Autor Wątek: Rumunia z Katowic z metą w Koszycach  (Przeczytany 1658 razy)

Offline Mężczyzna byczys

  • Wiadomości: 1404
  • Miasto: Tychy
  • Na forum od: 30.09.2013
    • Moje relacje z ultramaratonów rowerowych
Rumunia z Katowic z metą w Koszycach
« 30 Wrz 2016, 21:41 »
Galeria zdjęć z mojej samotnej wycieczki do Rumuni wraz z opisami: https://get.google.com/albumarchive/103328722292581463380/album/AF1QipPbHcXkYxIDJK1RLHc39TzaD4MGyCBuFSwRiXVI

Oraz relacja sklejona w całość, która dodałem gdzieś indziej w ratach:

Na wyjazd zdecydowałem się dosyć spontanicznie, więc nie było czasu na szczegółowe planowaniu trasy. Dlatego też w dużej mierze jechałem śladem Sylwka, który w 2014 jechał w interesujące mnie rejony z Krakowa:
http://www.podrozerowerowe.info/index.php?topic=13569.0

Ponieważ moja żona interesuje się historią Wlada Palownika, czyli pierwowzoru literackiej postaci Drakuli, to gdy usłyszała gdzie planuje się wybrać, za główny cel postawiła mi ruiny Zamku Poenari. Tak więc ostatecznie nie było odwrotu ;) Ponieważ czas miałem ograniczony do około 10 dni, koniec wycieczki zaplanowałem w słowackich Koszycach, skąd miałem dostać się pod polską granicę czeskim Pendolino, którym miałem już okazję wracać z mojego grudniowego wyjazdu do Pragi (tylko w odwrotnym kierunku).
Noclegi planuję oczywiście na dziko w namiocie.

Dzień I
Katowice – Tylicz ( 227km – ↑ 2094m)

Strava: https://www.strava.com/activities/657718251

Z domu, z Katowic wyjeżdżam około godziny 6 rano. Kieruję się w kierunku Krakowa znaną mi trasą przez Chełmek, Babice, Liszki. Na około 30 km przed Krakowem zaczynają się pojawiać tablice informujące o nieprzejezdności drogi, w związku z Światowymi Dniami Młodzieży). Postanawiam jednak zaryzykować i jadę dalej wg planu. Jest to dobra decyzja, bo przejeżdżam bez problemu, a ruch na drodze jest znikomy. Drogi gęsto obstawione są policją i wojskowymi. Miał się tędy odbyć przejazd Papieża do bodaj Częstochowy, jednak podobno dostał się tam inaczej – prawdopodobnie dla zmyłki;)
Pogoda dopisuje, więc jedzie się elegancko i szybko ląduję na rynku, po którym przemykają pielgrzymi wielu narodowości. Dalej wjeżdżam do Wieliczki w której nigdy wcześniej nie byłem, więc zaliczam pierwszą nową gminę do #zaliczgmine. Oglądam tężnie, centrum i tereny wokół samej kopalni, do której ciągnie się długa nitka turystów oczekujących na wejście. Siadam na ławce w bardzo ładnym parku, skąd po chwili zostaję grzecznie wyproszony przez panów w czarnych okularach ;)Pstrykam więc kilka fotek i udaję się w kierunku Nowego Sącza.
Zaczyna się seria wielu krótkich podjazdów i zjazdów. W miejscowości Żegocina, zauważam tabliczkę wskazującą źródło wody mineralnej. Postanawiam odbić i się do niego dostać. Podjazd okazuje się bardzo stromy. Po ok 2 km kończy się asfalt i prowadzę rower po jakiejś stromej leśnej drodze. Do celu mam jakieś 500m, jednak ze względu na błoto postanawiam zostawić rower i resztę podchodzę pieszo. Woda ze źródła Zuber wali zgniłymi jajami. Biorę butelkę po małym odpoczynku jadę dalej ;)

W Nowym Sączu robię zakupy i kieruję się w stronę przejścia granicznego w Muszynce. W miarę zbliżania się, podjazdy robią się coraz dłuższe i bardziej strome. Pierwotnie pierwszy nocleg planowałem odbyć już na Słowacji, jednak po namyśle modyfikuje plan i ostatecznie ląduję na polanie niedaleko Tylicza, a dokładnie na terenie wsi Mochanczka. Przemówił za tym dostęp dostęp do Internetu jeszcze polskiej sieci ;) Po kolacji kładę się spać, bo jestem dosyć solidnie zmęczony. Ostatnie 30 km ciągłego podjazdu z bagażem i zakupami dało mi solidnie w kość.

Dzień II
Tylicz – Cigánd (202km – ↑ 679m)

Strava: https://www.strava.com/activities/659176886

Pomimo braku opadów, noc była bardzo wilgotna. Dodatkowo o poranku odkrywam, że kawałek dalej znajdują się bagna: Miejscówka Przebijający się zza mgły błękit nieba napawa optymizmem.

Na przejściu granicznym ze Słowacją spotykam gościa, który suszy ciuchy na przydrożnym znaku. Zaczepiam go i okazuje się, że jedzie z Rumunii do Krakowa, więc w dokładnie przeciwnym kierunku  Rozmawiamy dobrą godzinę wymieniając się doświadczeniami z wczorajszej nocy i przede wszystkim trasy. Ruszam na 20km zjazd do miejscowości Bardejov z bardzo ładnym rynkiem: foto

Dzisiejszy nocleg mam zaplanowany już na terenie Węgier, więc moja trasa przecina teren Słowacji bezpośrednio z północy na południe. Przed granicą wciągam kilka przyjemnych pagórków, w scenerii pól winogronowych. Gdy ją przekraczam jest już późne popołudnie: foto i #pokazmorde
To moja pierwsza wizyta w tym kraju. Cieszy tym bardziej, że osiągnięta bezpośrednio na rowerze :)

Niestety na terenie Słowacji nie udało mi się znaleźć w sobotę czynnego sklepu. Większość czynna była tylko do godziny max 13  Tutaj też już jest wieczór, więc z prowiantem kiepsko. Jadąc dalej jakimiś wioskami , zauważam panią napełniającą z jakby hydrantu baniak wodą. Korzystam z okazji i biorę upragnioną, butelkową kąpiel. Pytam przejeżdżającego dziadka czy ta woda jest zdatna do picia. Dogadujemy się na migi, że tak. Tu zrozumiałem, że po węgiersku nie rozumiem kompletnie nic :))

Znajduję na mapie stację benzynową, jednak po dojechaniu do celu okazuje się nieczynna. Trafiam do trochę chamskiego przydrożnego baru, gdzie zjadam chociaż jakiegoś hamburgera. Miejsca na nocleg poszukuję już po ciemku, więc nie ma łatwo. Ostatecznie śpię przy polu kukurydzy, na wcześniej ułożonym po omacku posłaniu z siana. Zasypiam przy dźwiękach cichej techno – łupanki :)

Dzień III
Cigánd - Tăşnad (140km – ↑ 239m)

Strava: https://www.strava.com/activities/660485258

Rano budzi mnie przejeżdżający po pobliskiej ścieżce rowerowej, pogwizdujący sobie rowerzysta. Obczajam gdzie dokładnie jestem, bo po ciemku widziałem niewiele: foto Po śniadaniu ruszam wspomnianą ścieżką, których na Węgrzech jest całe mnóstwo. Jednak ich jakość jest różna, a przy każdej z biegnących równolegle dróg stoją co chwilę znaki z zakazem jady dla rowerzystów. Często muszę je po prostu ignorować, jednak pewien dyskomfort mi przy tym towarzyszy. Ani razu jednak nie zostałem strąbiony przez kierowców.
Cel na dziś jest prosty – wjechać do Rumunii. Droga przez Węgry jest płaska, jednak znakiem który spotykam jeszcze częściej od zakazu dla rowerów, jest taki. I tak co kilometr :)
Gdzieś po drodze korzystam jeszcze z przydrożnego hydrantu (których okazuje się być na Węgrzech sporo) i myję rower. Po niecałych 100 km walki z kiepską nawierzchnią i czołowym wiatrem, docieram do przejścia granicznego. Obowiązuje tutaj normalna kontrola dokumentów, więc stoję w kolejce, a przede mną mały sznurek samochodów. Z nieba żar, więc chowam się w cieniu jednego z nich. Po chwili mijają mnie jakieś starsze panie z rowerami i jedna z nich mówi coś do mnie w niezrozumiałym języku i macha ręką by iść z nimi. Idziemy przed kolejkę samochodów i przechodzimy kontrolę poza nią – dziękuję starsze panie! Zaoszczędziłem dobrą godzinę.
Z satysfakcją mijam tabliczkę i ruszam w głąb Rumunii. Czuć, że pomimo iż jest to kraj UE, to jest już trochę „inny świat”. Plątaniny kabli wiszące na przydrożnych drewnianych słupach, ręcznie robione miotły sprzedawane przy drodze, dziwne drzewka szparagowe i w końcu bose dzieci bawiące się oponą i biegające z workiem na śmieci na głowie. Wjeżdżam do pierwszego większego miasta (Carei), które okazuje się być całkiem normalne i dodatkowo całkiem ładne. Wypłacam trochę rumuńskich LEI, które od razu wydają mi się jakieś dziwne. Później dowiaduję się, że są one wykonane z… plastiku
Za miejscowością Tăşnad odbijam w polna drogę i po dłuższych poszukiwaniach rozbijam się przy polu słonecznikowym. Ziemia jest bardzo twarda i nierówna, więc muszę najpierw nazbierać resztek siana i ułożyć legowisko pod namiotem. To mój pierwszy nocleg na rumuńskiej ziemi.

Dzień IV
Tăşnad – Cluj - Napoca (147km – ↑ 1249m)

Strava: https://www.strava.com/activities/661601880

Poranek wśród słoneczników prezentuje się nieźle. Odkrywam, że jakieś robaczki urządziły sobie ucztę z moich resztek kolacji. Nie przeżył tego żaden – chyba kiepski ze mnie kucharz )
Ruszam i po około 15 km trafiam na główną drogę. Tutaj muszę przybliżyć mniej przyjemny aspekt tej wycieczki, czyli rumuńscy kierowcy tirów. Wyprzedzanie z dużą prędkością prawie na styk to normalka, często nawet gdy pas w przeciwnym kierunku był pusty. Trzeba było naprawdę uważać i wsłuchiwać się czy jakiś nie nadjeżdża. Niektórzy trąbili, ale tylko w celu ostrzeżenia które oznaczało mniej więcej: „Uwaga jadę i będę wyprzedzał! Na pewno nie mam zamiaru zwalniać, więc lepiej zjeżdżaj choćby do rowu, bo cię rozpieprzę.” Jak któryś zwalniał i zachowywał dystans przy wyprzedzaniu, to w 90% miał rejestrację PL lub D. Od tamtej pory polscy kierowcy są już dla mnie w porządeczku :))

Za miastem Zalau w końcu jakieś serpentyny i zaczyna się robić ciekawiej krajobrazowo. Po południu zaczyna się zbliżać do mnie front burzowy. Próbuję przeczekać go pod sklepem, jednak ostatecznie mnie omija. Wjeżdżam na druga stronę przełęczy, gdzie znów jest ładnie i słonecznie. Niestety po około godzinie nadciąga kolejna wielka chmura. Deszcz przeczekuję w opuszczonym budynku, gdzie gotuję sobie obiad. Gdy ruszam dalej, nadal trochę pada. Na mapie zauważam, że w Cluj – Napoca jest Mc Donalds i postanawiam się w nim ogarnąć i skorzystać z neta. Na miejscu okazuje się o WiFi mogę zapomnieć  Za oknem opady się „utrwaliły” i nie zapowiada się na wypogodzenie. Prognozy pogody mówią to samo (korzystam z wykupionego pakietu na UE). Znajduję na necie camping odległy ode mnie o zaledwie 5 km, więc postanawiam ruszyć do niego pomimo że opady się nasiliły. Okazało się, że jest to równe 5 km podjazdu :) Jednak wizja prysznicu, prania itp. dodaje otuchy i wjeżdżam to od kopa, dodatkowo zalewając się potem.
Pan w recepcji mówi tylko po rumuńsku, więc dogadać się kiepsko, ale ostatecznie po zrobieniu rundy rozpoznawczej decyduję się wziąć cały drewniany domek, by porządnie wypocząć i się ogarnąć.
Sam domek robi niezłe wrażenie. Jest światło i gniazdka i dwa łóżka (co nie było takie oczywiste jak się później okazało). Największy zawód czeka mnie w sanitariatach. Najpierw próbuję znaleźć jakiś włącznik światła, którego nie znajduję. Chodzę więc z latarką i odkrywam, że wody też tam nie uświadczę. Jedyne co znajduję, to 6 zasranych po brzegi toalet i nieczynne zlewozmywaki. Wszystko wygląda na mega opuszczone i zapomniane. Wkurzam się nieźle, bo z moich planów ogarnięcia się nici. Uświadamiam sobie też, że poza mną jest tu jeszcze może 5 osób, a jest przecież środek lata. Wszystko układa się jak wstęp do kiepskiego zresztą horroru :) Postanawiam się chociaż porządnie wyspać, choć utrudniają mi to komary.

Dzień V
Cluj Napoca - Târnăveni ( 106km – ↑ 756m)

Strava: https://www.strava.com/activities/662377136

Od rana leje dalej. Atakuję gościa z recepcji z “reklamacją”, że nie ma wody. Prowadzi mnie do swojej kanciapki i wskazuje obskurny kibel ze zlewozmywakiem, gdzie za kran robi kawałek gumowego węża. Robię chociaż podstawowe pranie i w domku improwizuję gazową suszarnię . Ten obrazek świetnie symbolizuje stan campingu.

Do południa opady nie ustępują, więc ładuję się w ciuchy przeciwdeszczowe i ruszam dalej. Po drodze na horyzoncie pojawia się nawet trąba powietrzna, więc postanawiam się schronić w przydrożnym barze. Już po zmroku, po dłuższych poszukiwaniach, rozbijam się na polanie ukrytej za polem kukurydzy niedaleko miasteczka Târnăveni. Błoto wciąga mi buty, więc generalnie w namiocie gnój. Gdy zasypiam, deszcz nadal trochę siąpi.

Dzień VI
Târnăveni - Cârţa ( 110km – ↑ 1085m)

Strava: https://www.strava.com/activities/672188610

Rano, gdy podłączam telefon do powerbanku spotyka mnie niemiła niespodzianka – nie ładuje. A wskaźnik baterii pokazuje jedyne 5%. Lekka załamka, bo przecież w tej sytuacji nie będę miał kontaktu z rodziną, a dodatkowo nie zrobię żadnych zdjęć. Podejrzewam, że to wina wejścia micro USB w telefonie. Po ogarnięciu gnoju, podjeżdżam na stację benzynową którą mijałem wieczorem i zagaduję do obsługi, czy może kojarzą gdzie mógłbym to naprawić. Gościu słysząc angielski tylko posłuchał, odwrócił się i… sobie poszedł  W ubikacji podłączam jeszcze telefon do ładowarki sieciowej i moje obawy się potwierdzają. Postanawiam wrócić do Târnăveni i spróbować szczęścia u dziewczyny z małego sklepiku, która zagadała dzień wcześnie jak robiłem zakupy, skąd jadę itp.
Wcześniej po drodze znajduję jednak serwis GSM. Pokazuje gościowi w czym rzecz, jednak po podłączeniu telefonu do jego ładowarki wszystko działa jak należy. Okazało się, że to sam kabelek jest problemem, co jest dla mnie bardzo dobrą wiadomością. Po zakupie nowego za 20LEI (20zł) morale poszybowały zdecydowanie w górę, więc ochoczo ruszam dalej :)
Pogoda dziś dopisuje, więc jedzie się świetnie. Trochę krążę po ładnym centrum Medias, a kawałek za miastem, pomimo małej obsuwki czasowej, zatrzymuję się przy napotkanym prywatnym zbiorniku, gdzie robię obiad i pranie
Już w miarę ogarnięty ruszam dalej, po drodze mijając wiele klimatycznych wiosek. Popołudniami ludzie siedzą całymi rodzinami przy swoich domostwach. Wydają się bardzo sympatyczni,nierzadko ktoś mi macha, najczęściej dzieci :) Jadę niespiesznie, napawając się tym sielankowym klimatem. Mijam np. uśmiechniętą panią z gnojówką, panów z trawą i ładne domki.

Wieczorem na horyzoncie zaczyna być widoczne pasmo Gór Fogaraskich. Odczuwam wielką satysfakcję, że udało mi się tutaj dojechać o własnych siłach. Gdzieś tam, po drugiej stronie znajduje się cel mojej wycieczki :). Na nocleg wybieram ładną polanę z widokiem na góry. Już jutro czeka mnie podjazd słynną Drogą Transfogaraską.

Dzień VII
Cârţa - Căpăţânenii Ungureni ( 106km – ↑ 4279m)

Strava: https://www.strava.com/activities/672220534

O poranku podziwiam widok i po solidnym śniadaniu ruszam w kierunku DN7C, by zacząć prawie 40 km mozolnego podjazdu, na wysokość ponad 2000m. Początkowo droga wznosi się powoli na otwartej przestrzeni, a ruch samochodowy jest niewielki. Z czasem zarówno ruch, jak i nachylenie przybiera na sile, a widoki robią się coraz ciekawsze. Powyżej 1500m roślinność i krajobrazy przypominają już tatrzańskie. Trasa pnie się długimi zakosami. Z góry wygląda to bardziej imponująco.

Na samej przełęczy istne targowisko, więc nawet się nie zatrzymuję na dłużej, tylko śmigam najdłuższym tunelem Rumunii na drugą stronę. Sama droga położona malowniczo, jednak nie zrobiła na mnie jakiegoś olbrzymiego wrażenia. Przede wszystkim klimat psuje masa samochodów i turystów. Spotykam też sporo motocyklistów na polskich rejestracjach. Nie po to tu przyjechałem 

Po drugiej stronie ruch jakby mniejszy. Liczyłem na długi i przyjemny zjazd, jednak okazuje się, że jakość asfaltu jest dość kiepska, więc tylko się tłukę w dół. Gdy zjeżdżam w okolice jeziora Vidraru, również przychodzi mi się rozczarować. Zamiast malowniczej drogi nad zbiornikiem, jak sobie to wyobrażałem, jadę dziurawą drogą, która jest serią męczących chopek, a cały widok zasłaniają drzewa. Dopiero nad zaporą otwiera się ciekawszy widok. Foto na zaporze obowiązkowe ;)
Z utęsknieniem wypatruję jakiegoś lokalu, gdzie mógłbym zjeść porządny ciepły posiłek. W końcu moim oczom ukazuje się cel mojej wycieczki, czyli Zamek Poenari. Po dotarciu do stóp wzgórza, przypinam rower i ruszam na pieszą wspinaczkę. A żeby dojść pod zamek, trzeba pokonać 1440 schodów. Po pokonaniu prawie wszystkich okazuje się, że jest zamknięte…  Wygląda więc na to, że muszę zostać w okolicy do jutra, by rano zaatakować ponownie.
Zjeżdżam więc kawałek do małej miejscowości Căpăţânenii Ungureni, gdzie robię zakupy. Planuję się rozbić gdzieś w pobliżu, jednak pod sklepem zaczepiają mnie miejscowi, którzy sobie popijają piwko. Ostatecznie dosiadam się do nich i siedzimy tak do północy, spędzając czas na pogaduszkach. Jeden z nich proponuje mi nocleg u siebie w pokoju. Odmawiam jednak i konic końców nocuję na wskazanym przez nich trawniku pod domem.

Dzień VIII
Căpăţânenii Ungureni - Novaci ( 154km – ↑ 1767m)

Strava: https://www.strava.com/activities/672227731

Rano korzystam z kranika z wodą i podjeżdżam na śniadanie do sprawdzonej dzień wcześniej restauracji. Czuję już zakwasy po wczorajszym rajdzie po schodach, a zaraz czeka mnie ponowna wspinaczka ;) (Te zakwasy będę jeszcze czuł przez kolejne 3 dni jazdy). Wdrapuję się w końcu na górę pod zamek i pstrykam fotki. Warto było tu wejść, bo widok na okolicę jest piękny. Biorę kilka pamiątek dla żony i ruszam w dół.
Dzisiaj planuję dostać się w okolice miejscowości Novaci, gdzie ma swój początek Droga DN67C, czyli Transalpina, którą mam zamiar przedostać się z powrotem na północną część Karpat
Południowych. Jest to najwyżej położona droga Rumunii – osiąga 2145 m na przełęczy Urdele.
Początkowo jadę więc na południe do miejscowości Curtea de Argeș z piękną cerkwią. Dalej odbijam na zachód w kierunku Râmnicu Vâlcea, gdzie przekraczam rzekę Olt.
Po drodze zaczepiam wiejskich chłopaków czyszczących felgi swojegoBMW z prośbą o trochę benzyny do wyczyszczenia łańcucha. Początkowo źle mnie zrozumieli i dali mi wielki pędzel ze stałym smarem :) Nawet sami pomagają mi wyczyścić łańcuch, więc dziękuję i jadę dalej.
Już w Novaci, po zmroku, zaskakuje mnie seria mocnych ścianek po kilkanaście %. Jestem obładowany zakupami, więc męczą i dobijają mnie mocno. Planowałem rozbić się już wcześniej, jednak jest sporo zabudowań i ciężko z odpowiednim miejscem. Tym sposobem, nieplanowanie, ląduję na stromym i ciemnym początku Transalpiny. Jadę trochę na czuja, bo widać niewiele. Jestem trochę zły, że nie rozbiłem się wcześniej, bo tutaj po ciemku będzie bieda znaleźć jakieś miejsce. Dojeżdżam jednak do stacji benzynowej. Mówię sobie, że rozbijam się choćby za nią, jednak pozytywne zaskoczenie jest takie, że naprzeciwko jest dziki camping, gdzie stoi nawet jedna przyczepa. Rozbijam się więc z wielką ulgą, pomimo że nocuję przy samej drodze(zdjęcie już o poranku).
Tutaj już powoli zaczynam się obawiać o ataki niedźwiedzi (w rumuńskich Karpatach jest ich najwięcej w Europie), więc całe jedzenie ląduje na noc poza namiotem.


Dzień IX
Novaci – Alba Iulia ( 149km – ↑ 3532m)

Strava: https://www.strava.com/activities/672234242

Dziś czeka mnie podjazd na najwyżej położoną drogę Rumunii (przełęcz Urdele – 2145m). Od rana pogoda nie zachęca. Spałem na ok 700m, więc trochę wspinaczki mnie czeka. Krajobrazy inne niż na Transfogaraskiej. Wydają mi się bardziej surowe. Na około 1500m, w miejscowości Rânca, spotykam sakwiarza na Krossie. Już marka roweru zdradza jego narodowość, więc kawałek podjeżdżam wspólnie z chłopakiem z Warszawy. Jego tempo jest jednak bardzo mozolne, więc dalej podjeżdżam swoje i umawiamy się, że spotkamy się już na przełęczy.
Powyżej 2000m drog ę spowija kilmatyczna mgła. Na krótkim postoju, ktoś żebrze ode mnie żelki ;)

Po przejechaniu na druga stronę pierwszej przełęczy, pogoda klaruje się. Asfalt bardzo dobry, więc mknie się w dół bardzo przyjemnie. Po chwili jednak, ponownie zaczyna się podjazd, tym razem już na tę właściwą przełęcz.
Urządzam sobie posiłek w pięknej scenerii i czekam na kolegę. Niestety przez dobrą godzinę nie nadjeżdża, więc postanawiam ruszać dalej. Zjazdy bajka – ta droga zdecydowanie wygrywa u mnie z Fagaraską.

Teraz czeka mnie jeszcze jedna wspinaczka na wysokość 1700m, by w końcu rozpocząć w zasadzie 100 km zjazdu, aż pod miasteczko Alba Iulia, gdzie po dłuższych poszukiwaniach, już po zmroku rozbijam się za poletkiem kukurydzy. Wcześniej, po drodze, spotykam jeszcze parę sympatycznych Niemców. Maja ciekawe zabezpieczenia przed zbyt blisko wyprzedzającymi pojazdami :)

Dzień X
Alba Iulia - Beliş ( 159km – ↑ 2610m)

Strava: https://www.strava.com/activities/672238371

W zasadzie dopiero o świcie mogę zobaczyć jak wygląda moja okolica. Odkrywam też, że jakiś gryzoń próbował przekąsić sobie moją owijkę. Na szczęście mu nie posmakowała. Zwijam dobytek i po chwili jestem w Alba Iulia. Dziś czeka mnie kolejny pagórkowaty dzień, ponieważ kieruje się w stronę Karpat Zachodniorumuńskich (Góry Apuseni). Po 60 km łagodnego podjazdu na około 1000m , widoki znów zachwycają. Szczególnie urokliwe są rumuńskie wsie
Przejeżdżając obok miasteczka Abrud, łapie mnie smak na puszke coli, więc postanawiam zjechać stromym i kamienistym skrótem do centrum. Okazało się to błędem, bo obciążone bagażem przednie koło łapie snake’a i momentalnie zostaję uziemiony z dwiema dziurami w dętce. Łatać tego nie ma szans, więc musze zdjąć przednie koło w celu wymiany na nową. Okazuje się to skomplikowae, bo wymagało odkręcenia bagażnika. Postanawiam przy okazji urządzić sobie przerwę obiadową, więc wstawiam wodę ze strumyka na ryż i biorę się za robotę. Po jakimś czasie, wzbudzam zainteresowania starszego pana z domku widocznego tutaj. Pokazuję mu na migi w czym rzecz i pytam czy w jakiś sposób przeszkadzam. Pokazuje że wszystko OK i pyta czy nie potrzebuję miejsca do spania. Ładnie dziękuję, bo jest jeszcze za wcześnie. Po chwili wraca do mnie uśmiechnięty z taką oto wałówką i tylko powtarza, że są BIO ;)
Słonina do jajecznicy przyda się jak najbardziej, więc wrzucam towar do sakwy, ładnie dziękuję i ruszam dalej.

Góry Apuseni sa bardzo malownicze. Na drodze często można spotkać wolno pasące się krowy ale także konie. Podjeżdżam jeszcze na przełęcz na wysokość ponad 1300m i jest tak ładnie, że zastanawiam się, czy czasem tutaj nie zrobić pięknego noclegu. Orientuję się jednak, że nie mam kupionego prowiantu, więc musze jechać dalej, by znaleźć jakiś sklep. Po chwili orientuję się, ze przecież jest Niedziela i że wszystko jest już zamknięte, a żadnego większego miasta nie ma w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Cały czas jadę dalej i obmyślam co mam w sakwach i czy dam rade w miarę sensownie zjeść wieczorem, by odpowiednio się zregenerować w nocy. Na dnie sakwy mam zupkę chińską ,którą wiozę na czarną godzinę i tabliczkę czekolady z Polski. No i mam przecież jeszcze ogórki i słoninę od gospodarza! :) Postanawiam się więc rozbić niedaleko jeziora Giurcuța de Jos. Tym sposobem ląduję gdzieś w lesie. Miejscówka klimatyczna, jednak okolica jest dosyć dzika i jestem na wysokości powyżej 1000m, więc ryzyko odwiedzin niedźwiedzia już całkiem spore. Tym bardziej, że zapach smażonej z makaronem słoniny penetruje z pewnością znaczny obszar lasu ;) W obawie przed takim spotkaniem, ładuję wszystkie rzeczy związane z jedzeniem do reklamówki i zostawiam pod drzewem kilkadziesiąt metrów od namiotu. Na rano zostawiam sobie połowę tabliczki czekolady, by jakoś ruszyć z miejsca :)
W nocy budzi mnie głośne ujadanie psa, niedaleko mojego namiotu. Otwieram oczy i… nie widzę kompletnie nic. Jest tak ciemno, że nie ma żadnej różnicy, czy mam otwarte, czy zamknięte powieki. Pierwszy raz się z czymś takim spotykam i zastanawiam się, czy czasem nie oślepłem od tej kosmicznej kolacji ;) Wszelkie wątpliwości rozwiewa ekran telefonu. Pies jednak ujada dalej, typowo na mnie, więc leżę w bezruchu i patrzę w tę czerń. A czasem daje się usłyszeć dźwięk dzwonka, więc już wiem, że jest to jakiś pies pasterski. Chce żeby sobie już poszedł, bo nie mogę spać. Po jakichś 30 minutach w końcu mam spokój i zasypiam na nowo.

Dzień XI - XII
Beliş - Kosice ( 375km – ↑ 1126m)

Strava: https://www.strava.com/activities/672240919

Rano okazuje się, że mój nocny gość dorwał się do mojej reklamówki z jedzeniem i wylizał garnek z pozostałości kolacji, ale także wciągnął moją czekoladę! :) Znalazłem jeszcze zachomikowany mały batonik zbożowy, który dzięki temu że był szczelnie zamknięty jakoś przetrwał. Zjadam go więc z herbatą i ruszam w drogę. W pierwszej napotkanej wiosce kupuję makaron i kilka rzeczy na śniadanie. Okazuje się jednak, że nawet nie udało mi się porządnie zagotować wody, bo skończył mi się gaz. Zjadam więc taką niedogotowaną papkę z bananami i jogurtem. Dodatkowo makaron okazuje się być takim jajecznym, ze zwykłej mąki pszennej . Obrzydlistwo :)
Około południa zatrzymuję się w przydrożnym zajeździe, planują w końcu porządną wyżerkę. Zamawiam podwójny zestaw obiadowy i znów jest kiepsko. Zjadam trochę z przymusem, bo na czymś trzeba przecież jechać. Na szczęście działa WiFi, więc sprawdzam rozkład pociągów z Koszyc. Okazuje się, że czeskie Pendolino, które mi najbardziej pasuje, odjeżdża za niecałą dobę. Szybka kalkulacja i postanawiam pozostałe około 350 km jechać już bez noclegu, zarywając przy tym oczywiście noc. Czasu mam na tyle, że nie musze się jakość bardzo śpieszyć i spokojnie mogę stawać na posiłki, sklepy itp.
Do granicy z Węgrami w miejscowości Săcueni, mam około 100 km drogi. Przejazd przez Rumuńskie wsie po zmroku to specyficzny klimat. Niebo jest piękne i gwieździste. Często sobie wyłączam lampkę, by je podziwiać. W pewnym momencie zauważam , że na środku drogi leży coś dużego. Trochę się wystraszyłem, bo myślałem, że to jakiś wielki pies. Gdy podjeżdżam bliżej okazuje się, że to siedzi sobie dwójka małych dzieci , kopcąca po ciemku papierosy 
Około 2 km przed granicą, zauważam z daleka jakieś odblaski. Panowie mundurowi zatrzymują mnie i coś tam zaczynają po rumuńsku. Mówię po angielsku, że jestem z Polski i wracam do Polski. Na co jeden z nich mówi stanowczo: no Poland! Nie wiem o co chodzi, ale po chwili ten drugi go uspokaja i informuje mnie, że przejście graniczne jest zamknięte i nie przejadę. To nie jest dobra informacja. Włączam mapę i pokazują mi gdzie jest najbliższe przejście, twierdząc, że to tylko 15 km. Zawracam więc trochę zrezygnowany. Okazuje się, że 15 km, to może tam było w linii prostej. Ja musiałem nadłożyć dobrych 40 km. Na drugim przejściu jestem więc w środku nocy. Rumuński strażnik sprawdza dokumenty i mierzy mnie dziwnie. Węgierski tylko zerka na dowód i żegna mnie miłym „Have a nice trip!”

Węgry witam z ulgą, bo już jest bardziej cywilizowanie. Jednak na stacjach benzynowych nadal nie ma do zjedzenia nic na ciepło, czego mi brakuje. W drodze na Nyiradony na drodze co chwilę spotykam dzikie zwierzęta.. Po ciemku widzę z daleko pełno świecących par oczu. W pewnym momencie jest ich tak dużo, że muszę zwolnić, w obawie że jakieś cielsko mnie w końcu potrąci (lub odwrotnie). Dodatkowo sobie głośno gwiżdżę lub śpiewam, bo zwrócić na siebie uwagę ;) Około godziny 4 rano postanawiam rozprostować na godzinkę kości na stacji kolejowej
Przed miastem Nyíregyháza zaczyna świtać. Znajduję McDonalds i w końcu jem coś na ciepło. Trochę się jednak zasiedziałem, więc muszę już od tej pory pilnować tempa i czasu, by zdążyć na zakładany pociąg do Koszyc.
Ponownie czeka mnie walka z zakazami ruchu dla rowerów i węgierskimi ścieżkami. Na szczęście niektóre były bardzo sensowne. Jakoś przed południem docieram w piękne okolice miasta Tokaj. Pogoda jest wręcz bezbłędna, więc widoki uprzyjemniają jazdę. Teren staje się jednak pagórkowaty, co skutecznie wysysa ze mnie siły. Szczególnie, że w nogach mam już ponad 300 km z bagażem.

Do Koszyc docieram na godzinę przed odjazdem pociągu. Ostatnie 25 km od granicy jechałem na zmiany z jakimś rowerzystą. Tempo było dosyć mocne, więc na dworzec wpadam wykończony i nieźle zgrzany. Marzę o czymś zimnym do picia, jednak najpierw postanawiam zakupić bilet. Pani w kasie informuje mnie, że wszystkie miejsca rowerowe w moim Pendolino są już zajęte :) To jest ostatnia rzecz jaką chciałem usłyszeć. Przez dobre pół godziny próbuje jeszcze coś tam pokombinować z inną kasjerką, jednak ostatecznie nie dostaję biletu. Następne sensowne połączenie (jednak z przesiadką w Żylinie), mam za 4 godziny, więc korzystam z wolnego czasu i jadę na obiad i pozwiedzać ładne centrum miasta. Około północy ląduję pod polską granicą w Skalité-Serafínov. Przejeżdżam kilka km w deszczu na stację w Zwardoniu. Stacja jest zamknięta, więc muszę wypłacić gdzieś pieniądze na bilet, bo w pociągu kartą nie zapłacę. Okazuje się że jedyny bankomat w miejscowości jest nieczynny. Pierwszy pociąg do Katowic mam dopiero o godzinie 5, więc po krótkich pogaduszkach z panem ochraniającym składy pociągów, ładuję się w śpiwór i zasypiam. Pół godziny przed odjazdem pan mnie budzi i w końcu wsiadam w pociąg. Nie mam jednak pieniędzy na bilet, więc sprawdzam godzinę następnego pociągu i wysiadam w Rajczy. Ciągle leje i jest zimno, więc poszukiwania bankomatu do przyjemnych nie należą. Ostatecznie udaje się dotrzeć do domu przed południem.

Powrót z przygodami, ale to właśnie takie przygody wspomina się latami :) Z perspektywy czasu decyzja o zarwaniu ostatniej nocy wydaje się słuszna, bo kolejnego dnia dopadłby mnie deszczowy front.

Cała wycieczka bardzo udana. Deszczowych dni było niewiele. Sprzęt nie zawiódł, ładne krajobrazy i nowe doświadczenia. Do Rumunii jeszcze chętnie wrócę, jednak tym razem chciałbym zwiedzić bardziej wiejskie rejony Karpat w północnej części kraju, plus dodatkowo może ich ukraińską część :) Drogi Transfagaraska i Transalpina po prostu odhaczone. Jakoś szczególnie mnie ciągnie tam z powrotem.

W sumie podczas 11 dni przejechałem prawie 1900 km. Wg Stravy podjazdów nazbierało się 19416m.

Offline Mężczyzna memorek

  • Wiadomości: 2682
  • Miasto: Szczecin
  • Na forum od: 12.05.2007
Odważny sposób na suszenie.  ;D



Marek

Offline Mężczyzna sinuche

  • Wiadomości: 2810
  • Miasto: Beskid
  • Na forum od: 17.04.2009
Z przyjemnością przeczytałem.
Wiele wiele wspomnień odżyło, nocleg koło Tasnad to miałem w tym samym miejscu (słoneczniki były już tylko bardzej wysuszone).
Patent na niedźwiedzie w Rumunii, to musiało się tak skończyć, ja wszystko chowam do namiotu, trochę bezpańskich psów jednak tam jeszcze zostało (po akcji sterylizacyjnej).



Niemcy to jednak maja pomysły :)
« Ostatnia zmiana: 2 Paź 2016, 10:30 sinuche »

Offline Mężczyzna byczys

  • Wiadomości: 1404
  • Miasto: Tychy
  • Na forum od: 30.09.2013
    • Moje relacje z ultramaratonów rowerowych
Ładny kawałek trasy, wyprawy do Rumunii mają swój klimat.

Na Kanarach podróżowałeś z bagażem umieszczonym z tyłu, teraz na przodzie. Są jakieś zauważalne różnice, czy te teorie, że Awole pływają z tylnym bagażem są przesadzone?

Faktycznie czuć trochę to gięcie się ramy. Na Gran Canarii nie miałem bardzo ciężkiego bagażu, więc nie był to problem. Myślę jednak, że gdyby dorzucić tam kilka kilogramów, to już by nie było ciekawie. Szczególnie podczas jazdy na stojąco.
Bagaż z przodu w tym rowerze to zdecydowanie inna bajka, choć początkowo czułem się trochę niepewnie. Prowadzi się bardzo stabilnie i czułem dużo lepszą kontrolę nad całym zestawem. Na pojazdach również lepsze wrażenie, gdy się ten bagaż "wpycha". Na minus z pewnością przenoszenie roweru po schodach itp. Trzeba podnosić maksymalnie z przodu, a wtedy ma się ograniczone miejsce by stawiać kroki, bo bagaż przeszkadza.
Mimo wszystko jestem zadowolony z tej opcji i przy niej pozostanę :)
Aha, kłopotliwa jest również wymiana dętki w przednim kole. Trzeba częściowo odkręcić bagażnik. Używam Tubusa, ale może tak jest ze wszystkimi przednimi bagażnikami? Nie mam doświadczenia.

Offline Mężczyzna byczys

  • Wiadomości: 1404
  • Miasto: Tychy
  • Na forum od: 30.09.2013
    • Moje relacje z ultramaratonów rowerowych
Odważny sposób na suszenie.  ;D



Marek
I niezbyt skuteczny, bo podczas spalania gazu powstaje sporo pary wodnej. Ale ostatecznie jakiś efekt był, no i chociaż ciuchy były ciepłe ;)

Offline Mężczyzna skrzysie.k

  • Kapituła MP-P 2019
  • Absent.With.Out.Leave
  • Wiadomości: 2676
  • Miasto: Kraków
  • Na forum od: 29.01.2016
    • Szlaki i Drogi
W tydzień później byłem tam i ja ;-) To co, może w północne rewiry w duecie?

Offline Mężczyzna endriu68

  • Wiadomości: 206
  • Miasto: Lublin
  • Na forum od: 21.11.2011
Super



Offline EASYRIDER77

  • Wiadomości: 4847
  • Miasto: INOWROCŁAW
  • Na forum od: 27.07.2010
fajny wyjazd. Śmieszne zdjęcia niektóre i podpisy, o suszeniu koszulki już było, mnie jeszcze rozbawiło "kobieta z gnojówką".

gratulacje.

Offline Mężczyzna byczys

  • Wiadomości: 1404
  • Miasto: Tychy
  • Na forum od: 30.09.2013
    • Moje relacje z ultramaratonów rowerowych
W tydzień później byłem tam i ja ;-) To co, może w północne rewiry w duecie?
Można coś pokombinować w swoim czasie :)

Offline Mężczyzna Waski

  • Kapituła MP
  • Wiadomości: 2874
  • Miasto: Lubin
  • Na forum od: 23.02.2013
Wygodnie Ci jest zaglądać na Garmina? Nie jest za daleko od widoku drogi?
"Wąski. My nie możemy jechać tam bez rowerów. Jak zwierzęta. :)"
"Kolarsko jesteś taki sobie, [...]" yurek55


Offline Mężczyzna byczys

  • Wiadomości: 1404
  • Miasto: Tychy
  • Na forum od: 30.09.2013
    • Moje relacje z ultramaratonów rowerowych
Powiedzmy że jest OK, ale gdy był na kierownicy, było lepiej i bezpieczniej. Niestety mostek jest za krótki i po założeniu lemondki trochę improwizowałem i tak zostało.

Offline Mężczyzna CFCFan

  • Wiadomości: 470
  • Miasto: Godów
  • Na forum od: 12.05.2014
Bardzo fajny wypad. Świetny opis i fotki. Dużo przydatnych informacji :) W lipcu 2017 chyba spróbuję czegoś podobnego. Szybki atak na te dwa sławne rumuńskie podjazdy, więc Twoja relacja to idealny bank informacji ;) Dzięki ;)

 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum