WYPRAWA NA WOODSTOCKW zasadzie to nigdy jej nigdzie nie opisywałem, a szkoda. Miałem za sobą już różne wycieczki jednodniowe, głównie na szosie. Tutaj przyszedł czas na debiut w roli sakwiarza. Co prawda debiut właściwy był kilka dni wcześniej (pojechałem z Częstochowy do Radomia, spałem w krzakach w namiocie i wróciłem na drugi dzień).
Pomysł spadł na mnie jak grom z jasnego nieba. Mój tabor stanowiło aluminiowe Colnago oraz roczny Romet Rambler 4 (budżetowy góral), który był już nieźle zjechany. Jakby nie patrzeć, żaden z nich do tej wyprawy się nie nadawał ani trochę. Dlatego też początkowo plan był taki, by jechać rok później rowerem, a tym razem tradycyjnie PKP.
Jednak coś nie pozwalało mi odpuścić i chciałem, aby mój trzeci Woodstock był spektakularny i niezapomniany zanim jeszcze znajdę się w nadodrzańskim Kostrzynie. Pożyczyłem kilka stów od ojca, kupiłem crossową ramę Kellysa za 400 złotych (nowa, rocznik 2008, dlatego tania). W rozliczeniu dałem mechanikowi Rometa, a on ubrał tę ramę w jakieś średniej klasy części.
Rower ten wyglądał nieco inaczej początkowo niż dziś, ale pomijamy to, bo nie sprzęt jest tutaj sednem sprawy. Plan zakładał 3-dniową trasę rozłożoną na 200, 150 i 130. Noclegi we Wrocławiu i Zielonej Górze. Sobota, niedziela, a poniedziałek już na polu.
Kto na Woodstocku był, ten wie jak bardzo wyczekuje się kolejnej edycji i jak silna jest chęć teleportacji do tej krainy radości. W piątek wieczorem nie mogłem zasnąć, choć od rana byłem na nogach i ogarniałem sprawy wyjazdowe. Coś mi kazało ruszyć! Godzina 22, a ja ubieram strój, wiążę namiot do obładowanego już roweru i...jadę!
Pogoda była piękna. Po niesamowicie gorącym dniu kojący wiatr i ciemność, będąca przeciwwagą dla lejącego się z nieba żaru. Ruszyłem spokojnie w kierunku Opola. W tym miejscu muszę powiedzieć o mojej trasie. Wolałem dołożyć niemal 50 kilometrów, lecz jechać głównymi drogami. Po pierwsze nawierzchnia, a po drugie znaki. Niestety należę do osób, które słysząc: "cały czas prosto, przy trzeciej krzyżówce w lewo, następnie w prawo do drugiego ronda, a tam w lewo i potem prosto kilometr, a potem dwa razy w prawo...", czują jakby rozmawiały z obcokrajowcem.
Tak więc pierwszym przystankiem na energola i batona był oddalony o 40 kilometrów Lubliniec. Dalej już Opole, gdzie przysiadłem na poboczu. Jazda w nocy z prędkością 50 km/h (oj tak, obładowana fura też ma niezłego kopa), gdy auta śmigają stówą tuż obok - coś pięknego. Przy skręcie na Wrocław już nabrałem respektu, ponieważ droga znacznie bardziej ruchliwa, ale co tam... Jedziem na Wooda!
Po pięciu godzinach pierwszy wyraźny efekt jazdy - Opole!Droga na Wrocław biegła mimo wszystko spokojnie i coraz jaśniej. Tempo już nie tak mocne, choć ciągle trzymałem gaz (szosowa korba). W okolicach Brzegu pokusiłem się o coś, czego bym się nie spodziewał. I było to coś, co chyba każdy sakwiarz powinien zaliczyć - drzemka na przystanku! Jak bardzo myliłem się, myśląc, że to już ostatnia... Trwała nieco ponad kwadrans. Jedziemy dalej. Do Wrocławia dotarłem około 8.20. Niemal połowa drogi była za mną, a ja wciąż dzielnie kręciłem.
Przeprawa przez Wrocek nie była łatwa. Ogólnie nienawidzę ścieżek rowerowych, bo te w naszym kraju robione są bez pomysłu. Tym bardziej wystrzegam się ich, gdy nie wiem gdzie mnie poprowadzą. Dlatego też na Zieloną Górę jechałem główną drogą. Momentami to miała z dziesięć pasów! Nigdy nie zapomnę jak musiałem ze trzy pasy przeciąć, gdy ruch był dość spory. Na szczęście kierowcy widząc obładowany bicykl zrozumieli mnie i obyło się bez chamstwa. Bez zakłóceń przejechałem kolejne ponad 30 kilometrów. Wtedy to stało się to, co stać się musiało. Doglądana przeze mnie regularnie prognoza pogody okazała się niezbyt optymistyczna. Przez Środę Śląską miały przejść burze. Wskazywał to zresztą obraz nieba.
Trzeba się ratować, więc skręciłem w pierwszy zjazd do czegoś, co przypominało las. Były tam jakieś niewykończone domy na niezbyt ogrodzonych placach. Ani to las, ani to cywilizacja, lecz do kilkugodzinnego snu na dziko i schronu przed deszczem nadawało się to. Jedzie auto, zatrzymuję je. Wywiązuje się dialog z sympatycznym (na oko 50-latkiem):
- Witam. Ten teren to jest prywatny czy publiczny?
- Państwowe to jest oprócz tych placów, gdzie domy. A czemu pytasz?
- Wie pan, jadę z Częstochowy na Woodstock rowerem. Ma padać zaraz i rozbiłbym się w tym lasku na czas deszczu, może coś pośpię, bo od ponad doby na nogach jestem, a od 10 godzin na rowerze.
- Słuchaj młody! Wjedź tam na budowę. Powiedz, że ja Ci pozwoliłem się rozbić. Tam moje chłopaki pracują. Rozbij se namiot i bądź ile chcesz.
- Dziękuję bardzo!
Tak też się stało. Chłopaki mnie wpuścili oraz wskazali miejsce, w którym mój bałagan nie będzie im przeszkadzał. Wiatr targał już tym, co miałem w rękach, a co miało po chwili stać się gotowym namiotem. Mimo to jakoś się rozbiłem. Ledwie okryłem rower folią i wlazłem do namiotu, a już ciężkie krople zaczęły tłuc mi w sufit. Snu zaznałem jedynie przez około półtorej godziny. Chyba ta ekscytacja zbliżającym się Kostrzynem na to nie pozwoliła. Po obudzeniu się zastałem oprócz ekipy budowlanej mojego zbawcę i jego starszego kolegę.
Panowie chętnie poczęstowali mnie kawą. Pan starszy rozprawiał pół godziny o tym jak to moje rówieśniczki koczują pod jego domem, by uprawiać z nim seks. Nawet nie wiecie, ile wysiłku kosztowało mnie utrzymanie powagi i powstrzymanie śmiechu... Szef ekipy palił grilla i proponował, bym został nawet na noc (spanie w garażu), lecz uznałem, iż wystarczająco mnie ugościł i taktem było podziękowanie za nocleg i poczęstunek. Zresztą było to godzina (chyba) 13, więc sporo mogłem nakręcić jeszcze.
I właśnie ta pazerność na dystans mnie zgubiła. Jechałem cały czas, tempo zmienne, choć dość wysokie. Moim celem miało być znalezienie się w czwartym już województwie. Tak się jednak nie stało, gdyż byłem już blisko Lubuskiego, ale musiałem się zatrzymać. W międzyczasie przeleciała przeze mnie niezła ulewa, której może uniknąłbym, gdybym ze Środy wyjechał pół godziny wcześniej. Przemokłem cały, zwłaszcza buty. No cóż, jechałem dalej i dalej. Lubin, Polkowice, ciągle do przodu.
Nienawidzę deszczu i tego co robi z rowerem!O 22 minęła doba jazdy, którą zakończyłem z nową życiówkąNiestety nieco się przeliczyłem i w okolicy DK3 na próżno było szukać noclegu w jakiejkolwiek formie. Zwłaszcza w środku nocy nie było to łatwe. Moje ciało już wyznawało mi nienawiść, a nogi wyrzekały się mnie. Powinienem odpuścić przy tym kompleksie leśnym w Lubinie(?). Było przed 21, jeszcze jasno, namiot bym rozbił. Jednak serce pchało do przodu, przekrzykując resztki rozumu. Do wspominanych 292 km dorzuciłem jeszcze kilkanaście i skapitulowałem widząc...
Sześciogwiazdkowy hotel. Ławka miała trzy szczebelki, oddalone od siebie o około 10 centymetrów...3,5 godziny snu w tych super warunkach wystarczyły. Kto był w zeszłym roku na Woodstocku, ten wie, że w tych rejonach nie było wówczas za ciepło. Niedzielny poranek zwiastował właśnie takie załamanie pogody. Decyzja o zjechaniu na przystanek okazała się strzałem w dziesiątkę, o czym powiedziały mi powykręcane przez wiatr drzewa w okolicy pobocza. Praktycznie tuż po starcie przyklepałem lubuską tabliczkę, więc niemal mi się udało na raz strzelić to województwo.
Dalsza droga to już niestety coraz większa męczarnia, ciągły głód (spoko, miałem dużo żarcia, ale wpieprzałem ciągle) oraz ból prawego nadgarstka. Około 80 kilometrów do celu, a więc pokonawszy już stówę tego dnia, miałem kryzys. Ogromne niewyspanie i różne boleści mało nie wprawiły mnie w doła. Jedynie świadomość gdzie jadę i fakt, że moja ekipa ze Szczecina już czekała, sprawiły, że nie rzuciłem roweru do rowu... Inną motywacją było to, że siostra zadzwoniła i powiedziała, że oni będą dopiero po 18, bo zabłądzili nieco.
I wtedy para poszła w korbę. Mijałem z coraz większą siłą kolejne miejscowości. Łzy wzruszenia popłynęły, gdy ujrzałem znak z napisem "Kostrzyn nad Odrą 30". Czułem się mistrzem, czułem siłę, moc. Dostałem skrzydeł. Leciałem na tym rowerze, prawie płacząc. Widziałem łapiących ostatniego stopa braci woodstockowiczów. Machali mi, dopingowali, bili piątki. Czułem, że znów jestem w tym pięknym miejscu. Cisnąłem co sił.
Dotarłem do Kostrzyna. Popłakałem się z radości. To było coś więcej niż wycieczka. To był dowód, że mogę, że potrafię mimo niepełnosprawności ruchowej, niesprawnej nogi. Dałem radę i udowodniłem to sam sobie w świętym dla mnie miejscu!
TAK DZIWNA TO CHWILA
BRAKUJE SŁÓW!Po wypłaceniu pieniędzy z bankomatu (tak, nie zrobiłem tego aż od Częstochowy) udałem się na pole festiwalu. Ciężko opisać te emocje. Ostatkiem sił prowadziłem rower, wydają z siebie krótkie: "Piotrek! Piotrek". Wtem na ścieżce ujrzałem mojego woodstockowego kompana, z którym po raz trzeci przyszło mi spędzać urlop. Piotrek razem z ekipą rozbili piękny obóz i powitali mnie bardzo serdecznie.
Tuż po tym jak wpadłem do obozu szczecińskiego. Piotrek miał naszą mini flagę z roku poprzedniegoA tyle mam na Woodstock Po zakończeniu festiwalu udałem się do Szczecina, gdzie nocowałem u kolegi Marcina. Następnie błądząc nieźle dotarłem do Kołobrzegu, gdzie zakończył się mój Woodstock. Znad morza wróciłem już pociągiem.