Autor Wątek: Szlakiem Wieszcza 2016 (Przemyśl-Warszawa)  (Przeczytany 1386 razy)

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Wspólną wycieczkę po Polsce planowaliśmy z Darkiem już w zeszłym roku. Miała być jesienią, ale ze względów organizacyjnych nie doszła do skutku. Co się nie udało rok temu, wyszło w tym roku. Do jazdy przeznaczyliśmy trzy dni. Z jednej strony niby dużo, ale jakiegoś szaleństwa też nie było. Jak zwykle przed ustaleniem trasy, padły propozycje jej przebiegu. Darek rzucił, że na Białoruś. Pociągiem z Warszawy do Mińska i powrót do stolicy na rowerach. Kierunek całkiem atrakcyjny przez swoją bliskość i jednoczesną egzotykę. Przeanalizowaliśmy procedurę wizową i nam się odechciało. To jakiś koszmar, by do europejskiego kraju prowadziły tak zawiłe ścieżki przekraczania granicy i pobytu już na miejscu. Poza tym przejazd pociągiem też raczej do tanich nie należał. Po krótkiej wymianie maili doszliśmy do wniosku, że pojedziemy na trasie Przemyśl-Warszawa. Darek jest z Warszawy, ja z dolnośląskiej Świdnicy. Szybko ustaliliśmy pociągi i zakupiliśmy bilety. Okazało się, że możemy być w Przemyślu odpowiednio: Darek o pierwszej, ja o drugiej w nocy. Pora dobra, bo szybko można wystartować. Przemyśl jest dla mnie rowerowo bardzo bliski. Do tej pory czterokrotnie zaczynałem tu lub kończyłem swoje trasy. Kolejno były to następujące wycieczki: Przemyśl-Wałbrzych, Gdańsk-Przemyśl, Bukareszt-Przemyśl, Przemyśl-(Słowacja-Ukraina-Słowacja-Węgry-Austria-Słowacja-Czechy-Polska)-Świdnica. Zatem po raz piąty. Dla Darka po raz trzeci…

Swoją eskapadę rozpocząłem w czwartek 30 czerwca. Rano rowerem pojechałem do pracy. Wcześniej przywiozłem tu swój plecak, który potem na grzbiecie wiozłem do stolicy. Do jazdy wybrałem rower szosowy, bo na trzy dni nie opłaca się brać sakw, zwłaszcza gdy noclegi przewidywaliśmy pod dachem.

Po piętnastej szybko przemknąłem na dworzec Wałbrzych Miasto, który jest położony około dwóch kilometrów od miejsca mojej pracy. Godzinka jazdy do Wrocławia, a potem już ostateczny wieczorno-nocny przejazd do Przemyśla upłynęły pod znakiem oczekiwania, a później oglądania meczu Polska-Portugalia na Euro. O Wi-Fi w pociągu można było zapomnieć, zatem transmisja oglądana na telefonie była przerywana, uzależniona od dostępności mojej sieci. Początek i gol Lewandowskiego! Później wyrównanie… Dogrywka, karne, porażka, lekki smutek.

W Przemyślu znalazłem się godzinę później niż przewidywał rozkład jazdy PKP. Opóźnienia to chyba jedyna stała cecha naszych kolei, bez względu na ustrój i możliwości techniczne. No ale dobra. Darka szybko odnalazłem w ciepłym pomieszczeniu poczekalni. Jak zwykle odznaczał się stoickim spokojem. Ciemność spowijała świat. Postanowiliśmy zatem poczekać do brzasku. Przemyśl nocą tętnił życiem, w knajpce w pobliżu dworca kupiliśmy sobie po piwku, by przy nim na ławeczce przywitać dzień. Za bardzo wczesne śniadanie posłużyły bułki i pęto kiełbasy. Nie widzieliśmy się dość długo, zatem było sporo tematów do obgadania. Gdy pierwsze promienie słoneczne pokazały się na wschodzie, zrobiliśmy małą rundę po centrum miasta. Przywitaliśmy kamienne i metalowe figury Mickiewicza, Sobieskiego i Szwejka. Zwłaszcza Wieszcz był dla mnie postacią godną uwiecznienia na karcie SD. Jakoś tak się składa, że robię zdjęcia z pomnikiem Mickiewicza w różnych zakątkach Polski i Europy. Takie małe zboczenie. Tym razem też nie mogło być inaczej. Pojechaliśmy nad San. Zdjęcia z rzekami również stanowią moją słabość. Pięknie skrzył się na czerwono…

Na początku trochę pomyliliśmy drogę, ale szybko znaleźliśmy właściwy wyjazd z miasta, na Dynów. Droga wojewódzka o dobrej asfaltowej nawierzchni świeciła pustkami. Był przecież bardzo wczesny ranek. Bez jakichś dodatkowych ustaleń rozpoczęliśmy swoją jazdę na zmiany. Pierwszą dziesięciokilometrową „szychtę” zaczął Darek. Teren był urozmaicony, po płaskim początku, zaczęły się podjazdy. Z reguły Darek na trudniejszej górzystej trasie ciągnie pierwszy i zostawia mnie w tyle, tym razem jednak jechaliśmy wspólnie. Darek mało jeździł w tym roku, a ja już miałem sporo natłuczonych kilometrów, stąd pewnie te wyrównane szanse na podjazdach. Dzień zapowiadał się ładny. Słoneczko grzało w grzbiety, humor dopisywał, a kilometry szybko przeskakiwały na licznikach. W środku śmiało się coś we mnie, bo przecież wkraczałem w obszar nowych gmin. I oto pierwsza z nich, Krzywcza.

O szóstej Darek odczuł głód i postanowił zjeść drugie śniadanie. Stanęliśmy pod sklepem. Mnie się jeść nie chciało, uzupełniłem tylko płyny. Po jakimś czasie dopadło nas zmęczenie związane z nieprzespaną nocą. Już w Przemyślu uzgodniliśmy, że w takim momencie pójdziemy w krzaki na mały odpoczynek. Gdy napatoczyło się dobre miejsce, skręciliśmy ku zagajnikowi. Z lubością wyciągnąłem się na trawie, ale sen nie przychodził. Wpadałem kilka razy w nerwową drzemkę, ale brutalnie przerywały ją namolne muchy, które gryzły i bzyczały, jakby się wściekły. Darka w nogę pogryzły jakieś małe insekty i do końca naszej jazdy miał spory obrzęk. W krzakach odnalazł nas starszy jegomość, który z butelką piwa w ręce szukał chyba ustronnego miejsca. Był nieco skonfundowany, że nam przeszkodził, jakoś się usprawiedliwiał i jednocześnie przeżywał porażkę naszych piłkarzy. Był to dla nas sygnał do dalszej jazdy. Leżakowaliśmy jak się okazało na szczycie sporej górki. Wspaniały zjazd, prawie pod sam Łańcut, wyrzucił ze mnie resztki senności. Nawet nie spodziewałem się, że można było tu wykręcić prawie 70 km/h. W Łańcucie obowiązkowo odwiedziliśmy zamek. Położony w pięknym ogrodzie zrobił na mnie spore wrażenie. Na zwiedzanie zamku w środku nie było ani czasu, ani technicznych możliwości. Rzadko na naszych wycieczkach oglądamy muzea i zadaszone ekspozycje, bo zasadniczym naszym priorytetem jest jednak jazda. Może kiedyś, cywilnie, na emeryturze…

Za Łańcutem trasa wypłaszczyła się, a my zaczęliśmy myśleć o jakimś obiedzie. Godziny były już popołudniowe, zatem dobry posiłek był koniecznością. Gdy dotarliśmy do Sokołowa Małopolskiego, głównym celem było znalezienie knajpy. Po szczegółowym objeździe miasteczka, znaleźliśmy pizzerię. Co prawda w planach był kotlet świniowy, ale z braku laku. Niestety pizza, która zjadłem, była chyba najgorsza jaką kiedykolwiek spożywałem. Jedynym jej pozytywem było to, że napchałem swój brzuch i przyswoiłem odpowiednią porcję kalorii. W miasteczku stanęliśmy przy naprawdę ładnym i oryginalnym budynku ratusza. Nasza droga na północ jakoś automatycznie sama się znalazła.

Był upał, ale w oddali pokazywały się granatowe chmury. Za chwilę na horyzoncie pojawiły się błyski, a my jechaliśmy w ich stronę. Nie można uciec przeznaczeniu, zatem i nas dopadł rzęsisty deszcz. Chwilę jechaliśmy w strugach wody, ale gdy Darek w lesie dostrzegł wiatę i miejsce postojowe, bez słowa skręciliśmy ku nim. Czekaliśmy ze spokojem, bo przecież burzowe opady są owszem gwałtowne, ale przecież krótkotrwałe. I tym razem nie było inaczej. Gdy się przecierało, my już mknęliśmy dalej. Zmiany funkcjonowały prawie bez zarzutu. Prawie, bo nasze liczniki pokazywały trochę inaczej, a każdy z nas jakoś instynktownie wychodził na swoją „szychtę” według wskazań swojego urządzenia.

Od Nowej Dęby kawałek jechaliśmy krajówką, ale po paru kilometrach skręciliśmy ku bocznym drogom. Teren był idealnie płaski. Darek lekko narzekał na to, ale cóż na to można poradzić. Za to jechaliśmy dość szybko, w okolicach 30 km/h. Do Tarnobrzega dojechaliśmy ścieżką rowerową. Na obrzeżach miasta znaleźliśmy zajazd „Złoty Dukat” i w nim zakończyliśmy jazdę. W sklepie kupiliśmy kolacyjne wiktuały oraz rzecz jasna miejscowe piwo „Łańcut”. Zmęczenie, a zwłaszcza brak snu wyszedł, gdy przy piwku oglądaliśmy mecz Walia-Belgia. Ja dosłownie przysypiałem w fotelu, a butelka jak dzikie zwierzątko chciała uciec mi z ręki. Z Darkiem było podobnie, zatem po pierwszej połowie poszliśmy w lube objęcia białej pościeli.

Po smacznym śniadaniu świat oświetlony słoneczną żółcią wyglądał bardzo atrakcyjnie. Tarnobrzeg potraktowaliśmy dość obcesowo. Nie ma w nim nic godnego uwagi, a więc szybko pomknęliśmy do Sandomierza. Jechaliśmy dobrą ścieżką rowerową aż do tablicy wskazującej, że oto zaczyna się województwo świętokrzyskie. Na moście na Wiśle zrobiliśmy małą sesją zdjęciową. Wisła nie jest tu zbyt wielka, dodatkowo miała niski poziom niesionej wody, ale dla mnie wyglądała dostojnie, jak na królową polskich rzek przystało. Sandomierz położony jest na wzgórzu. Brukowanymi uliczkami dojechaliśmy do jego centrum. Przy pomniku koło ratusza straż trzymali żołnierze z wielkimi mieczami, ubrani w szkockie spódniczki. Miasto bardzo mi się spodobało. Zwłaszcza rynek miał swój styl, oryginalny, ale zarazem dziwnie polski. Nawet wszechobecna tandetna nowa moda z ojcem Mateuszem spoglądającym na turystów z koszulek i kubeczków jakoś mnie nie zbulwersowała. Niespiesznie objechaliśmy rynek dookoła. Aparat fotograficzny też się napracował, a pamiątkowy magnesik wylądował w plecaku. Spędziliśmy w Sandomierzu może z godzinę, wreszcie czas było puścić się w dalszą drogę. Na pożegnanie miasta stanęliśmy przy ciekawej ławeczce, której konstrukcja składa się z kilku stylizowanych wielkich ogniw rowerowego łańcucha.

Wyjechaliśmy z miasta drogą krajową, przy czym trochę pomylił nam się wyjazd. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki temu zaliczyłem nową gminę, do której bez tej pomyłki bym nie dotarł, a mianowicie Samborzec. Świętokrzyskie przywitało nas większym urozmaiceniem terenu niż końcówka podkarpackiego. Górki nie były zbyt trudne, ale z zadowoleniem przywitaliśmy taką zmianę. Wreszcie można było ciut mocniej napiąć mięśnie. Pogoda ustabilizowała się na przyzwoitym poziomie. Było ciepło i przyjemnie. Szybko przemknęliśmy przez Ćmielów i w równym mocnym tempie dotarliśmy do Ostrowca Świętokrzyskiego. Objechaliśmy miasto, bo wypatrywaliśmy jakiejś przyzwoitej knajpki, w której można byłoby zaspokoić głód. W centrum miasta wyłoniła się pizzeria, ale po doświadczeniach z poprzedniego dnia na jakiś czas pizza nie będzie obiektem naszych westchnień. Gdy już patrzyła nam w oczy wizja sklepowych zakupów bułek i jakiejś chabaniny, na budynku w bocznej uliczce wyłonił się szyld „obiady domowe”. To było to! Zamówiliśmy sobie po kotlecie świniowym, a Darek dodatkowo zażyczył sobie pomidorówki. Nieco ociężali ruszyliśmy na północ. Po kilkunastu kilometrach dotarliśmy do tablicy, która dumnie obwieszczała, że wkraczamy na Mazowsze.

Celem naszej jazdy były Pionki, bowiem w tym mieście rano zarezerwowałem nocleg. Z mapy, którą się posługiwaliśmy (wydawnictwo Demart), wynikało, że mogą być pewne problemy ze skomunikowaniem się pomiędzy miejscowościami, przez które planowaliśmy jechać. Na odcinku paru kilometrów miało rzekomo nie być asfaltu. Na rowerze szosowym ciężko jedzie się po miękkiej nawierzchni. Darek miał co prawda rower o nieco szerszych oponach, ale też nie był zachwycony wizją przeprawy przez piachy. Cóż, postanowiliśmy w razie czego przeciągnąć nasze pojazdy. Tymczasem ni z gruszki ni z pietruszki zupełnie przyzwoitymi drogami dojechaliśmy do wsi Czerwona, która według mapy była już za linią szutrowej nawierzchni. Byliśmy lekko zaskoczeni tą nagłą teleportacją, ale raczej nie zmartwieni. Tylko ze smutkiem popatrzyłem na moją kłamliwą mapę… Najlepsze mapy poszczególnych województw wydawał Copernicus, no ale chyba splajtował, bo jakoś nie widzę nowych edycji. Mam kilka starych Copernicusów i prawdę mówiąc wolę zabierać je w trasę niż te nowe.

W okolicach Zwolenia przeciąłem obszar zaliczonych już przeze mnie wcześniej gmin, ale nie wywołało to we mnie jakichś negatywnych emocji. Ostatnie dwadzieścia kilometrów przejechaliśmy przyjemną drogą wojewódzką, przez małe wioski, leśne zagajniki, bez przesadnie dużej liczby samochodów. W Pionkach po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy swój hotel o szumnej nazwie „Imperium”. Aby nazwę tę uczynić bardziej wiarygodną, przy hotelu postawiono wielką sztuczną palmę. Zrobiliśmy szybkie zakupy produktów na kolację, wierni swej tradycji, która nakazuje nam próbowanie lokalnych piw, zrezygnowaliśmy z „Łańcuta” na rzecz „Warki”. Tak przygotowani zasiedliśmy (a raczej zalegliśmy w łożnicach) do oglądania meczu Niemcy-Włochy. Tym razem sen nas nie zmorzył, dotrwaliśmy do rzutów karnych. Obaj kibicowaliśmy Włochom i z pewną zgryzotą przyjęliśmy sukces niemieckiego walca.

Niedzielny poranek przywitał nas zmianą pogody. Paskudnie lało. Do Warszawy mieliśmy już niedaleko, jak szacowaliśmy nieco ponad sto kilometrów. Trochę odwlekaliśmy chwilę kaźni, a to dłużej siedzieliśmy na śniadaniu w hotelowej restauracji, a to pakowaliśmy swój niezbyt duży dobytek do plecaków, a to przedłużyliśmy pośniadaniową sjestę. Jednak w końcu trzeba było się ruszyć. Na zegarze dochodziła jedenasta. Na grzbiet założyłem bluzę z długim rękawem oraz przeciwdeszczowe wdzianko. Darek też wdział chyba wszelkie swe odzienie. Nawet przyhotelowa palma oblewana strugami wody wydawała się smutniejsza. Parę chwil jazdy w deszczu spowodowało, że wilgoć wlewała się do oczu, a przez zalane okulary nic nie było widać. W butach też charakterystycznie chlupotało. Było jednak w miarę ciepło i to dodawało nam otuchy.

Przez Puszczę Kozienicką przejechaliśmy nową drogą o pięknej nawierzchni ku wiosce Przejazd. Droga ta też była dla nas pewną pozytywną niespodzianką, bo moja mapa wypowiadała się na jej temat oględnie mówiąc dość enigmatycznie. Krótki przystanek zrobiliśmy na moście na Pilicy. Cały czas padało, ale intensywność deszczu zmieniała się sinusoidalnie. W Warce na chwilę deszcz odpuścił. Objechaliśmy miasto. Zatrzymaliśmy się na rynku przy pomniku hetmana Czarnieckiego, obejrzeliśmy ratusz, ciekawy przybytek straży pożarnej oraz kościół, który jest miejscem wiecznego spoczynku dwóch Piastów mazowieckich. Kościół niestety był zamknięty. Kiedyś dość mocno interesowałem się genealogią, zwłaszcza Piastów. Na ścianie kościoła była tablica, z której właśnie wynikało, że są tam krypty XIV-wiecznych książąt. Moja genealogiczna pasja na chwilę odżyła, ale ciekawość nie została zaspokojona. Przy tablicy „Warka” zrobiliśmy sobie fotkę dzierżąc w dłoniach buteleczki piwa o takiej samej nazwie.

W Górze Kalwarii po raz ostatni dosięgnął nas deszcz. Potem stopniowo zaczęło się przejaśniać, robić ciepło i przyjemnie. Gdy stanęliśmy pod tablicą „Warszawa” w serca nasze wlała się lekka duma. Oto trasa zaliczona!

Darek miał swój plan, o którym mi wcześniej nie wspominał. Postanowił oprowadzić mnie rowerowo po Warszawie. Spodobała mi się ta myśl. Wjechaliśmy od strony Powsina, a więc pierwszą atrakcją był Wilanów. Oczywiście tylko z zewnątrz. Ale wypiękniał od czasu kiedy go ostatnio widziałem jakieś piętnaście lat temu. Później były Łazienki, Wisła z Syrenką i widokiem na Stadion Narodowy, Kopernik, Pałac Prezydencki. Plac Zamkowy, Grób Nieznanego Żołnierz, Pałac Kultury i Nauki. Był też monumentalny pomnik Wieszcza Adama. Od razu przyszła nam do głowy myśl, że to Mickiewicz będzie patronem naszego wyjazdu. Zaczęliśmy go w Przemyślu pod jego pomnikiem i skończyliśmy w Warszawie symbolicznie przy jego postaci wyciosanej z brązu. Aby dać tej warszawskiej wycieczce akcent rowerowy, Darek tak poprowadził jej trasę, byśmy zaliczyli stołeczne hopki: Agrykolą pomknęliśmy w dół, ale za to Belwederską i Tamką w górę…

Wieczór i noc spędziłem u Darka. Była rzecz jasna mała libacja, były opowieści, snucie planów rowerowych i nie tylko, była też zabawa z jego małym synkiem, moim imiennikiem prawie już dwuletnim Tomusiem. Wieczorem obejrzeliśmy mecz Francja-Islandia. Znowu nasze kibicowanie zdało się psu na budę, Francja rozegrała chyba najlepszy mecz na Euro i rozbiła subpolarnych wyspiarzy.

Rano już samotnie pokonałem sześciokilometrową trasę na warszawski dworzec centralny. Bez przygód minęła mi podróż pociągiem do Wrocławia. Dotarłem tam po siedemnastej. Było jeszcze na tyle czasu, by rowerem ruszyć do domu. Moja droga wyszła nieco dłuższa niż planowałem z powodu pewnego nieporozumienia z moją żoną. Ale to już zupełnie nierowerowy temat…

Naszą rowerową wędrówkę na trasie Przemyśl-Warszawa trzeba zaliczyć do nadzwyczaj udanych. W trzy dni przejechaliśmy blisko 450 km. Ale bardziej od kilometrów liczą się wrażenia artystyczne, a te były na najwyższym poziomie…
« Ostatnia zmiana: 16 Lip 2016, 17:21 RODDOS »



Offline Mężczyzna Beder

  • Niech żyją rowerzyści !
  • Wiadomości: 184
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 15.05.2014
    • Facebook
Wspólną wycieczkę po Polsce planowaliśmy z Darkiem już w zeszłym roku. Miała być jesienią, ale ze względów organizacyjnych nie doszła do skutku. Co się nie udało rok temu, wyszło w tym roku. Do jazdy przeznaczyliśmy trzy dni. Z jednej strony niby dużo, ale jakiegoś szaleństwa też nie było. Jak zwykle przed ustaleniem trasy, padły propozycje jej przebiegu. Darek rzucił, że na Białoruś. Pociągiem z Warszawy do Mińska i powrót do stolicy na rowerach. Kierunek całkiem atrakcyjny przez swoją bliskość i jednoczesną egzotykę. Przeanalizowaliśmy procedurę wizową i nam się odechciało. To jakiś koszmar, by do europejskiego kraju prowadziły tak zawiłe ścieżki przekraczania granicy i pobytu już na miejscu. Poza tym przejazd pociągiem też raczej do tanich nie należał. Po krótkiej wymianie maili doszliśmy do wniosku, że pojedziemy na trasie Przemyśl-Warszawa. Darek jest z Warszawy, ja z dolnośląskiej Świdnicy. Szybko ustaliliśmy pociągi i zakupiliśmy bilety. Okazało się, że możemy być w Przemyślu odpowiednio: Darek o pierwszej, ja o drugiej w nocy. Pora dobra, bo szybko można wystartować. Przemyśl jest dla mnie rowerowo bardzo bliski. Do tej pory czterokrotnie zaczynałem tu lub kończyłem swoje trasy. Kolejno były to następujące wycieczki: Przemyśl-Wałbrzych, Gdańsk-Przemyśl, Bukareszt-Przemyśl, Przemyśl-(Słowacja-Ukraina-Słowacja-Węgry-Austria-Słowacja-Czechy-Polska)-Świdnica. Zatem po raz piąty. Dla Darka po raz trzeci…

Swoją eskapadę rozpocząłem w czwartek 30 czerwca. Rano rowerem pojechałem do pracy. Wcześniej przywiozłem tu swój plecak, który potem na grzbiecie wiozłem do stolicy. Do jazdy wybrałem rower szosowy, bo na trzy dni nie opłaca się brać sakw, zwłaszcza gdy noclegi przewidywaliśmy pod dachem.

Po piętnastej szybko przemknąłem na dworzec Wałbrzych Miasto, który jest położony około dwóch kilometrów od miejsca mojej pracy. Godzinka jazdy do Wrocławia, a potem już ostateczny wieczorno-nocny przejazd do Przemyśla upłynęły pod znakiem oczekiwania, a później oglądania meczu Polska-Portugalia na Euro. O Wi-Fi w pociągu można było zapomnieć, zatem transmisja oglądana na telefonie była przerywana, uzależniona od dostępności mojej sieci. Początek i gol Lewandowskiego! Później wyrównanie… Dogrywka, karne, porażka, lekki smutek.

W Przemyślu znalazłem się godzinę później niż przewidywał rozkład jazdy PKP. Opóźnienia to chyba jedyna stała cecha naszych kolei, bez względu na ustrój i możliwości techniczne. No ale dobra. Darka szybko odnalazłem w ciepłym pomieszczeniu poczekalni. Jak zwykle odznaczał się stoickim spokojem. Ciemność spowijała świat. Postanowiliśmy zatem poczekać do brzasku. Przemyśl nocą tętnił życiem, w knajpce w pobliżu dworca kupiliśmy sobie po piwku, by przy nim na ławeczce przywitać dzień. Za bardzo wczesne śniadanie posłużyły bułki i pęto kiełbasy. Nie widzieliśmy się dość długo, zatem było sporo tematów do obgadania. Gdy pierwsze promienie słoneczne pokazały się na wschodzie, zrobiliśmy małą rundę po centrum miasta. Przywitaliśmy kamienne i metalowe figury Mickiewicza, Sobieskiego i Szwejka. Zwłaszcza Wieszcz był dla mnie postacią godną uwiecznienia na karcie SD. Jakoś tak się składa, że robię zdjęcia z pomnikiem Mickiewicza w różnych zakątkach Polski i Europy. Takie małe zboczenie. Tym razem też nie mogło być inaczej. Pojechaliśmy nad San. Zdjęcia z rzekami również stanowią moją słabość. Pięknie skrzył się na czerwono…

Na początku trochę pomyliliśmy drogę, ale szybko znaleźliśmy właściwy wyjazd z miasta, na Dynów. Droga wojewódzka o dobrej asfaltowej nawierzchni świeciła pustkami. Był przecież bardzo wczesny ranek. Bez jakichś dodatkowych ustaleń rozpoczęliśmy swoją jazdę na zmiany. Pierwszą dziesięciokilometrową „szychtę” zaczął Darek. Teren był urozmaicony, po płaskim początku, zaczęły się podjazdy. Z reguły Darek na trudniejszej górzystej trasie ciągnie pierwszy i zostawia mnie w tyle, tym razem jednak jechaliśmy wspólnie. Darek mało jeździł w tym roku, a ja już miałem sporo natłuczonych kilometrów, stąd pewnie te wyrównane szanse na podjazdach. Dzień zapowiadał się ładny. Słoneczko grzało w grzbiety, humor dopisywał, a kilometry szybko przeskakiwały na licznikach. W środku śmiało się coś we mnie, bo przecież wkraczałem w obszar nowych gmin. I oto pierwsza z nich, Krzywcza.

O szóstej Darek odczuł głód i postanowił zjeść drugie śniadanie. Stanęliśmy pod sklepem. Mnie się jeść nie chciało, uzupełniłem tylko płyny. Po jakimś czasie dopadło nas zmęczenie związane z nieprzespaną nocą. Już w Przemyślu uzgodniliśmy, że w takim momencie pójdziemy w krzaki na mały odpoczynek. Gdy napatoczyło się dobre miejsce, skręciliśmy ku zagajnikowi. Z lubością wyciągnąłem się na trawie, ale sen nie przychodził. Wpadałem kilka razy w nerwową drzemkę, ale brutalnie przerywały ją namolne muchy, które gryzły i bzyczały, jakby się wściekły. Darka w nogę pogryzły jakieś małe insekty i do końca naszej jazdy miał spory obrzęk. W krzakach odnalazł nas starszy jegomość, który z butelką piwa w ręce szukał chyba ustronnego miejsca. Był nieco skonfundowany, że nam przeszkodził, jakoś się usprawiedliwiał i jednocześnie przeżywał porażkę naszych piłkarzy. Był to dla nas sygnał do dalszej jazdy. Leżakowaliśmy jak się okazało na szczycie sporej górki. Wspaniały zjazd, prawie pod sam Łańcut, wyrzucił ze mnie resztki senności. Nawet nie spodziewałem się, że można było tu wykręcić prawie 70 km/h. W Łańcucie obowiązkowo odwiedziliśmy zamek. Położony w pięknym ogrodzie zrobił na mnie spore wrażenie. Na zwiedzanie zamku w środku nie było ani czasu, ani technicznych możliwości. Rzadko na naszych wycieczkach oglądamy muzea i zadaszone ekspozycje, bo zasadniczym naszym priorytetem jest jednak jazda. Może kiedyś, cywilnie, na emeryturze…

Za Łańcutem trasa wypłaszczyła się, a my zaczęliśmy myśleć o jakimś obiedzie. Godziny były już popołudniowe, zatem dobry posiłek był koniecznością. Gdy dotarliśmy do Sokołowa Małopolskiego, głównym celem było znalezienie knajpy. Po szczegółowym objeździe miasteczka, znaleźliśmy pizzerię. Co prawda w planach był kotlet świniowy, ale z braku laku. Niestety pizza, która zjadłem, była chyba najgorsza jaką kiedykolwiek spożywałem. Jedynym jej pozytywem było to, że napchałem swój brzuch i przyswoiłem odpowiednią porcję kalorii. W miasteczku stanęliśmy przy naprawdę ładnym i oryginalnym budynku ratusza. Nasza droga na północ jakoś automatycznie sama się znalazła.

Był upał, ale w oddali pokazywały się granatowe chmury. Za chwilę na horyzoncie pojawiły się błyski, a my jechaliśmy w ich stronę. Nie można uciec przeznaczeniu, zatem i nas dopadł rzęsisty deszcz. Chwilę jechaliśmy w strugach wody, ale gdy Darek w lesie dostrzegł wiatę i miejsce postojowe, bez słowa skręciliśmy ku nim. Czekaliśmy ze spokojem, bo przecież burzowe opady są owszem gwałtowne, ale przecież krótkotrwałe. I tym razem nie było inaczej. Gdy się przecierało, my już mknęliśmy dalej. Zmiany funkcjonowały prawie bez zarzutu. Prawie, bo nasze liczniki pokazywały trochę inaczej, a każdy z nas jakoś instynktownie wychodził na swoją „szychtę” według wskazań swojego urządzenia.

Od Nowej Dęby kawałek jechaliśmy krajówką, ale po paru kilometrach skręciliśmy ku bocznym drogom. Teren był idealnie płaski. Darek lekko narzekał na to, ale cóż na to można poradzić. Za to jechaliśmy dość szybko, w okolicach 30 km/h. Do Tarnobrzega dojechaliśmy ścieżką rowerową. Na obrzeżach miasta znaleźliśmy zajazd „Złoty Dukat” i w nim zakończyliśmy jazdę. W sklepie kupiliśmy kolacyjne wiktuały oraz rzecz jasna miejscowe piwo „Łańcut”. Zmęczenie, a zwłaszcza brak snu wyszedł, gdy przy piwku oglądaliśmy mecz Walia-Belgia. Ja dosłownie przysypiałem w fotelu, a butelka jak dzikie zwierzątko chciała uciec mi z ręki. Z Darkiem było podobnie, zatem po pierwszej połowie poszliśmy w lube objęcia białej pościeli.

Po smacznym śniadaniu świat oświetlony słoneczną żółcią wyglądał bardzo atrakcyjnie. Tarnobrzeg potraktowaliśmy dość obcesowo. Nie ma w nim nic godnego uwagi, a więc szybko pomknęliśmy do Sandomierza. Jechaliśmy dobrą ścieżką rowerową aż do tablicy wskazującej, że oto zaczyna się województwo świętokrzyskie. Na moście na Wiśle zrobiliśmy małą sesją zdjęciową. Wisła nie jest tu zbyt wielka, dodatkowo miała niski poziom niesionej wody, ale dla mnie wyglądała dostojnie, jak na królową polskich rzek przystało. Sandomierz położony jest na wzgórzu. Brukowanymi uliczkami dojechaliśmy do jego centrum. Przy pomniku koło ratusza straż trzymali żołnierze z wielkimi mieczami, ubrani w szkockie spódniczki. Miasto bardzo mi się spodobało. Zwłaszcza rynek miał swój styl, oryginalny, ale zarazem dziwnie polski. Nawet wszechobecna tandetna nowa moda z ojcem Mateuszem spoglądającym na turystów z koszulek i kubeczków jakoś mnie nie zbulwersowała. Niespiesznie objechaliśmy rynek dookoła. Aparat fotograficzny też się napracował, a pamiątkowy magnesik wylądował w plecaku. Spędziliśmy w Sandomierzu może z godzinę, wreszcie czas było puścić się w dalszą drogę. Na pożegnanie miasta stanęliśmy przy ciekawej ławeczce, której konstrukcja składa się z kilku stylizowanych wielkich ogniw rowerowego łańcucha.

Wyjechaliśmy z miasta drogą krajową, przy czym trochę pomylił nam się wyjazd. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki temu zaliczyłem nową gminę, do której bez tej pomyłki bym nie dotarł, a mianowicie Samborzec. Świętokrzyskie przywitało nas większym urozmaiceniem terenu niż końcówka podkarpackiego. Górki nie były zbyt trudne, ale z zadowoleniem przywitaliśmy taką zmianę. Wreszcie można było ciut mocniej napiąć mięśnie. Pogoda ustabilizowała się na przyzwoitym poziomie. Było ciepło i przyjemnie. Szybko przemknęliśmy przez Ćmielów i w równym mocnym tempie dotarliśmy do Ostrowca Świętokrzyskiego. Objechaliśmy miasto, bo wypatrywaliśmy jakiejś przyzwoitej knajpki, w której można byłoby zaspokoić głód. W centrum miasta wyłoniła się pizzeria, ale po doświadczeniach z poprzedniego dnia na jakiś czas pizza nie będzie obiektem naszych westchnień. Gdy już patrzyła nam w oczy wizja sklepowych zakupów bułek i jakiejś chabaniny, na budynku w bocznej uliczce wyłonił się szyld „obiady domowe”. To było to! Zamówiliśmy sobie po kotlecie świniowym, a Darek dodatkowo zażyczył sobie pomidorówki. Nieco ociężali ruszyliśmy na północ. Po kilkunastu kilometrach dotarliśmy do tablicy, która dumnie obwieszczała, że wkraczamy na Mazowsze.

Celem naszej jazdy były Pionki, bowiem w tym mieście rano zarezerwowałem nocleg. Z mapy, którą się posługiwaliśmy (wydawnictwo Demart), wynikało, że mogą być pewne problemy ze skomunikowaniem się pomiędzy miejscowościami, przez które planowaliśmy jechać. Na odcinku paru kilometrów miało rzekomo nie być asfaltu. Na rowerze szosowym ciężko jedzie się po miękkiej nawierzchni. Darek miał co prawda rower o nieco szerszych oponach, ale też nie był zachwycony wizją przeprawy przez piachy. Cóż, postanowiliśmy w razie czego przeciągnąć nasze pojazdy. Tymczasem ni z gruszki ni z pietruszki zupełnie przyzwoitymi drogami dojechaliśmy do wsi Czerwona, która według mapy była już za linią szutrowej nawierzchni. Byliśmy lekko zaskoczeni tą nagłą teleportacją, ale raczej nie zmartwieni. Tylko ze smutkiem popatrzyłem na moją kłamliwą mapę… Najlepsze mapy poszczególnych województw wydawał Copernicus, no ale chyba splajtował, bo jakoś nie widzę nowych edycji. Mam kilka starych Copernicusów i prawdę mówiąc wolę zabierać je w trasę niż te nowe.

W okolicach Zwolenia przeciąłem obszar zaliczonych już przeze mnie wcześniej gmin, ale nie wywołało to we mnie jakichś negatywnych emocji. Ostatnie dwadzieścia kilometrów przejechaliśmy przyjemną drogą wojewódzką, przez małe wioski, leśne zagajniki, bez przesadnie dużej liczby samochodów. W Pionkach po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy swój hotel o szumnej nazwie „Imperium”. Aby nazwę tę uczynić bardziej wiarygodną, przy hotelu postawiono wielką sztuczną palmę. Zrobiliśmy szybkie zakupy produktów na kolację, wierni swej tradycji, która nakazuje nam próbowanie lokalnych piw, zrezygnowaliśmy z „Łańcuta” na rzecz „Warki”. Tak przygotowani zasiedliśmy (a raczej zalegliśmy w łożnicach) do oglądania meczu Niemcy-Włochy. Tym razem sen nas nie zmorzył, dotrwaliśmy do rzutów karnych. Obaj kibicowaliśmy Włochom i z pewną zgryzotą przyjęliśmy sukces niemieckiego walca.

Niedzielny poranek przywitał nas zmianą pogody. Paskudnie lało. Do Warszawy mieliśmy już niedaleko, jak szacowaliśmy nieco ponad sto kilometrów. Trochę odwlekaliśmy chwilę kaźni, a to dłużej siedzieliśmy na śniadaniu w hotelowej restauracji, a to pakowaliśmy swój niezbyt duży dobytek do plecaków, a to przedłużyliśmy pośniadaniową sjestę. Jednak w końcu trzeba było się ruszyć. Na zegarze dochodziła jedenasta. Na grzbiet założyłem bluzę z długim rękawem oraz przeciwdeszczowe wdzianko. Darek też wdział chyba wszelkie swe odzienie. Nawet przyhotelowa palma oblewana strugami wody wydawała się smutniejsza. Parę chwil jazdy w deszczu spowodowało, że wilgoć wlewała się do oczu, a przez zalane okulary nic nie było widać. W butach też charakterystycznie chlupotało. Było jednak w miarę ciepło i to dodawało nam otuchy.

Przez Puszczę Kozienicką przejechaliśmy nową drogą o pięknej nawierzchni ku wiosce Przejazd. Droga ta też była dla nas pewną pozytywną niespodzianką, bo moja mapa wypowiadała się na jej temat oględnie mówiąc dość enigmatycznie. Krótki przystanek zrobiliśmy na moście na Pilicy. Cały czas padało, ale intensywność deszczu zmieniała się sinusoidalnie. W Warce na chwilę deszcz odpuścił. Objechaliśmy miasto. Zatrzymaliśmy się na rynku przy pomniku hetmana Czarnieckiego, obejrzeliśmy ratusz, ciekawy przybytek straży pożarnej oraz kościół, który jest miejscem wiecznego spoczynku dwóch Piastów mazowieckich. Kościół niestety był zamknięty. Kiedyś dość mocno interesowałem się genealogią, zwłaszcza Piastów. Na ścianie kościoła była tablica, z której właśnie wynikało, że są tam krypty XIV-wiecznych książąt. Moja genealogiczna pasja na chwilę odżyła, ale ciekawość nie została zaspokojona. Przy tablicy „Warka” zrobiliśmy sobie fotkę dzierżąc w dłoniach buteleczki piwa o takiej samej nazwie.

W Górze Kalwarii po raz ostatni dosięgnął nas deszcz. Potem stopniowo zaczęło się przejaśniać, robić ciepło i przyjemnie. Gdy stanęliśmy pod tablicą „Warszawa” w serca nasze wlała się lekka duma. Oto trasa zaliczona!

Darek miał swój plan, o którym mi wcześniej nie wspominał. Postanowił oprowadzić mnie rowerowo po Warszawie. Spodobała mi się ta myśl. Wjechaliśmy od strony Powsina, a więc pierwszą atrakcją był Wilanów. Oczywiście tylko z zewnątrz. Ale wypiękniał od czasu kiedy go ostatnio widziałem jakieś piętnaście lat temu. Później były Łazienki, Wisła z Syrenką i widokiem na Stadion Narodowy, Kopernik, Pałac Prezydencki. Plac Zamkowy, Grób Nieznanego Żołnierz, Pałac Kultury i Nauki. Był też monumentalny pomnik Wieszcza Adama. Od razu przyszła nam do głowy myśl, że to Mickiewicz będzie patronem naszego wyjazdu. Zaczęliśmy go w Przemyślu pod jego pomnikiem i skończyliśmy w Warszawie symbolicznie przy jego postaci wyciosanej z brązu. Aby dać tej warszawskiej wycieczce akcent rowerowy, Darek tak poprowadził jej trasę, byśmy zaliczyli stołeczne hopki: Agrykolą pomknęliśmy w dół, ale za to Belwederską i Tamką w górę…

Wieczór i noc spędziłem u Darka. Była rzecz jasna mała libacja, były opowieści, snucie planów rowerowych i nie tylko, była też zabawa z jego małym synkiem, moim imiennikiem prawie już dwuletnim Tomusiem. Wieczorem obejrzeliśmy mecz Francja-Islandia. Znowu nasze kibicowanie zdało się psu na budę, Francja rozegrała chyba najlepszy mecz na Euro i rozbiła subpolarnych wyspiarzy.

Rano już samotnie pokonałem sześciokilometrową trasę na warszawski dworzec centralny. Bez przygód minęła mi podróż pociągiem do Wrocławia. Dotarłem tam po siedemnastej. Było jeszcze na tyle czasu, by rowerem ruszyć do domu. Moja droga wyszła nieco dłuższa niż planowałem z powodu pewnego nieporozumienia z moją żoną. Ale to już zupełnie nierowerowy temat…

Naszą rowerową wędrówkę na trasie Przemyśl-Warszawa trzeba zaliczyć do nadzwyczaj udanych. W trzy dni przejechaliśmy blisko 450 km. Ale bardziej od kilometrów liczą się wrażenia artystyczne, a te były na najwyższym poziomie…
Fajnie opisane. Ciekawe rowerowe klimaty i niezła przygoda. Pozdrowienia z Intercity relacji Krzyż-Warszawa

« Ostatnia zmiana: 16 Paź 2016, 10:33 Turysta »

Offline Mężczyzna Borafu

  • Moderator Globalny
  • Wiadomości: 10709
  • Miasto: Łódź
  • Na forum od: 02.04.2010
I dla tego jednego zdania musiałeś zacytować całą opowieść?  :o

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Czołem Beder! Dzięki za dobre słowo!
Pozdrawiam i życzę udanej eskapady.
Jutro też wyruszam na kolejną włóczęgę. Jadę nocnym pociągiem, tym razem do Tarnowa, by wrócić do domu do niedzieli. Trzy dni jazdy. Może się uda...
« Ostatnia zmiana: 20 Lip 2016, 20:36 RODDOS »



Offline Kobieta hindiana

  • Wiadomości: 4023
  • Miasto: Irlandzka wieś, królewskie hrabstwo
  • Na forum od: 04.09.2010
    • 87th Dublin Polish Scout Group, Scouting Ireland
Gratulacje Roddos!
Beder, no błagam cię... serio musiałeś wklejać to wszystko?
Mądrzy ludzie czasem się wygłupiają, głupi zawsze wymądrzają.
www.plscout.com

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Dzięki, hindiana!
No nie gańcie tak kolegi, teraz moja opowieść jest dubeltowa...



Offline Mężczyzna Borafu

  • Moderator Globalny
  • Wiadomości: 10709
  • Miasto: Łódź
  • Na forum od: 02.04.2010
No co ty, jak już jesteśmy tymi moderatorami to musimy mieć z tego jakąś przyjemność

Offline Mężczyzna łatośłętka

  • Skup i ubój. Rozbiór.
  • Wiadomości: 8787
  • Miasto: nie, wioska
  • Na forum od: 21.03.2013
Tom/ek:
1) lektura sympatycznie mnie szturchła, wesołości życiu dobawiła
2) fotki by były (będą?) okrasą.

Lamnie fajne - jak to (lamnie) zwykle u Cię.

Mentalnie szykuję się na jazdę z Tobą - stukniemy się mostkami (wspornikami kierownicy) naszych kolarek "Na Zdrowie!".

God bless!
tutaj jestem łatoś, odtąd łętka ... łatośłętka!

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Tom/ek:
1) lektura sympatycznie mnie szturchła, wesołości życiu dobawiła
2) fotki by były (będą?) okrasą.

Lamnie fajne - jak to (lamnie) zwykle u Cię.

Mentalnie szykuję się na jazdę z Tobą - stukniemy się mostkami (wspornikami kierownicy) naszych kolarek "Na Zdrowie!".

God bless!

Fajnie, że Cię szturchła...
Link do zdjęć puszczę w przyszłym tygodniu, bo jako się rzekło dziś jadę nocnym pociągiem do Tarnowa, a w domu będę dopiero w niedzielę (jak się uda). Zdjęcia będą zawierały lokowanie ludzkich fizjonomii, co ostatnio nie spodobało się na forum... Tak dla ostrzeżenia, żeby ci, którym te fizjonomie są wstrętne, nie musieli się dodatkowo zniesmaczać.
Wspólna jazda? Czemu nie. Mentalne nastawienie do tego jest najważniejsze. No i to stukanie...
Pozdrawiam!



Offline Kobieta martwawiewiórka

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 6394
  • Miasto: Poznań
  • Na forum od: 17.08.2009
co ostatnio nie spodobało się na forum...

też się przejmujesz, phh
Jakiś Ty społecznie dojrzały! Mogę sobie zsynchronizować z Tobą te dane?

Offline Wilk

  • Wiadomości: 19870
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 09.07.2006
    • Wyprawy Rowerowe
Wiadomość usunięta.

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
No faktycznie, nie przejmuję  się nic a nic. Chociaż, Wilk, muszę Cię zawieść, twarzy będzie tylko 50. No ale cierpliwości, to w przyszłym tygodniu. Tymczasem pozdrowienia z pociągu!



Offline Kobieta hindiana

  • Wiadomości: 4023
  • Miasto: Irlandzka wieś, królewskie hrabstwo
  • Na forum od: 04.09.2010
    • 87th Dublin Polish Scout Group, Scouting Ireland
Już się nie mogę doczekać. Po takich wstępach  ;D
Mądrzy ludzie czasem się wygłupiają, głupi zawsze wymądrzają.
www.plscout.com

Offline Wilk

  • Wiadomości: 19870
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 09.07.2006
    • Wyprawy Rowerowe
Wiadomość usunięta.

Offline Mężczyzna 4gotten

  • Wiadomości: 1831
  • Miasto: Stargard
  • Na forum od: 26.08.2012
Doboru części garderoby pod kolor mógłby Ci Roddos pozazdrościć niejeden szosowiec ;)
dalej przed siebie... najlepiej po asfalcie ;-)

Tagi:
 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum