie krzątali wokół swoich domostw, bo gdzież mieli się podziać. Wśród tego ogólnego zaniedbania jedynie kościół był wypielęgnowany i błyszczący. Po wdrapaniu się na kolejny grzbiet, w dole ukazała się Elounda. Miasteczko to położone jest nad malowniczą zatoką o poszarpanym brzegu. Stanąłem, by napatrzyć się na widok rzadkiej urody. Z mojego punktu obserwacyjnego położonego na wysokości może 300 mnpm roztaczała się piękna panorama na samo miasto, morze oraz sinusoidę gór, które wyłaziły z zatoki dosłownie z każdej strony.

Zjazd do Eloundy trwał mgnienie oka. Znowu byłem na poziomie zerowym. W sklepie uzupełniłem zapasy płynów i kolejny raz w tym dniu zacząłem z trudem kręcić w górę. Podjazd był wredny. Na oko nie wyglądało to tak strasznie, ale męczyłem się bardzo. Nieco mnie to denerwowało, bo kolejnym moim celem był Agios Nikolaos, a z mapy wynikało, że droga prowadzi do niego przy samym morzu i należało przypuszczać, że będzie płasko. Tymczasem podjazd nie chciał się skończyć. Morze, owszem cały czas śmiało się do mnie po lewej stronie, ale widziałem je z coraz wyższego poziomu. W końcu zziajany stanąłem, by kapkę odpocząć. Z sakwy wyjąłem zakupione w Eloundzie piwo i raczyłem się nim powoli i z namaszczeniem. Było jeszcze zimne, a ja już nauczyłem się, że napoje po kilkunastu minutach przewożenia nabierały temperatury i należało je spożywać krótko po zakupie. Chyba w tamtym momencie dotarło do mnie, że przyszło mi jechać na najtrudniejszej w moim życiu wyprawie. Alpy, Pireneje, Bałkany, marokański Atlas czy nasze góry, wszystko to w tej chwili wydało mi się pestką. Z rezygnacją wsiadłem na rower i pokonałem kolejne kilometry. Gdy dotarłem do miejsca maksymalnego wzniesienia drogi, w dole zobaczyłem podobny widok jak poprzednio. Morze, malownicza zatoka, góry. Deja vu? No nie, w dole pysznił się Agios Nikolaos, a nie Elounda. Samo miasto odwiedziłem przy okazji mojej poprzedniej bytności na wyspie, ale dotarłem do niego autokarem, a to robi zasadniczą różnicę. W centrum miasta stanąłem nad tajemniczym słonym jeziorkiem, wokół którego zbudowano drogie knajpy i hotele. Jezioro to podobno jest bezdenne, a według jednej z opowieści o greckich bogach, kąpała się w nim sama Atena. Bogini nie spotkałem, ale zobaczyłem pływające w nim kolorowe rybki i małe kraby, które wpatrywały się we mnie swoimi małymi oczkami. Głód już spoglądał w moje oczy, ale postanowiłem zaspokoić go nie w centrum, gdzie pewnie nieco by mnie ograbiono, lecz na wylocie z miasta. Udało mi się znaleźć coś odpowiedniego dopiero w kolejnej miejscowości, która nazywała się Ammoudara. Czekając na podanie obiadu przeglądałem mapę. Zwykle w ten właśnie sposób umilam sobie oczekiwanie na posiłek. Teraz też oprócz mapy oglądałem sobie moją trasę na wyświetlaczu telefonu. Zarówno na mapie jak i w telefonie ukazał się okrutny wyrok: „świniowe kiełbasy”. Kiedyś z moim kolegą Darkiem w ten sposób ochrzciliśmy taki rodzaj wizualizacji czekającej nas drogi, która wiła się to w prawo, to w lewo ostrymi skrętami. Mapy nigdy nie kłamały, „świniowe kiełbasy” oznaczały ciężki górski teren. Do planowego końca jazdy w mieście Sitia brakowało mi około sześćdziesięciu kilometrów. Niezły kawałek. Ze smakiem spożyłem pokaźny połeć mięsiwa i jak skazaniec nie mający nadziei na ułaskawienie, wsiadłem na rower.

Około 10 km za tawerną, po pofałdowanym, ale dość łatwym odcinku, bez żadnych ceregieli, zaczął się podjazd. Na dokładkę poczułem silne uderzania wiatru, który postanowił też wypowiedzieć mi wojnę. Żmudnie zdobywałem wysokość. Kilometry na liczniku przybywały opornie. Obiektywnie rzecz biorąc podjazd nie porażał swoją trudnością, nachylenia wynosiły w okolicach pięciu-sześciu procent, czasem z tendencją w górę, czasem w dół. Mnie jednak jechało się źle. Na Krecie trudno doszukiwać się klasycznych przełęczy. Drogi trawersują góry i nie szukają przy tym naturalnych obniżeń, bo tych albo nie ma, albo biegną daleko od projektowanych przebiegów linii komunikacyjnych. Z ulgą przywitałem koniec wspinaczki. Przede mną był teraz kilkunastokilometrowy stromy zjazd do Sitii, największego miasta wschodniego wybrzeża. Jeszcze na podjeździe z napędu zaczęły wydobywać się podejrzane dźwięki. Co któryś obrót korby pstrykało w nim coś i przeskakiwało. Tego brakowało, by Zdechlak się rozkraczył! Był już wieczór, chciałem dojechać póki widno, a więc badanie przyczyn owych trzasków przełożyłem na następny dzień. Myśląc nad tym na zjeździe, doszedłem do wniosku, że mogą być dwie możliwości: albo przerzutki się nieco rozregulowały, albo posypał się wkład suportu. Mknąc w dół nie kręciłem rzecz jasna, a więc i chwilowo ucichły jęki mojego Zdechlaka. W Sitii byłem około dziewiętnastej. Szybko ulokowałem się w hotelu „Elysee”, który znalazłem blisko centrum, ale też przy samym brzegu morza. Licznik wskazał dzienny przebieg ponad 120 km. Na rowerowych wyjazdach prowadzę zapiski w specjalnym kajeciku. Są tam dane dotyczące przebiegu trasy, wskazań licznika, a także nazwy hoteli lub innych przybytków, w których spędzam noc. Skrupulatnie notuję także cenę za nocleg oraz dokonuję swoistej oceny hotelu. Wymyśliłem sobie zerojedynkowy system liczbowy, w którym przydzielam punkty za dziesięć ocenianych elementów. Są to m. in. lokalizacja, stan łazienki, kwestia hałasu, jakość obsługi itp. Jeśli dany element wypadł w moich oczach korzystnie, przyznaję jeden punkt, jeśli kiepsko – zero. Ogólna ocena mieści się zatem w przedziale od 0 do 10. Hotel „Elysee” wypadł niezgorzej, otrzymał bowiem osiem punktów. Szybko wypełniłem wieczory rytuał: zakupy-kolacja. Na dobranoc obejrzałem kawałek „Śledztwa” na motywach powieści Stanisława Lema. Nie dotrwałem do końca, zmorzył mnie sen.

Rano wstałem w dobrym nastroju, czułem także w sobie większą moc do mierzenia się z kreteńskimi górami. Wczorajszy kryzys się ulotnił. Gdy przypomniałem sobie, że mój rower wydaje niepokojące trzeszczenia, nieco mina mi zrzedła. Wsiadałem na niego z nadzieją, że może jakoś sam się naprawił, że odpoczął w nocy i już nie będzie marudził. Nic takiego nie nastąpiło. Złowróżbne zgrzytanie rwało moja tkankę nerwową i wlewało niepokój w serce. Początkowe kilka kilometrów było raczej płaskie i biegło przy samym morzu. Za rogatkami Sitii stanąłem na poboczu, Zdechlaka postawiłem do góry kołami i jąłem go badać. Po chwili już wiedziałem, że przerzutki współpracują z łańcuchem idealnie. A więc wkład suportu. Rzeczywiście, pykanie dochodziło jakby stamtąd. Niestety z tym nic się nie dało zrobić. Z drugiej jednak strony zdawałem sobie sprawę, że z taką wadą można jechać. Oczywiście do momentu, kiedy wszystko w środku się nie rozsypie. Już do końca mojej wyprawy Zdechlak żalił mi się w ten irytujący sposób, lecz jakoś dotrwał do mety. Z początku krew mnie zalewała, później ignorowałem te trzaski, a w końcu chyba przestałem je słyszeć. Pierwszym moim celem w tym dniu było dojechanie do wschodniego brzegu wyspy. Z Sitii dzieliło mnie do niego nieco ponad 20 kilometrów. Początkowa płaskość trasy szybko znikła. Zaczęły się kolejne zmagania z podjazdami i krótkie odpoczynki na zjazdach. Jechało mi się nieźle. Droga była zupełnie pusta, samochody jakby zapomniały o tym skrawku Krety. Na początku swej wyprawy zwróciłem uwagę na dziwne szuranie, które co jakiś czas dobiegało z pobocza. Nasilało się w tych miejscach, gdzie pojazdy nie czyniły zbytniego tumultu. Dźwięki były na tyle dynamiczne i głośne, że parę razy się przestraszyłem. Potem już wiedziałem skąd się biorą. Oto małe jaszczurki wygrzewające się na ciepłym asfalcie gwałtownie czmychały na mój widok w suche zarośla czyniąc taki właśnie hałas. Podobnie jak z jękiem dogorywającego suportu, po jakimś czasie przyzwyczaiłem się do tego szurania i nie zwracałem uwagi na gady uciekające w chaszcze. Ciekawym obiektem na trasie był klasztor Toplou. Zgodnie ze swoim przyzwyczajeniem obejrzałem go tylko z zewnątrz. Na szczegółowe zwiedzanie na rowerowej wyprawie nie ma za dużo czasu. Zwłaszcza jak głównym celem takiej wyprawy jest jazda na rowerze, co zaznaczyłem na wstępie… Gdy zbliżałem się do morza, zwróciłem uwagę, na plantacje bananowców, które naraz pokazały się przy mojej drodze. Skoro uprawiano tu banany, znaczyło to ni mniej ni więcej, że klimat jest tu szczególnie ciepły, bo są to dość grymaśne rośliny. Wschodni brzeg Krety ujrzałem za miejscowością Erimoupoli, przy starożytnym doryckim mieście Itanos. Ciekawe, że oprócz tabliczki „Erimoupoli” na wioskę tę nie składały się inne obiekty, w tym na przykład domy. Przy tabliczce stały trzy kozy i ciekawie przyglądały się mojej osobie. Ostatni mieszkańcy wyludnionej osady?

Gdy dojechałem piaszczystą plażą do samego morza, poczułem się trochę jak dawny zdobywca. W serce wlała się radość. Kreta przejechana wszerz! Stanowiska archeologiczne miałem po prawej ręce w odległości kilkunastu metrów, nie były specjalnie zabezpieczone, ani strzeżone, nikt też nie żądał zakupu biletu, by je obejrzeć. Miejsce sprawiło trochę niesamowite wrażenie. Piękna piaszczysta plaża, turkusowe morze, słońce i ciepły zefirek w zestawieniu z faktem, że oprócz mnie nikogo tam nie było, wszystko to sprawiło, że poczułem się nieswojo. Dokonałem kolejnych zaślubin Zdechlaka z morzem, po czym szybko zrzuciłem ciuchy i wskoczyłem do wody. Wreszcie pierwsza kąpiel! Woda była przyjemnie ciepła, a dno delikatne i miłe w dotyku. Baraszkowałem tak kilkanaście minut. Z żalem wychodziłem na brzeg. Teraz już przede mną był generalnie kierunek zachodni. „Na zachód, do Ozyrysa”, niekiedy w dalszej swej wędrówce nuciłem monumentalną pieśń z „Faraona”. Choć prawdę rzekłszy, żeby obrać ten kierunek, musiałem najpierw dotrzeć do południowego brzegu. W niedużej odległości od Itanos leży słynna plaża Vai. Nie omieszkałem również i na nią rzucić okiem. Plaża wydała mi się przyjemna, lecz tym razem nieswojo poczułem się z powodu całej masy wypoczywających ludzi, którzy spragnieni słońca i piasku wylegiwali się pod palmami. Na plaży wypiłem piwo i ruszyłem w dalszą drogę.

W tym rejonie Krety nie jest możliwa jazda wzdłuż wybrzeża, nie ma bowiem tam dróg. Swój kierunek na południe obrałem zatem równolegle do morza, lecz w odległości kilku kilometrów od niego. Po przejechaniu ponad dwudziestu kilometrów urozmaiconym terenem, dotarłem do miasta Zakros. Właściwie wstąpiłem do niego tylko na obiad, bo za nim już był tylko ślepy zjazd do morza. W okolicy były tylko małe wioski, w których nie mogłem liczyć na znalezienie tawerny. W Zakros szybko uwinąłem się z kawałem mięsiwa z frytkami. Po obiedzie wycofałem się do drogi zmierzającej na południe. Za miejscowością Klisidi rozpoczął się trudny i bardzo długi podjazd. Kilka razy wydawało mi się, że już dotarłem do końca wzniesienia. Wielki łuk drogi przede mną sugerował, że dalej będzie w dół. Nic tego! Na rzekomym szczycie wyłaniały się kolejne sekwencje prowadzące w górę. Teren był bezludny. W mojej butelce z płynem zobaczyłem dno. Popołudniowe słońce wysuszało ciało, które z coraz większą zapalczywością domagało się picia. Przeanalizowałem mapę. Za parę kilometrów miała być wioska. Gdy do niej dojechałem okazało się, że była to malutka osada. O sklepie nie było mowy. W kolejnej miejscowości historia się powtórzyła. Zastukałbym nawet do jakiegoś domostwa, by poprosić o wodę, ale wyglądały one na opuszczone. Już w tym momencie nie myślałem, że wodę to tylko konie piją. Czułem że jak się nie napiję, to za chwilę padnę do rowu. Do następnej osady było może z sześć kilometrów. Jechałem ostatnimi siłami. Zacząłem nawet zastanawiać się, czy nie przebić gumowych węży, którymi dostarczano wodę do podlewania pól. Co jakiś czas widziałem takie instalacje, ale woda tłoczona była chyba gdzieś daleko, bo koło drogi nie roniła się ani kropelka. Wstyd przyznać, ale raz stanąłem przy takim gumowym wężu, by zorientować się jak go napocząć. Pewnie gdybym się na to porwał, to i tak by się nie udało, bo guma była solidna, a ja nie miałem żadnych odpowiednich do tego narzędzi. I oto naraz stał się cud! Gdy minąłem kolejny zakręt drogi, ujrzałem wodę tryskającą na wszystkie strony. Okazało się, że wąż był dziurawy, a życiodajny płyn gwałtownie się z niego wydobywał. Przez sekundę przez głowę przemknęła mi myśl, że przede mną jechał równie jak ja spragniony rowerzysta, tylko że on miał odpowiednie narzędzia. Wcześniej wyrzuciłem pustą butelkę jako zbędny balast, teraz więc nie mogłem nałapać wody do jakiegoś naczynia, by się z niego napić. Czerpałem wodę dłońmi. Piłem łapczywie i długo. Woda była obrzydliwa, gorąca i bez smaku. W innych okolicznościach wyplułbym ją ze wzgardą. Ale w tamtej chwili wydawała mi się wspaniała. Z każdym łykiem nowe siły wlewały się w mój organizm. Jak to mało potrzeba do szczęścia! Niebawem dotarłem do wioski Chandros, była ona większa od wcześniej mijanych. Były w niej też sklepy, w których uzupełniłem płyny. Na miejscu wypiłem wyjęte wprost z lodówki zimne i cudownie nagazowane piwo Mythos. Po pięciu kolejnych kilometrach dotarłem do głównej drogi Sitia-Ierapetra. W tej ostatniej postanowiłem zakończyć zmagania w tym dniu. Drogowskaz, koło którego przystanąłem pokazywał 18 km do Sitii i 40 do Ierapetry. Na moim liczniku było ponad 80 km. A więc nadłożyłem ponad 60 km, by ujrzeć wschodnie wybrzeże. Wyglądało na to, że moja męka podjazdu się na razie skończyła, bo droga schodziła mocno w dół. Rzeczywiście po kilkuset metrach zjazdu rozpędziłem się i ostro mknąłem ku Morzu Libijskiemu. Na długim prostym odcinku udało mi się wykręcić maksymalną prędkość na tej wyprawie, prawie 74 km/h. Mogło być więcej, ale jakoś niepotrzebnie przydusiłem hamulce. Do samego morza dotarłem w miejscowości Analipsi. W niej też zamknąłem trzeci trawers wyspy na linii północ-południe.

Ostatni odcinek liczący ponad 25 km biegł wzdłuż morza. Trasa jednak nie należała do łatwych. Interwałowo wznosiłem się na wysokość 200-300 m, by za moment znowu pedałować na poziomie morza. Forma jednak mi sprzyjała, wzniesienia łykałem z uśmiechem na ustach i nie wiedzieć kiedy znalazłem się na przedmieściach Ierapetry. Przed samym miastem wypatrzyłem nawet hotel przy samej plaży, ale ostatecznie zrezygnowałem z jego oferty. Po pierwsze, gdy stałem przy recepcji, okupował ją jakiś marudny Niemiec, który o coś wykłócał się z dziewczyną za ladą. Czekałem parę minut, aż wreszcie mi się znudziło. Po drugie, lubię kończyć swoją jazdę w konkretnych większych miejscowościach niż na nieokreślonych przedmieściach. Zirytowany pomknąłem dalej, a w oczy świeciły mi oślepiające słoneczne promienie. Dzień odchodził – „na zachód, do Ozyrysa”. W Ierapetrze nocleg znalazłem w drugim przybytku, do którego zastukałem, licznik wskazywał 124 km. Był to mój najdłuższy kreteński etap. Hotel nazywał się „Cretan Villa” i mieścił się w centrum miasta. Przyjął mnie sędziwy staruszek, który drzemał na foteliku przed drzwiami wejściowymi do hotelu. Był to ojciec właściciela, który też za jakiś czas się pojawił. Jak się okazało, była to moja najdroższa miejscówka podczas całej kreteńskiej wyprawy, bo wybuliłem 40 euro. Moje okna wychodziły wprost na ruchliwy deptak, a że pokój był na parterze, obawiałem się, że uliczne wrzaski będą mi przeszkadzać w zaśnięciu. Na tym punkcie mam lekką fobię. Ze zdziwieniem stwierdziłem wszakże, iż około godziny dziewiątej nastała błoga cisza. Wcześniej jednak poinstruowany przez staruszka odnalazłem market, w którym nakupiłem jadła i napitku na wieczerzę i śniadanie. Wieczorem coś tam jeszcze oglądałem na youtubie po polsku, lecz co, już nie pomnę. W moim wieku jest to zupełnie zrozumiałe.

Kolejny dzień zaczął się płaskim nadmorskim odcinkiem. Korzystając z bliskości plaży, dokonałem kolejnych zaślubin Zdechlaka, a tym razem zanurzyłem go w odmętach Morza Libijskiego. Brzeg morski był nieciekawy, ciemny piasek sprawiał wrażenie brudnego, a wielkie kamienie rozsiane tu i ówdzie nie zachęcały do plażowania. Dla mnie to się dobrze składało, bo w planach nie miałem odpoczynku. Jeszcze przy morzu droga zaczęła się urozmaicać w pionie. W wiosce Mirtos żarty się skończyły, za nią odbiłem na północ ku górom. Jak przystało na południowe wybrzeże, bez żadnych ceregieli rozpoczął się morderczy podjazd. Już pierwsze metry wspinaczki spowodowały, że pot zrosił mi czoło oraz tę część ciała z drugiej strony, o której pisałem wcześniej. Poczułem też wyraźnie, że jedzie mi się ciężko i opornie. Pamiętając o przygodzie z poprzedniego dnia, w odludne okolice zabrałem ze sobą dodatkowe płyny, które umieściłem w tylnej kieszonce sakwy. Z mapy wynikało, że po drodze nie będzie zbyt wiele miejscowości. Kilometry przybywały w ślimaczym tempie. Zastanowiłem się nawet czy nie zachorowałem od zjedzenia czegoś nieświeżego. Kiedyś w Pradze spożyłem bułkę z wędliną, którą podgrzano mi na stacji benzynowej w mikrofalówce. Miała w sobie jakieś jady, bo ledwo wtedy uszedłem z życiem. Po namyśle doszedłem do wniosku, że chyba jednak nic mi nie było od żołądka. Po prostu normalny kryzys. Po ponaddwudziestokilometrowej mordędze w terenie, który to wznosił się, to opadał, jakoś doczłapałem do Ano Vianos. Dalej był już generalnie zjazd. Do Kastri nad Morzem Libijskim doprowadziły mnie wspaniałe serpentyny. Podziwiałem niesamowitą panoramę, ale czułem też pewien niepokój przed dalszą jazdą. W jednej z nadmorskich miejscowości stanąłem na obiad. Czekając na podanie mojej strawy, konkretnego kawałka grillowanej wieprzowiny, oglądałem mapę. Za chwilę przede mną był kolejny podjazd. Sprawdzałem w sobie zapas sił. Nie było tego dużo. Jedząc obiad oglądałem życie turystyczne południowej części wyspy. Jakże się różniło od gwarnej północy. Spokój i cisza, nie licząc szumu morza. Tak, tu można byłoby spędzić urlop z dala od hałasu i ludzkich tłumów. Tylko czy za parę lat, kiedy już nie będę zdolny do rowerowych eskapad, znajdę tu ten sam sielski obrazek. Gdy jadłem już obiad, przyplątało się kilka kotów. Swoim obyczajem zacząłem je dokarmiać. Były bardziej głodne niż te w Malii. Nie było mowy o konwenansach, rzucały się na kawałki mięsa, nie gardziły także kośćmi, biły się przy tym zawzięcie i fuczały. Walczyły o przetrwanie. Z pewną zadumą pomyślałem, że i ja za chwilę będę walczył o byt na tym przeklętym podjeździe. Do swojego rowerowego kolegi Darka wysłałem nawet SMS o przygnębiającej treści, informując go o upadku mojej formy. Za chwilę na telefonie zadźwięczała odpowiedź. Pocieszał mnie i życzył pokonania trudności. Bardzo mi to wtedy pomogło. Niby nic, ale jakoś przez chwilę poczułem, że nie będę jechał sam.

Za wioską Tsoutsouras zobaczyłem kawał potężnej góry. Niestety droga prowadziła w jej stronę. Początek był dramatycznie trudny. Wiedziałem jednak, że za kilometr-dwa nachylenie nieco popuści. Już trochę poznałem profil gór południowej strony Krety. Rzeczywiście droga jakby się wypłaszczała. Kolejne kilometry, a było ich może z dziesięć, to żmudne przepychanie w żółwim tempie. Wznios pewnie nie przekraczał 7-9 procent, ale też nie spadał poniżej sześciu. Oczywiście dane te podaję na wyczucie, ale raczej w tych kwestiach mylę się nieznacznie. Nawet jeśli oczy zalewał mi pot. Energia wyciekała ze mnie w postępie geometrycznym. Kręciłem wszakże uparcie, bo przyświecała mi ta złota myśl, że przecież niebawem podjazd się skończy, że już bliżej niż dalej. Gdy dotarłem na maksymalny poziom, coś w rodzaju przełęczy, choć jak wcześniej napisałem na Krecie o klasyczne przełęcze trudno, widok ujrzany w dole wynagrodził mi całą mękę podjazdu. Droga wiła się w dole jak wytwór fantazji malarza surrealisty. Zdumiony pięknością panoramy pstrykałem zdjęcie za zdjęciem. Oglądając już w domu te fotografie żałowałem tylko, że zostały zrobione słabym aparatem. Fotki niestety w żaden sposób nie oddały majestatu tamtego miejsca. Chociaż teraz zastanawiam się, czy czasem nie przeceniam jego uroku. Może wtedy olśnił mnie fakt pokonania tego podjazdu i swojej słabości, a w tej euforii jedno metafizycznie połączyłem z drugim. Nie wiem. Gdy tak podziwiałem monumentalne widoki, obok mnie przejechał kabriolet, z którego pomachały mi dwie dziewczyny. Gestami pokazywały, że doceniają mój wysiłek. Sprawiło mi to dużą przyjemność. Na tym górskim odludziu mała oznaka ludzkiej solidarności znaczyła więcej niż można byłoby przypuszczać. Poczułem się pokrzepiony na duszy. Zjazd do pierwszej miejscowości po drugiej stronie gór trwał tyle co nic. Ale niewątpliwie zapierał dech w piersiach, jak to się zgrabnie mówi. Wioska nazywała się Kato Kastelliana. Zapamiętałem w niej dwa wydarzenia. Pierwsze było takie, że prawie wjechałem na człowieka, który dosłownie sekundkę przede mną na drodze wywrócił się na małym skuterku. Pojazd leżał rozkraczony przy nim, a on sam wił się z bólu. Zewsząd na pomoc biegli mu tubylcy. Nie chciałem się angażować w tę akcję, bo pewnie tylko bym przeszkadzał. Przez mgnienie w swoim umyśle ujrzałem taką oto projekcję, że ja leżę na jego miejscu, a obok mnie w konwulsjach dygoce mój rower. Drugi szczegół związany był z kranikiem, który dostrzegłem na końcu wioski. Wystawał z pięknej kamiennej obudowy, a woda ciurkała z niego wesoło. Z uciechą oblewałem się nią cały i piłem do utraty oddechu. Była zimna i doskonała. Znowu na chwilę zapomniałem, że wodę to piją jedynie konie. Powoli zbliżał się wieczór.

Po raz pierwszy znalazłem się w sytuacji, że nocleg przychodziło mi szukać poza wybrzeżem. Jednocześnie zdałem sobie sprawę, iż nie mam szans na dotarcie do miasta, do którego pierwotnie w tym dniu chciałem dojechać, do Agii Deka. Brakowało mi do niego ponad 30 km, a to na Krecie całkiem spory dystans. Jechałem dalej licząc na swój fart. Pomyślałem nawet o noclegu pod gołym niebem, w razie gdybym nie znalazł jakiejś miejscówki pod dachem. Los bywa przekorny. Szybko nocleg w plenerze wywietrzał mi z głowy. Gdy poszedłem w krzaki za potrzebą, prawie wszedłem na wielkiego węża. Nie był tym razem to wąż gumowy, lecz normalny, żywy i niezbyt słodki. Miał ponad metr długości, a jego umaszczenie było w kolorze żółtobrunatnym. Po przyjeździe w domu sprawdziłem cóż to był za czort, wyszło mi że prawdopodobnie wąż koci. Niejadowity, ale wtedy o tym nie wiedziałem. Po tym spotkaniu zapragnąłem dość mocno znaleźć jednak jakieś lokum.

Jadąc przez Mesohori w przelocie rzuciła mi się w oczy tabliczka z napisem po angielsku „rooms”. Stanąłem przy niej i przeczytałem uważnie. Los mi sprzyjał. W następnej miejscowości, Pirgos, reklamowane były miejsca noclegowe. Od Pirgos dzieliło mnie około pięciu kilometrów. W Mesohori na stacji benzynowej kupiłem puszkę z cudownie chłodnym napojem. Piłem i smakowałem go już wyluzowany, z przeświadczeniem, że udało mi się uniknąć spędzenia nocy w towarzystwie wypasionych węży. Pirgos było małym sennym miasteczkiem, przy tawernach siedzieli starzy Grecy, grali w domino, popijali kawę, głośno rozmawiali, delektowali się życiem. Szybko znalazłem swój azyl. Nazywał się „Saridakis rooms”, pewnie od nazwiska właściciela. Domek gościnny był jednopiętrowy, przy zabudowaniach piekarni. Bez szemrania zapłaciłem żądaną kwotę 25 euro, bo wyboru nie miałem żadnego. Licznik wskazał przejechany dzienny dystans 85 km. Szybko załatwiłem kwestię zakupów i na tarasie z widokiem na masywne góry przygotowałem sobie kolację. Słońce już ostatecznie zachodziło, a ja spożywając wieczerzę podziwiałem czerwoną poświatę jego promieni igrających na wierzchołkach szczytów. Na kolację zwykle kupowałem podobne produkty: pieczywo, zafoliowana wędlina w plastrach, tuńczyk w puszce, warzywa i owoce. Bardzo smakowały mi melony, które pochłaniałem w nieprzyzwoitych wręcz ilościach. Były słodkie, z miodowym posmakiem i błyskawicznie rozpływały się w ustach. Znakomite były też ogórki, aromatyczne, o dziwnej słodkości, zupełnie niepodobne w smaku do naszych. Frykasy te popijałem piwem z reguły Mythos, o którym już parę razy napomykałem, a niekiedy Amstel - innym, nieco cięższym i mniej nagazowanym. Kiedy kładłem się spać nie przypuszczałem, że mój jedyny nocleg poza wybrzeżem okaże się jednocześnie najgorszą katorgą. Sen mam czujny, drażnią mnie hałasy, nie znoszę jak coś mnie nagle wyrwie ze słodkiego drzemania. Będąc kiedyś na rowerowej wyprawie w Bawarii, dotarłem do miasteczka Tittling. Tam wypadł mi nocleg, a hotel znalazłem w samym rynku. Na wieczornym spacerze podziwiałem śliczny kościół, który był w pobliżu. Niestety kościół miał dzwonnicę, a na niej wisiało narzędzie nocnych tortur, czyli dzwon. Całą noc dzwon radośnie obwieszczał upływ kolejnych kwadransów. Leżąc w łóżku przewracałem się z boku na bok, a w głowie dudniło mi jakby ktoś walił mnie po niej wielką pałą. Narastał we mnie dziki gniew na ten dzwon, kościół, Bawarię i całe Niemcy. Nakręcałem się w tej bezsilnej furii, czekałem z palpitującym sercem na kolejne dzwonienie. Nie usnąłem przez całą noc. Kiedy koło czwartej rano do dzwonu dołączył obłąkany kogut piejący wniebogłosy, byłem już kłębkiem nerwów. Od tamtej pory nie wybieram już miejsc noclegowych w pobliżu kościołów.

W Pirgos położyłem się ze świadomością dobrze wykonanego zadania. Trudna trasa zaliczona, nocleg znaleziony, czegóż więcej chcieć… W pokoju było duszno, otworzyłem zatem okno. Po jakimś czasie, kiedy już usypiałem, gwałtownie zaczął ujadać pies. Był gdzieś w pobliżu, bo szczekanie było głośne i natrętne. Z dwojga złego wolałem już duchotę niż te psie koncerty, zamknąłem zatem okno. Jednak przeszkadzające dźwięki były na tyle intensywne, że o śnie nie było mowy. Ciśnienie zaczęło mi rosnąć, kląłem i nakrywałem głowę poduszką, ale przez to tylko coraz bardziej się rozbudzałem. Pies produkował się do pierwszej w nocy. Szczekał równomiernie, minuta ujadania, pół minuty ciszy. W ciągu tej półminutowej przerwy chyba nabierał nowych sił, bo dalsze jego popisy były jakby głośniejsze. Wreszcie nastała cisza. O, jak dobrze! Pies pokazał swoim panom, że był czujny i zasługuje na miskę strawy. Powoli moje serce uspakajało się, zacząłem przechodzić powolutku w miłą drzemkę. Ten błogostan mógł trwać godzinę, a ja w tym czasie lawirowałem między snem a jawą. Nagle za moim oknem powstał straszny rumor. Włączyły się jakieś silniki, w powietrze wbił się blaszany klekot i słychać było głośne rozmowy. Co do diabła, rewolucja październikowa?! Nagle zrozumiałem wszystko. W dole była piekarnia. Ludzie chcą rano jeść świeże bułeczki. Inni zatem muszą w nocy pracować. A jeszcze inni muszą czuwać po ciężkiej jeździe na rowerze. Już wiedziałem, że ze spania nici. Nawet nie próbowałem awanturować się do piekarzy. Zamknąłem się na jakiś czas w łazience. Było tam jednak mało miejsca, a poza tym drzwi wcale nie tłumiły hałasu. Z papieru toaletowego zrobiłem zgrabne wałeczki, namoczyłem je w wodzie i wcisnąłem do uszu. Pomogły tyle co nic. Do rana rzucałem się na łóżku, ale nie usnąłem nawet na sekundę. Byłem gotów nawet iść do węży, byle tylko nastała cisza. Gdy zaczęło świtać, byłem już spakowany i gotowy do dalszej drogi. Wtedy piekarnia przestała pracować. Było przed szóstą. Próbowałem wykorzystać ciszę, by spróbować się jednak zdrzemnąć. Byłem wszakże za bardzo naładowany złością i roztrzęsiony. Bez apetytu zjadłem skromne śniadanie i bez żalu opuściłem niegościnne Pirgos. W swoim rowerowym kajeciku „Saridakis rooms” oceniłem wstępnie chyba na 4/10. Dokładnie tego nie wiem, bo rano przegryzmoliłem ten zapis i teraz widniej w nim 0/10.

W nagrodę za nocne trudy znaczny odcinek jazdy w dniu następnym przebiegał w terenie zadziwiająco płaskim. Mimo nieprzespanej nocy, jechało mi się zadziwiająco dobrze. W mięśniach czułem krzepę. Po wczorajszym kryzysie nie było śladu. Humoru nie zmąciła mi nawet pomyłka co do trasy i fakt, że za Stavies wylądowałem na szutrówce. Muszę tu uczciwie przyznać, że te moje kilka błędów w wyborze trasy wynikały z jakieś wrodzonego roztargnienia, bowiem trzeba wyraźnie zaznaczyć, że kreteńskie oznaczenia dróg są czytelne i jasne. Przed Agii Deka spotkałem dwoje sakwiarzy, którzy dzielnie brnęli w przeciwną stronę. Była to starsza para, tak na oko mocno po pięćdziesiątce. Nie wyglądali na Polaków, zatem tylko ładnie machnąłem im ręką bez polskich odzywek. Uśmiechnęli się i też pomachali mi na powitanie i jednocześnie pożegnanie. Jakoś wtedy posmutniałem, bo uświadomiłem sobie, że na mnie też można powiedzieć: „starszy pan koło pięćdziesiątki”. Szybko jednak porzuciłem takie myślenie. Ma się tyle lat, na ile się człowiek czuje. Ja czuję się na co najwyżej trzydzieści. I tego należy się trzymać. Agii Deka to brzydkie miasto, ruchliwe, głośne i pokryte jakby warstewką kurzu. W bankomacie wypłaciłem trochę gotówki. Zakup aparatu fotograficznego nadszarpnął moje fundusze do tego stopnia, że było to konieczne. Powoli zbliżałem się do końca mojej wędrówki, zatem rzetelnie oszacowałem wysokość wypłaconej kwoty, aby mi starczyła na resztę wydatków.

Za Agii Deka zatrzymałem się w małym zagajniku, w którym przeważały drzewka pomarańczowe. Przejrzałe owoce leżały na ziemi, a woń procesów fermentacyjnych, które w nich zachodziły, była całkiem miła. Do południa brakowała może godzina. Postanowiłem złapać w tym lasku nieco snu. Ułożyłem się w cieniu. Odpoczywałem jednak tylko fizycznie, bo ciągle czułem w sobie ten uporczywy mentalny dygot, który zaczął się w nocy. Widząc że moje próby zdrzemnięcia się były bezcelowe, ruszyłem dalej. Po paru kilometrach dojechałem do Timbaki. Za miastem tym Kreta, że tak powiem, wróciła do równowagi, płaskość się skończyła, zaczęły się góry. Droga wielkim łukiem kierowała się najpierw na północ, by po sforsowaniu gór z powrotem opaść do morza na południu. W porównaniu z poprzednim dniem podjazd szedł mi gładko. Powoli uzyskiwałem coraz większy pułap. Po kilkunastu kilometrach zaczął mnie mroczyć sen, a w głowie pojawiły się dudnienia. Pomyślałem, że warto kapkę odsapnąć w cieniu. Było około trzynastej. Słońce w tym dniu też nie wzięło wolnego i grzało w najlepsze. Teren był odkryty. Skalne pobocze pozbawione było większej roślinności. Wreszcie wypatrzyłem odpowiednią kępę rachitycznych drzewek, które dawały nieco cienia. Ułożyłem się na twardym gruncie i usnąłem może na pół godziny. Mimo krótkiej drzemki, obudziłem się dziwnie wypoczęty.

Podjazd zakończył się w miasteczku Spili. Stanąłem tam na obiad. Zamówiłem jakieś mięsiwo. Czekając na jedzenie, kolejny raz rzuciłem okiem na mapę. Prześledziłem na niej planowaną przeze mnie dalszą trasę. Jakby nie liczyć wychodziło na to, że wygospodarowałem co najmniej jeden dzień. Postanowiłem zatem jazdę zakończyć w Plakias, od którego dzieliło mnie około 20 kilometrów i zakwaterować się tam na dwie noce, by jedną jazdę odbyć bez bagażu. Wybór konkretnej trasy przełożyłem na wieczór. Spożyty apetyczny kawał smażonego boczku z ziemniakami nieco mnie rozmarzył. Siedziałem na tarasie tawerny i oglądałem miasteczko. Było uroczo wkomponowane w otaczające je skały. Widok białych domków z balkonami działał na mnie odprężająco. Ostatnie kilometry nie wymagały już wysiłku, droga prowadziła wyłącznie w dół. Na około 10 kilometrów przed metą przeciąłem niezwykły wąwóz Kourtaliotiko. Szosa przebijała się przez wapienne skały, które poszarpanymi ścianami wznosiły się ostro ku górze. W kamiennych blokach można było zobaczyć spękania, wyrwy, kawerny i tajemnicze wejścia do jaskiń. Płynący bokiem strumyczek dodawał kolorytu temu widokowi oraz sprawiał, że rozkwitała tam roślinność o fantastycznych kolorach i niezwykłych woniach. W wąwozie miałem kilka postojów, bo co jakiś czas dojeżdżałem bowiem do miejsca, które wypadało utrwalić na zdjęciach. Toczyłem swoisty wyścig z autokarami, które jechały za mną i przystawały tam gdzie ja. Z pojazdów wysypywały się rzesze turystów obwieszonych aparatami fotograficznymi, oni chcieli również zabrać ze sobą do domu na swoich kartach pamięci chociaż mały fragmencik wąwozu Kourtaliotiko.

Końcowy odcinek mojej jazdy był nagrodą za żmudną wspinaczkę, karkołomny zjazd doprowadził mnie do Plakias. Gdy meldowałem się w pensjonacie Galini Beach, licznik wskazywał 104 kilometry. Bez wahania mogę powiedzieć, że było to najlepsze moje miejsce noclegowe. W rowerowym kajeciku wpisałem zasłużoną notę 9/10. Pensjonat położony był 50 metrów od morza, dostałem przestronny klimatyzowany pokój z pełnym wyposażeniem. Czekała na mnie też karafka z raki, rodzajem greckiego samogonu. Jednak najważniejsze odkryłem na końcu. Gdy zamknąłem drzwi prowadzące na taras, w pokoju stawała się absolutna cisza. Wreszcie się wyśpię jak człowiek! Godzina była jeszcze młoda. Szybko ulokowałem się w pokoju, zrobiłem zakupy, by w pięknych promieniach słońca delektować się leniuchowaniem na brzegu morza. Plaża była piaszczysto-żwirowa Ciemny kolor piasku sugerował jego wulkaniczne pochodzenie. Na dnie morskim nie straszyły już kamienie, było wyścielone aksamitnym i miłym w dotyku piaseczkiem. Z radością oddałem się kąpieli. Morzem cieszyłem się do zachodu słońca. Kolację zjadłem na tarasie swojego pokoju z widokiem na strome wzniesienia. Przeanalizowałem też mapę i doszedłem do wniosku, że następnego dnia pojadę na północne wybrzeże i wrócę z powrotem nad Morze Libijskie. A więc dwa kolejne trawersy wyspy… Niestety niektóre krótkie odcinki zamierzałem pokonać ponownie, bo raczej nie było możliwości znalezienia tylko „dziewiczych” dla mnie tras. Z przeliczenia kilometrów wyszło, że będę miał ich do pokonania trochę ponad sto. Bez bagażu wydawało mi się to fraszką. Na dobranoc przypomniałem sobie „Test pilota Pirxa”, kolejną adaptację prozy Stanisława Lema na mojej eskapadzie. Doszperałem się do wersji z hiszpańskimi napisami i bawiłem się próbując rozpoznawać znaczenie poszczególnych słów języka Cervantesa. Wychodziło mi całkiem nieźle, zważywszy, że mowa ta jest mi zupełnie obca. Może pomogła w tym zawartość karafki, o której wspominałem wcześniej. Po seansie filmowym twardy sen zalał czernią moją głowę. Usypianie było błyskawiczne i niezwykle miłe.

Wstałem wyspany i chętny do walki z górami. Pierwszy kilometr prowadził przy plaży. Rower bez obciążenia szedł dynamicznie i lekko. Tym razem nie zapomniałem zapasowej dętki i swojego plastikowego pudełka z zestawem naprawczym i innymi rowerowymi akcesoriami. Po skręcie w prawo zaczął się najtrudniejszy podjazd na mojej kreteńskiej wyprawie, około trzech-czterech kilometrów o średnim nachyleniu ponad dwanaście procent, a momentami mogło ono się ocierać o 18-20. Szybko uzyskiwałem wysokość, a odnosiłem przy tym wrażenie, że w linii prostej prawie nie oddalam się od morza. Z coraz wyższego pułapu obserwowałem tylko zatokę, nas którą położone było Plakias. Gdybym jechał z sakwami, pewnie musiałbym podprowadzać lub robić postoje co paręset metrów. Bagaż pozostał jednak w pensjonacie, a ja mimo to na najlżejszym biegu z jęzorem do pasa kręciłem w pocie czoła. Znowu też poczułem wędrówkę potu po plecach ku niższym rejonom ciała. Katorżniczy podjazd doprowadził mnie do wioski Sellia. Krótkim łącznikiem zjechałem do głównej drogi prowadzącej na północ. Za skrzyżowaniem droga znowu zaczęła się wznosić, ale tym razem nachylenia były już normalne, siedem-osiem procent. Po niedługim czasie dotarłem do wąwozu Kotsifou. Stanąłem na jego początku, bowiem wzrok mój przykuł zadziwiający obiekt. Był to mały kościół dosłownie wtłoczony pod skały. Jasnobrunatne wapienie prawie naciskały na wątłą okrągłą kopułę, a jedną z jego bocznych ścian stanowił lity kamień. Widok ten sprawiał niesamowite klaustrofobiczne wrażenie. Chwilę stałem w zadumie i zastanawiałem się dlaczego te skały nie przygwożdżą wątłej budowli. Po obowiązkowym pstryknięciu zdjęć ruszyłem dalej. Wąwóz Kotsifou był krótki i z pewnością nie tak efektowny jak widziany poprzedniego dnia Kourtaliotiko. Zresztą ten drugi miałem okazję obejrzeć znowu za parę godzin. Dalszy podjazd poszedł mi gładko, nie wiedzieć kiedy rozpoczął się zjazd ku Morzu Kreteńskiemu. Przed Rethymno moja droga wyprowadziła mnie na autostradę. Ruch na niej był mizerny. Posiadała pas awaryjny stworzony jakby dla mnie. Po krótkim wahaniu, nie widząc innej alternatywnej trasy, wjechałem na nią i pomknąłem ku Rethymno. Po 10 km oglądania się wkoło, czy aby nie ściga mnie policja, wjechałem do miasta. Szybko znalazłem tę samą drogę, która kilka dni wcześniej wyprowadziła mnie z Rethymno. Za chwilę prułem przy morzu w kierunku wschodnim i doświadczałem nieodpartego deja vu. Turystyczny rejon zaoferował mi liczne tawerny, do wyboru i koloru. Skorzystałem z usług jednej z nich i już siedziałem w zacienionym miejscu na miękkim fotelu. Za chwilę sączyłem piwo i przeglądałem mapę. Na danie główne też nie musiałem długo czekać. Łapczywie pochłonąłem soczystą wieprzowinę, tym razem zupełnie sam, bo żadnych kotów nie było w pobliżu. Gdy zjadłem też gratisowy deser w postaci słodkich owoców i już zbierałem się do drogi, zostałem zaskoczony podanym na mój stół drugim gratisem. Był to kieliszek raki. Wahałem się chwilę, czy nie będzie tego za dużo, bowiem przecież pozwoliłem sobie już na Mythos. Raz kozie śmierć! Walnąłem lufkę. Zrobiło mi się ciepło, ale cóż to znaczyło wobec gorąca, które cały czas przesyłało mi słońce?

Gdy opuszczałem linię brzegową i skręcałem na prawo ku wnętrzu Krety, kolejne linie gór wznosiły się na horyzoncie. Przede mną był powrót na południowe wybrzeże. Droga ku Plakias była jednak dłuższa niż ta w przeciwnym kierunku, bowiem prowadziła sporym wybrzuszeniem na wschód. Jechało mi się luźno i lekko. Na początku droga jeszcze nie mogła się zdecydować, czy ma się wznosić czy opadać. Po kilkunastu kilometrach zaczęły się mocniejsze podjazdy. Nie były one jednak tak ciężkie jak te z rana. Przejeżdżałem koło znanego klasztoru Arkadiou. Stanąłem tylko przy jego murach, bo jakoś nie miałem ochoty na zwiedzanie. Później tego trochę żałowałem, bo obejrzałem zdjęcia klasztoru i spodobał mi się pokazany na nich jego majestat. Na dalszej trasie miałem liczne miejscowości, ale im dalej od wybrzeża, tym były one lichsze i pozbawione turystycznej infrastruktury. W kilku kolejnych nie uświadczyłem też sklepu, przez co powtórzyła się niemiła przygoda z wysychającym gardłem. Nie doszło jednak do picia wody tryskającej z gumowego węża, bowiem wreszcie spotkałem coś w rodzaju greckiego gieesu. Łapczywie wychłeptałem zimny napój, do koszyka po bidonie wcisnąłem półtoralitrową butelkę i mogłem jechać dalej. Ekspedientka w sklepie dała mi też gratisowo woreczek z czereśniami. Bardzo lubię te owoce, jednak na Krecie były bardzo drogie (pięć euro za kilogram), przez co ich nie kupowałem. Parę kilometrów wiozłem czereśnie w tylnej kieszonce bluzki, ale w końcu przystanąłem w jakimś zacienionym miejscu i oddałem się lubej konsumpcji. Smakowały wspaniale, wielkie, soczyste i słodkie. Podjazd skończył się za miejscowością Gerakari.

Karkołomny zjazd ku Morzu Libijskiemu dał mi sporo satysfakcji, jednak ze względu na ciągłe zakręty nie wykręciłem jakiejś oszałamiającej i godnej uwagi prędkości. Szybko przeleciałem ponaddwudziestokilumetrowy odcinek trasy, który dane mi było przejeżdżać poprzedniego dnia: senne górskie miasteczko Spili i wąwóz Kourtaliotiko. Gdy już byłem na obrzeżach Plakias, zobaczyłem coś, co mną lekko wstrząsnęło. Przede mną jechał na rowerze jegomość może sześćdziesięcioletni. Chwilę za nim kręciłem, ale gdy postanowiłem go wyprzedzić, zobaczyłem właśnie ów dziw. Oto mężczyzna ten ocierał się o roślinność występującą na drogę. Gdzieś na początku napisałem, że i ja w ten sposób kontaktowałem się z florą wyspy, celowo skręcałem mocniej w prawo, by ręką lub bokiem ciała zetknąć się z gałązką albo listkiem. Dawało mi to poczucie jakiegoś głębszego kontaktu z tą daleką wyspą. Zwolniłem, kawałek jechałem za nim i obserwowałem jego poczynania. Nie było mowy o przypadku, robił to celowo i sprawiało mu to wyraźną przyjemność. Też nawiązywał łączność z Kretą. Witaj w klubie, pomyślałem, i żwawo pomknąłem do swego pensjonatu. Gdy zdejmowałem licznik, pokazał blisko 119 km, a ja cieszyłem się z zaliczonego czwartego i piątego trawersu wyspy. Było przed wieczorem. Podreptałem na plażę, ale do wody nie odważyłem się wejść, morze było bowiem wzburzone, a wielkie fale z łomotem wylewały się na brzeg. Jedząc na tarasie kolację, analizowałem mapę i szukałem alternatywnej drogi dla tej, którą pokonałem rano. Następnego dnia czekała mnie już jazda na ciężko, żarty się kończyły, a z Plakias chcąc jechać na zachód należało najpierw pokonać przybrzeżne ostre góry i wylądować w wiosce Sellia, do której w pocie czoła wdrapywałem się dzisiejszego poranka. Udało mi się wypatrzeć na mapie drogę, która wyglądała łagodniej. Była dwa razy dłuższa od tego diabelskiego trawersu i to zapowiadało jej mniejsze nachylenia. W karafce w moim pokoju znowu dostrzegłem pełną zawartość. Oglądając wieczorny seans w starym kinie i ciesząc się polską mową, która płynęła z małego głośniczka w moim telefonie, delektowałem się miejscowym alkoholem. Ze swojego doświadczenia w tym zakresie wiedziałem, iż jeśli chce się pić nieco mocniejsze trunki na rowerowej wyprawie, należy brać się tylko za lokalne tradycyjne napitki. Głowa mniej boli na drugi dzień. No i rzecz jasna, nie przesadzać z ilością. W kwestii filmiku na dobranoc, kontynuowałem przegląd twórczości Stanisława Lema, a konkretnie była to krótka nowela „Profesor Zazul”. Coś o komplikacjach, gdy chce się osiągnąć nieśmiertelność. Usnąłem z tą świadomością, że zbliżam się do kresu swojej podróży. Myśl ta była jednocześnie nieznośna, ale też przynosiła ulgę. Zadziwiający paradoks, którego nie byłem w stanie wyjaśnić.

Rano wstałem bez trosk dręczących mnie poprzedniego wieczora, a co ważniejsze – z lekką głową i jasnym umysłem. Nie przesadziłem bowiem z ilością… Na pierwszych trudnych kilometrach podjazdowych bawiłem się w zabawę, którą kiedyś sobie wymyśliłem. Jako miłośnik historii i rowerowych jazd, postanowiłem połączyć te dwie dziedziny. Zabawa jest prosta, co jakiś czas należy spojrzeć na licznik, a wyświetlone na nim cyfry zamienić na datę roczną, by później przypomnieć sobie, co w danym roku ważnego się wydarzyło. Kilka przykładów. Licznik wskazuje 4,76 km, odpowiedź – upadek Cesarstwa Zachodniorzymskiego, 9,72 km – bitwa pod Cedynią, 14,66 km – drugi pokój toruński itd. Wygrana jest wtedy, kiedy uda się przyporządkować do wskazania licznika jakieś wydarzenie, przegrana, gdy nic nie przyjdzie do głowy. Od dystansu 19,14 km do 20,16 km wspominałem daty związane z moją rodziną, narodziny i śmierć jej członków. Po dwudziestym kilometrze zabawa kończyła się w naturalny sposób. Lepiej się w nią grało, gdy początkowy odcinek był podjazdem, bo wtedy na liczniku wolniej zmieniały się cyferki i można było rozwiązać więcej przykładów. Krzepki podjazd za Plakias sprzyjał prowadzeniu historyczno-rowerowej zabawy. Poczłapałem w kierunku wąwozu Kotsifou, lecz tuż przed nim skręciłem w lewo, już ku zachodowi. Po minięciu Selli wjechałem na najładniejszy chyba fragment mojej trasy na Krecie. Droga wiła się przy samym morzu, które cały czas skrzyło się głębokimi błękitami. Ostre szczyty po mojej prawej stronie przypominały, że niedługo będę musiał się z nimi zmierzyć. Mój pułap płynnie się zmieniał, to prawie obniżałem się do poziomu morza, to znowu zdobywałem wysokość rzędu 200-300 m. Podjazdy były jednak łagodne, jechałem z ogromną przyjemnością i bez wysiłku. Obraz rowerowej sielanki uzupełniała pusta droga, o istnieniu której pewnie zapomnieli kierowcy. W takich pięknych okolicznościach przyrody dojechałem do Frangokastello, weneckiej średniowiecznej twierdzy, położonej przy samym brzegu Morza Libijskiego. Stanąłem przy niej na krótki popas i obejrzałem ją rzetelnie. Budowla była doskonale zachowana, zębate zwieńczenia murów kilkumetrowej wysokości tchnęły dosłownie historią. Z przyjemnością odnotowałem też, że nie było tam dzikich tłumów turystów, a więc przez chwilę można było w ciszy poobcować ze starym gmaszyskiem. Gdy nasyciłem się już starodawnością i w cieniu spożyłem owoce, z ochotą wskoczyłem na rower i ruszyłem dalej.

Nie ujechałem dwustu metrów, gdy kątem oka zobaczyłem za sobą rowerzystę, który najwyraźniej mnie gonił. Jechał bez bagażu, a więc za moment już był przy mnie. Odezwał się po angielsku i tak zaczęła się nasza rozmowa. Kręciliśmy równo przez około dziesięć kilometrów i wymienialiśmy uwagi o Krecie. Moim towarzyszem był Niemiec o imieniu Klaus. Już kilka razy odwiedzał wyspę i wypożyczał rowery na miejscu, żeby trochę sobie pojeździć. Pochodził z Bawarii i mieszkał nad Jeziorem Bodeńskim, a kiedy usłyszał ode mnie, że kiedyś na rowerze objechałem to jezioro dookoła w ciągu jednego dnia, ucieszył się i spytał, czy podobało mi się tam. Wymienialiśmy uwagi o kreteńskim klimacie, o jedzeniu, o ludziach, o cenach. Stwierdził też nie bez racji, że dla Polaków musiało tu być drogo, a dla Niemców – raj, bowiem wszystko było dwa razy tańsze. Przyjemnie pokonywałem trasę z kolegą-rowerzystą, pomyślałem też, że jeszcze przyjemniej byłoby mieć na stałe kompana. Gdy w końcu stwierdził, że musi wracać, pożegnaliśmy się i życzyliśmy sobie udanej dalszej jazdy. Znowu zaczął się podjazd, który po kilku kilometrach doprowadził mnie do rozstaja dróg: na prawo już ku górom na północne wybrzeże Krety, a prosto do miejscowości Chora Sfakion.

Do Chora Sfakion prowadziła trzykilometrowa ślepa droga, która spadała ostro w dół do morza. Byłem w tej miejscowości kilkanaście lat temu. Po przemierzeniu wąwozu Samaria znalazłem się w wiosce Agia Roumeli. Do tej ostatniej można dostać się tylko promem, albo przez Samarię, nie prowadzą do niej bowiem żadne drogi. Wtedy z Agia Roumeli do Chora Sfakoin przepłynąłem właśnie promem, a dalej już autokarem. Na rozstaju dróg chwilę się zastanawiałem, czy warto zjeżdżać, by potem tą sama drogą wdrapywać się ponownie. Postanowiłem jednak odświeżyć wspomnienia, a poza tym czas był obiadowy, a moja droga na północ zapowiadała się na niezłą katorgę, bo zawijasy na mapie kręciły się jak oszalałe. Jednocześnie z mapy też wyczytałem, że przy tej górskiej trasie nie ma cywilizacji na tyle rozwiniętej, by mogły znajdować się przy niej godne uwagi tawerny. Nie chcąc borykać się z głodem na podjeździe, sfrunąłem do Chora Sfakion. Miasteczko żyje tylko z Samarii. Turyści tłumnie odwiedzający wąwóz nie mają innego wyjścia, tylko w końcu tutaj wylądować. Całe życie kręci wokół portu i przystani promów. Są tu hotele i bardzo liczne knajpy. Po zrobieniu rundy wybetonowanym nadbrzeżem i pstryknięciu kilku zdjęć, osiadłem w tawernie jak wrak na mieliźnie. Wyłuskiwałem ze swojej pamięci wizerunki sprzed 16 lat i porównywałem je z tymi, które miałem przed oczami. Stare obrazy jawiły mi się jako bardziej atrakcyjne. Wszystko wtedy było dla mnie nowością. Z pewnym sentymentem rozglądałem się wszakże wokoło. Szesnaście lat temu nie mogłem nawet przypuszczać, że zjawię się ponownie w tym małym miasteczku, a gdyby mi ktoś powiedział, że dotrę tu na rowerze, uznałbym go za niespełna rozumu. Na obiad zamówiłem to co zwykle. Jadłem ze smakiem i patrzyłem jak fale biją o beton. Obiad kosztował zwykle około 10 euro. Dla Polaka sporo, dla Niemca niewiele, pomyślałem wspominając rozmowę z Klausem. Jako gratis na moim stole wylądowała cała butelka raki. Nie była wielka, mogła mieć z 200 ml. Ci Kreteńczycy chcieli mnie chyba pozbawić wątroby. Chlapnąłem dwa kieliszki i z tą dodatkowa porcją kalorii wyruszyłem na ostatni trawers wyspy. Dojechałem do tabliczki z nazwą miejscowości, a po zrobieniu z nią obowiązkowej fotki, stwierdziłem, że wyładował się mój aparat fotograficzny. Poprzedniego wieczora wyświetlacz pokazywał pełny stan naładowania, sądziłem zatem że urządzenie będzie działało przez następny dzień. Jednak nie poznałem do końca zwyczajów mojego nowego aparatu i stąd ta niespodzianka. Zdenerwowałem się tym, ale cóż było robić?

Po dotarciu do znajomego rozdroża, rozpoczął się sztywny podjazd, nachylenia były znaczne, mogły dochodzić do dziesięciu procent. Serpentyny kręciły się jak tancerze twista, można było dostać zawrotu głowy. Znowu miałem wrażenie, że winduję się tylko do góry, a nic w głąb lądu. Morze jak zaczarowane nie chciało się oddalać. W mozole podjazdu podziwiałem je z coraz wyższej perspektywy. Kląłem szpetnie przy tym na swojego Nikona, bo widoki nadawały się na zrobienie ładnego zdjęcia. Wreszcie za którąś serpentyną po raz ostatni zamajaczyło mi w oddali Morze Libijskie, a ja wjechałem w coś, co od biedy można byłoby nazwać lasem. Na Krecie niewiele spotkałem miejsc, w których drzewa rosłyby tak gęsto. W Aksifou uzupełniłem płyny w sklepie obsługiwanym przez stuletniego chyba staruszka. Kupiłem u niego butlę coli, a jako gratis dostałem trzy małe jabłka. Wspinaczka skończyła się po kilkunastu kilometrach. Zaliczyłem ją w dobrej formie i poprawiającym się humorze, bo już mi przechodziła złość na niefunkcjonujący aparat fotograficzny. Za Aksifou zaczął się zjazd. Wydawało mi się, że doprowadzi mnie już do morza, ale Kreta przygotowała dla mnie kolejną niespodziankę. Po szybkim dotarciu do miasta Vrises, okazało się, że tuż za nim czekała mnie kolejna góra. Pokonałem ją niejako z marszu i oto za moment wjeżdżałem już do Kalives, po raz drugi szukając tu noclegu. Na początku pomyślałem, by zapukać do sympatycznej starszej pani, która dała mi na drogę pomarańcze. Może czekał tam na mnie mój bidon? Przypomniałem sobie, że nie było tam wi-fi, poza tym mój bidon i tak spisałem na starty. Postanowiłem więc poszukać szczęścia gdzie indziej. Warto tu wspomnieć, że z Kalives do lotniska w Chanii miałem około 25 km, a mój samolot odlatywał pojutrze. Już wcześniej założyłem, że w Kalives zostanę na dwie noce, a ten ostatni pełny dzień pobytu na Krecie przeznaczę na plażowe lenistwo, bo czułem już spore zmęczenie. Swój azyl znalazłem w pensjonacie „Flisvos Rooms”. Pokój był świetny, z aneksem kuchennym i piękną łazienką, a balkon wprost wychodził na morze. Balkon był na tyle obszerny, że zmieścił się na nim i mój rower. Widok był na zachód, a na horyzoncie wysoko nad poziomem morza po drugiej stronie zatoki wznosił się półwysep z chanijskim lotniskiem. W rowerowym kajeciku odnotowałem dane przejazdu: dystans nieco ponad 100 km oraz szczegóły trasy. Wraz z dotarciem nad Morze Kreteńskie zaliczyłem szósty i ostatni trawers wyspy na linii północ-południe. Pałaszując na balkonie obfitą kolację, sięgnąłem po mapę. Jakiś chochlik szeptał mi do ucha, by jednak jutro też machnąć krótką trasę bez bagażu. Po krótkim namyśle odrzuciłem tę koncepcję. Teraz w zimowy wieczór, kiedy piszę te słowa, wiem, że powinienem wtedy jechać. Niestety na dobranoc nie obejrzałem nic, bo okazało się, że i w tym pensjonacie w Kalives szwankuje wi-fi.

Cały następny dzień spędziłem jak przykładny turysta. Rano kupiłem parę drobiazgów na prezenty. Do obiadu byczyłem się na plaży. Trzeba przyznać, że była ona bardzo ładna. Drobny żółty piasek przypominał ten nad Bałtykiem. No ale na tym podobieństwa się kończyły. Około południa zacząłem się nudzić. Do obiadu jako gratis znowu dostałem karafkę raki. Powoli ją sobie wysączyłem, ale nie poprawiło to mojego nastroju. Wieczorem dopadło mnie nieodparte poczucie straconego dnia. Położyłem się wcześnie, ale nie mogłem usnąć. Myślałem o kartonie pozostawionym w krzakach. Jeśli go nie będzie, Zdechlak zostanie na Krecie.

Ostatni dzień na Krecie przywitałem w kiepskim nastroju. Byłem prawie przekonany, że ten karton się nie odnajdzie. Spakowałem swój dobytek i ruszyłem na lotnisko. Od samego mojego pensjonatu zaczął się podjazd, a gdy dojechałem do głównej kreteńskiej arterii wschód-zachód, droga stała się sinusoidą znaną mi z wielu poprzednich odcinków. W portowym mieście Souda zjechałem z ruchliwej drogi, a drogowskazy już pokazywały drogę na lotnisko. Za Soudą rozpocząłem naprawdę ostatnią wspinaczkę. Podjazd był całkiem solidny i długi. W trakcie pokonywania tej góry, dosłownie z niczego, spadł deszcz. Tym razem piszę zupełnie poważnie. Kropiło najpierw nieśmiało, a potem już leciały wielkie krople wody. Przez myśl mi przeszło, że to Kreta płacze nad losem mojego biednego Zdechlaka, którego będę musiał tu porzucić. Nim osiągnąłem szczyt wzniesienia, deszcz ustał. Stanąłem jeszcze przed tablicą „Airport 1” i pstryknąłem zdjęcie. Z mocno bijącym sercem pokonywałem końcowe metry do kępy zarośli, w której dwa tygodnie wcześniej ukryłem opakowanie na rower. Z zewnątrz nic nie było widać, jednak gdy nieco zagłębiłem się w gąszczu, od razu spostrzegłem piękne czarne zawiniątko. Ucieszyłem się jak mały chłopczyk z nowej zabawki. Do odlotu samolotu miałem sporo czasu. Usiadłem na tej ławce, na której pierwszej nocy próbowałem drzemać. Z sakwy wyciągnąłem zakupione po drodze piwo Mythos i delektowałem się nim z namaszczeniem. W swoim rowerowym kajeciku zanotowałem – „Zdechlak wraca!”. Zbadałem karton, był w stanie niepogorszonym, jak to kiedyś określił pewien notariusz oddając mi stary i podniszczony dokument. Znalazłem i taśmę klejącą, i klucz do odkręcania pedałów.

Po ochłonięciu z nadmiaru emocji, przeniosłem się z całym swoim dobytkiem do hali odlotów i niespiesznie zabrałem się za demontaż roweru i pakowanie kartonu. Gdy już prawie skończyłem tę robotę, podszedł do mnie Grek i bez żadnych wstępów powiedział mi, że uwielbia muzykę Chopina, bo „jest bardzo głęboka”. Chwilę stałem lekko osłupiony, ale po sekundzie pojąłem, że rozpoznał we mnie Polaka po moim narodowym stroju. Podziękowałem tubylcowi za miłe słowa i oczywiście potwierdziłem jego opinię o Chopinie. Zrobiłem to zresztą szczerze i bez kurtuazji. Czekanie na samolot nie należy do miłych rzeczy. Niestety na lotnisku wysiadł jakiś system i odprawa odbywała się „ręcznie”. Nadałem wreszcie karton i miałem jeszcze dwie godziny do odlotu. Na pasku, który został przyklejony do mojego bagażu, odręcznie napisano moje nazwisko i nazwę docelowego lotniska. Zasiało to we mnie pewne wątpliwości, czy jednak ten Zdechlak doleci do Wrocławia. Gdy pasażerowie byli przy bramce (nie lubię określenia „gate”), ponownie awaria systemu dała znać o sobie. Pasażerowie kilkakrotnie byli wyczytywani z listy. Trwało to wieczność i wszyscy się pieklili. Przez te ceregiele odlot samolotu opóźnił się prawie o dwie godziny. Sam lot przebiegł bezproblemowo. Samolot w trakcie lotu niestety nie nadrobił opóźnienia i we Wrocławiu byłem późną nocą. Tak oto zakończyła się moja kreteńska przygoda. Gdy odbierałem karton na lotniskowym taśmociągu, zastanawiałem się, czy jeszcze mi się w tym roku przyda. Na to pytanie odpowiedź była twierdząca, no ale ja tego wtedy nie wiedziałem…

W trakcie jazdy po Krecie przemierzyłem ponad 1300 km w 12 dni. Objechałem wyspę dookoła trawersując ją przy tym sześciokrotnie. Ze względu na niezmiernie ciężki teren była to moja najtrudniejsza wyprawa. Wróciłem wyraźnie wycieniony, a zdobytą formę utrzymywałem przez cały rok. Często wracam do tych chwil, kiedy w pocie czoła (i nie tylko) brnąłem przez góry tej uroczej wyspy. Naładowałem się tam ciepłem i słońcem, które do tego momentu gdzieś w sobie czuję. Wiem, że już nigdy tam nie wrócę, bo jest tyle innych pięknych miejsc. Trochę mnie to smuci. Pisząc tę relację po raz drugi przemierzałem Kretę. Kto wie, może czytając ją za jakiś czas, znowu się tam przeniosę.
« Ostatnia zmiana: 8 Sty 2017, 18:11 RODDOS »



Offline Mężczyzna Beder

  • Niech żyją rowerzyści !
  • Wiadomości: 184
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 15.05.2014
    • Facebook
Odp: RODDOS na Krecie
« 29 Gru 2016, 12:31 »
Fajny wypad. Kreta do jazdy jest ciężka. Kilka miejsc poznałem (okolice Eloundy). Ogólnie podziwiam i gratuluję przejazdu :)
« Ostatnia zmiana: 30 Gru 2016, 08:56 Hipek »

Offline vooy.maciej

  • Wiadomości: 2612
  • Miasto: Pogórze Wielickie
  • Na forum od: 04.07.2008
Odp: RODDOS na Krecie
« 7 Lut 2017, 13:59 »
ale jaja też spałem u Dimitry w Kalives :)

btw jeden z ładniej urzadzonych pokojów prywantych  jakie ogladalismy na Krecie :)

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: RODDOS na Krecie
« 7 Lut 2017, 18:03 »
ale jaja też spałem u Dimitry w Kalives :)

btw jeden z ładniej urzadzonych pokojów prywantych  jakie ogladalismy na Krecie :)

To faktycznie ciekawy zbieg okoliczności.  Pamiętasz starszą panią, która przyjmowała gości? Ja dostałem od niej na drogę pomarańcze. Kiedy tam byłeś?
« Ostatnia zmiana: 7 Lut 2017, 18:09 RODDOS »



Offline vooy.maciej

  • Wiadomości: 2612
  • Miasto: Pogórze Wielickie
  • Na forum od: 04.07.2008
Odp: RODDOS na Krecie
« 8 Lut 2017, 11:20 »
nie było starszej pani w październiku.
Była Dymitra a potem też jej mąż.

Jedynie co to woda w basenie była zimniejsza niż w morzu... :)

Tagi: grecja 
 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum