Gdzieś w środku zimy tego roku kupiłam bilety lotnicze do Norwegii. Z Gdańska do dalekiego Tromsø. Wiosną WizzAir zrobił mi niespodziankę – zmienił się rozkład lotów i nagle się okazało, że na przesiadce w Trondheim będę miała aż 2,5 dnia. Średnio mi się to uśmiechało, bo na tę okoliczność musiałam wziąć 2 dodatkowe dni urlopu. No ale wybór miałam niewielki: albo wezmę te 2 dni, albo zrezygnuję z wyjazdu.
Tak oto zaczyna się przygoda – pomyślałam – i kliknęłam akceptację zmiany terminu lotu.
Trondheim:Mam pod miastem swoje krzaki. Ta miejscówka to mistrzostwo świata. Zaledwie 6 km od ścisłego centrum. Nie jest łatwo znaleźć ukryte, płaskie, nieogrodzone i niezabudowane miejsce tak blisko centrum. A ukryć się trzeba dobrze, bo w nocy jest równie jasno jak w dzień. Przed odlotem do Tromsø spędzam tu 3 noce.
*
Jestem trochę jak ten gość w zielonej kurtce, który wcześnie rano chodził bez celu po markecie, a teraz nalewa sobie gorącej herbaty. Albo jak tamta pani, która zajada kanapkę z dżemem. Wszyscy siedzimy w kościele Vår Frue Kirke, w centrum miasta, i jemy śniadanie dla ubogich. Jestem tu krótko, ale już drugiego dnia działam według schematu z pierwszego: wczesna pobudka tak jak lubię, toaleta na stacji paliw, rundka po pustym jeszcze centrum miasta, spacer po markecie, śniadanie w kościele, lenistwo w centrum, herbata w parku, internet w punkcie informacji turystycznej, ławka na deptaku, wieczór pod katedrą i powrót na obiadokolację i nocleg w „swoje” krzaki.
Lot do Tromsø:Znowu jestem na lotnisku Trondheim. Obsługa była tak miła, że przechowała mi karton przez 2 dni i mogę go teraz użyć pakując rower na lot do Tromsø. Odprawę robię w automacie do odpraw, ale urządzenie jest bardzo niedoskonałe, bo aby odprawić się z rowerem i tak muszę dostać jeszcze jeden wydruk w okienku. Na szczęście pracownicy lotniska są bardzo pomocni.
*
W samolocie leci spokojna muzyka i rozpylony jest delikatny zapach. To zapewne po to by uspokoić spanikowanych przed lotem pasażerów. Takich jak ja.
Tromsø:Zaciągam się zimnym, rześkim powietrzem dalekiej północy. Jest trzynaście stopni i niebo pełne chmur. Nie wiem jeszcze, że to jeden z lepszych dni. Tromsø leży na wyspie i z lotniska trzeba tam kawałek dojechać. Dla świętego spokoju najpierw załatwiam paliwo do kuchenki. Na samoobsługowej stacji zaczepiam dziewczynę, która tankuje benzynę. Szybko się dogadujemy i po chwili mam pełną butlę. Samo Tromsø wydaje się dość ponure. Może to dlatego, że właśnie zaczyna lekko kropić. W delikatnej mżawce oddalam się od miasta i szukam noclegu.
Droga na Lofoty:Od rana pada deszcz, jest też bardzo zimno, bo tylko 7 stopni. Niezbyt wesoło to wygląda. Mam jednak nadzieję, że pogoda szybko się poprawi. Pusto, odludnie, szaro, ponuro. Pierwszy podwodny tunel ma prawie 3 km długości. Zjazd, podjazd i już wiem, że podwodne tunele to nic przyjemnego. Mimo to, tunel to chwila wytchnienia od deszczu. Za tunelem wszystko wraca. Każdy sklep jest jak wybawienie. Od sklepu do sklepu. Byle choć trochę się ogrzać i osuszyć. W wielu sklepach wystawiony jest poczęstunek dla klientów: kawa, ciastka, czekolada, orzeszki. Podczas całego wyjazdu w marketach spędzam mnóstwo czasu. Nigdy obsługa mnie nie przegania, nawet wtedy, gdy w samym sklepie nie kupuję nic, ani gdy zamiast kilku minut siedzę… kilka godzin. Warunki, których doświadczam sprawiają, że zamiast siedzieć dłużej w miejscach ładnych widokowo, większość czasu (gdy nie jadę) siedzę w marketach, na stacjach paliw, albo w namiocie, głęboko zakopana w śpiworze. Postojów w plenerze praktycznie nie robię. Nie bardzo jest jak, bo albo leje, albo pada, albo mży, albo właśnie nadciąga deszczowa chmura.
*
Zamiast drogą E6, jadę drogą nr 87. Jest spokojniej, przyjemniej. O ile może być przyjemnie, gdy świat tonie w niskich chmurach oraz w nieustannie padającym deszczu i do tego jest 7-8 stopni zimna. W tych warunkach przejeżdżam 154 km. Wierzę w to, że pogoda wkrótce się poprawi i zacznie się to na co tak liczyłam: słoneczne noce.
*
Pada i jest wściekle zimno. Mój namiot obłażą nagie ślimaki. Co za katastrofa! Skoro nawet tak powolne istoty napierają, to może i ja powinnam? Chowam śpiwór i materac. Jednak gdy wystawiam głowę z namiotu, pada tak mocno, że nie pozostaje nic innego, jak z powrotem nadmuchać materac, wyciągnąć śpiwór.
*
Płynie czas, mijają minuty, kwadranse. Deszcz się nie kończy, za to cierpliwość – tak. Pakuję się, wsiadam na rower i jadę. Szybko zaczynam żałować. 7 stopni i deszcz. Zmoknięta i zmarznięta docieram do Bardufoss. Niestety to niedziela, wszystko pozamykane. Znajduję hotel. Wbijam się do recepcji. Zamawiam kawę, siadam przy stoliku. Otwieram mapę i zastanawiam się co dalej. Pogoda za oknem wygląda tragicznie.
*
Po kilku dniach w prawie ciągłym deszczu, ze stóp płatami schodzi mi skóra. Linienie. Przypominają mi się rozmowy koleżanek z pracy o metodach na gładkie stopy: skarpetki złuszczające. Po co?... Wystarczy przyjechać tu na rowerowe wakacje i przy odrobinie szczęścia złuszczanie (wraz z zimnym deszczem) dostaje się gratis.
*
Mam przejechane ledwie 33 km. A już jest popołudnie. Siedzę tu bite 2 godziny. Lepiej nie będzie, pora jechać, aby cokolwiek zobaczyć. Choć wiem, że niskie chmury skradną mi prawie wszystkie widoki.
*
Po kilkudziesięciu kilometrach w deszczu, wreszcie przestaje padać, a temperatura skacze do zawrotnych 10 stopni! Cud? W Sjovegan mijam duży kemping. Jest to akurat pora odpływu, plaża jest odsłonięta, odsłonięte są też duże głazy pokryte wodorostami. Zamiast kempingu, wolę spać gdzieś w ukryciu. Jadę więc kawałek dalej i w skarlałym lasku, na opitych wodą mchach, rozbijam namiot.
*
Całą noc padało i pada również teraz, rano. Nie lubię poniedziałku, zwłaszcza gdy pada. Ciężko jest mi się zmotywować do wyjścia z namiotu, więc nie wychodzę. Leżę i wypoczywam. W końcu to wakacje. Mija kilka godzin od śniadania, gotuję owsiankę. Gdy jem, patrzę jak mój namiot znowu obłażą ślimaki. Chyba tylko one lubią ten wstrętny deszcz. Kiedy deszcz na moment słabnie, szybko przygotowuję się do drogi i… w nagrodę doświadczam największego zimna podczas tego wyjazdu. Nędzne 6 stopni i ulewa. W tych warunkach wszystko z zimna i deszczu boli. Mam duże problemy by jechać. Coraz bardziej narasta we mnie żal i zniechęcenie. Owszem, spodziewałam się, że mogę tu trafić na kapryśną pogodę, ale deszczu i zimna praktycznie non-stop jakoś nie uwzględniłam…
*
Wydaje mi się, że chyba mam pecha do pogody. Udaje mi się przejechać aż 13,5 km, a na zjeździe do Tennevoll prawie zamarzam. W tych potwornych warunkach wybawieniem jest market Spar. Na jego widok aż czuję wzruszenie – jestem uratowana! Przynajmniej do czasu zamknięcia sklepu. Siedzę tu ponad 4 godziny i jest to mój najdłuższy w życiu pobyt w supermarkecie spożywczym.
*
Ruch na E6 jest duży. Tą drogą leci wszystko: motory, kampery, osobówki, TIRy. Masakra. Szybko mam tego serdecznie dość. Zmieniam plan. Odpuszczam sobie Narvik, bo najpewniej cały dojazd tam tak właśnie by wyglądał. Zamiast tego jadę mało ruchliwą drogą (ruch praktycznie żaden) wzdłuż fiordu. Od razu w stronę Lofotów. Droga jest wąska, z boku od razu wyrastają skalne ściany. Raz po raz mijam też osuwiska. Gdy przychodzi wieczór, udaje mi się znaleźć sympatyczne miejsce noclegowe. To dzika polana. Niedaleko płynie strumyk. Wspominałam, że nie pada?
*
Nieco niepokoi mnie stan namiotu i śpiworu. Każdego dnia rozbijam się i zwijam na mokro. Namiot jest jak doszczętnie mokra szmata. Śpiwór też powoli zaczyna łapać wodę. Jak tak dalej pójdzie i pogoda się nie poprawi, to nie wysuszę tego wszystkiego i w końcu puchowy śpiwór nałapie tyle wody, że przestanie grzać. Niewesoła to perspektywa.
*
Aby wykorzystać brak deszczu, wstaję o 4:35. Okolica wygląda niesamowicie – niebo jest bezchmurne. Idealnie błękitne. Świeci słońce. Robi się też coraz cieplej, podsycha mi namiot. Szybko jem śniadanie i jadę. Dziś wjeżdżam na drogę nr 10. Ruch jest tu zauważalnie większy, ale nie przeszkadza aż tak jak na E6.
*
Równo w południe zaczyna padać. Ma lać przez następne 6 godzin. Wyrwałam Norwegii aż 77 km pięknych widoków bez deszczu. Teraz nadchodzi czas, gdy muszę za to zapłacić. Robi się sino. Pospiesznie rozbijam namiot. W samo południe, w rachitycznych krzakach, zaledwie kilka metrów od E10.
*
Prognozy się nie sprawdziły. Nie dość, że pada, to jeszcze zerwał się straszny wiatr. Wiatr co spycha z drogi. Pora na przełaje. Trochę na rowerze, trochę obok roweru. Byle przetrwać załamanie pogody. Byle do Gullesfjord! Kończy mi się woda, tam z pewnością uzupełnię.
*
Nic tu nie ma poza skrzyżowaniem i zamkniętą już stacją kontroli pojazdów. Nie mam wody! Wściekle dobijam się do drzwi budynku stacji. W końcu przychodzi opamiętanie: to nic nie da… wiatr szarpie mną, rower muszę trzymać mocno, bo chyba próbuje odlecieć. Deszcz pada poziomo. Na placu przed stacją stoją kampery. Idę żebrać o wodę.
*
W akcie desperacji, łamię gałęzie. Nie ma bata – muszę tu jakoś się wcisnąć, to jedyne osłonięte od szalejącego wiatru miejsce. Na otwartej przestrzeni nie ma szans – niechybnie połamie mi namiot. Rower nocuje kawałek dalej, nie dało się go przytargać bliżej namiotu. Ciężko było tam nawet wrzucić sakwy, a ja sama musiałam prawie pełzać pod gałęziami.
Tego wieczoru po raz pierwszy odpalam kuchenkę w przedsionku namiotu. W tak fatalnych warunkach nie ma możliwości na ugotowanie czegokolwiek na zewnątrz. Namiotem, mimo że mocno schowany w krzakach, cały czas szarpie. Chwilami się boję, że zaraz polecimy wszyscy w kosmos. Ja, namiot, rower i krzaki też.
*
Lało w nocy, leje rano, wieje cały czas i jest te 8 stopni. Otwieram oczy. Zamykam oczy. Patrzę w…nic.
Lofoty:- potrzebuje pani czegoś?
- tak, chleba i masła.
Dostaję to za darmo. Właścicielowi kempingu zrobiło się mnie żal. Musiałam wyglądać wyjątkowo nędznie, gdy weszłam do recepcji. Nadszedł dzień, gdy trzeba jednak wysuszyć przemoczony namiot oraz podmoknięty śpiwór. Kolejne ulewy oglądam przez okno domku, który wynajęłam.
*
Kupuję chleb i zapasowy chleb. Masło i zapasowe masło. Pilnuję, by zawsze mieć bezpieczny zapas wody. To wszystko na wypadek poważnego załamania pogody i konieczności koczowania dłużej gdzieś daleko od cywilizacji.
*
Tuneli jest tak dużo, że szybko się gubię w liczeniu. Planowałam policzyć wszystkie, ale to było zbyt wymagające zadanie.
*
Dość trudno jest znaleźć miejscówkę. Albo zabudowa, albo odsłonięty teren, albo torfowiska.
*
E10 zmienia swoje oblicze. Przed miejscowością Å, robi się wąska i dość dziurawa, chwilami ma nawierzchnię betonową. Okolica jest bardzo ładna i z pewnością można tu mile spędzić czas… o ile nie pada. Jest mżawka, wieje i dokucza ziąb. Nie mam ochoty siedzieć tu zbyt długo.
Kystriksveien:Promem płynę do Bodø. To najdłuższa przeprawa promowa. Im bliżej Bodø, tym lepsza pogoda. W Bodø nie pada! Przy słonecznej aurze jedzie się fantastycznie. Docieram do wirów wodnych Saltstraumen. Zbiera się mały tłumek. Wszyscy obserwujemy jak ogromne masy wody układają się w wiry. Niesamowite!
*
Dziś jest pierwszy dzień jazdy, gdy nie spada na mnie ani jedna kropla deszczu! Stoję teraz przed wjazdem do długiego tunelu Svartis, jest tu zakaz wjazdu dla rowerów. Uśmiecham się, w ręce trzymam czapeczkę i raz po raz wymachuję nią próbując złapać stopa. Po raz pierwszy w życiu. Rower stoi trochę z boku, aby nie działał zniechęcająco. Jeśli się nie uda, będę musiała wrócić się 20 km do Ørnes i tam poczekać na prom, który popłynie dopiero jutro. Jeśli się uda… Interesują mnie tylko kampery i furgonetki. Samochody, które bez problemu zmieszczą mój rower i sakwy.
*
Finowie, z którymi jadę kamperem przez tunel podróżują ze swoimi pieskami. Nawet dla nich Norwegia jest droga. Dla oszczędności codziennie łowią ryby.
*
Cisza i spokój od dłuższego czasu. Ruchu prawie nie ma. Tunel miał ponad 3 km długości i prawie w całości był lekko pod górę. Podczas mojego przejazdu, przejechał tu jeden motocykl i jeden kamper. I to wszystko.
*
Ledwo jadę. Niespodziewanie bardzo się ociepliło. Aż 22 stopnie! Nie pada. Chyba przeżywam szok termiczny, bo czuję się strasznie. Nie mogę się zatrzymać ani chwilę, aby odpocząć, bo od razu dopadają mnie muchy. Pełno much, które natychmiast obsiadają i gryzą.
*
Noc może nie była słoneczna, ale za to ciepła. Jem suszoną rybę i zbieram siły do walki z mocnym wiatrem.
*
Dość wysoka górka żwiru. Siedzę tu po zawietrznej stronie i patrzę na tablicę świetlną stojącą przed mostem nad fiordem. Wiatr nieziemski: 21 m/s. Próbowałam wejść na ten most, ale rzuciło mnie na barierki i wyrwało rower. Z trudem dałam radę się wycofać. Jedną ręką trzymałam rower, drugą barierkę, w zębach pasek od kasku, który wiatr próbował mi zerwać z głowy.
*
Próbuję się nie przewrócić jadąc w dużej, niebieskiej furgonetce. Jestem w jej bagażowej części razem z rowerem – w ten oto sposób przeprawiam się przez most do Sandnessjøen. Wiatr szaleje. Deszcz pada falami. Wysiadam przy stacji paliw, wchodzę do środka i biorę kawę. Potem idę do marketu z armaturą. Baterię umywalkową? A może kabinę prysznicową?... i tak mija sobie wakacyjny czas.
*
Na tle granatowego nieba pojawia się tęcza. Potem druga. Dwaj sakwiarze z Oslo też są zachwyceni.
*
Na promie spotykam austriackiego motocyklistę. Mówi, że jedzie na kemping, bo ma już serdecznie dość tej dziadowskiej pogody. Minę ma niewesołą. Chyba nie takich warunków się spodziewał.
*
Tak leje, że prawie nie widać świata. Jakie to szczęście, że mam gps! Przynajmniej widzę drogę… na wyświetlaczu.
*
Rano, gdy popijam w namiocie kawę, jakieś zwierzę przeciska się do przedsionka. Spanikowana krzyczę. Niepotrzebnie. To był kot. Było go zaprosić na śniadanie.
*
Dobiliśmy do brzegu. Czekają tu sakwiarze, którzy szykują się by wsiąść na prom. Gdy im mówię, że na drugim brzegu pada, dziewczyna nie kryje złości, natomiast chłopak przerażenia. Ciekawe czego boi się bardziej: jej wścieklizny, czy tego deszczu
.
*
Znowu zaczyna padać. Z naprzeciwka jedzie kobieta z czterema sakwami. Pierwsza jaką spotykam jadącą samotnie. Zatrzymujemy się i gadamy. Ona ma bardzo dużo czasu i jedzie powoli ze swojego w domu w Niemczech na Nordkapp. Szkoda, że nie mam tyle czasu co ona…
*
Vaffel to coś, co jest reklamowane prawie wszędzie. Pora skosztować. Smakuje jak naleśnik z marmoladą
*
Zimy są tu łagodne. Strasznie jest dopiero jakieś 100 km na południe. Rowerzystów jest sporo latem. Głównie z Niemiec i z Anglii. Na ogół jeżdżą dwójkami. Znacznie mniej jest solistów. Dziewczyn jadących solo prawie nie ma. Jestem więc taką „prawie”. O tutejszych realiach gadam sobie z dwiema Polkami z Podkarpacia, które pracują na kempingu przy przeprawie promowej Venessund.
*
Padł mi licznik.
*
Na przeprawę promową do Lund docieram na czas dzięki dużej dyscyplinie. Gdy schodzę z promu, idę do toalety. A tam nie tylko sanitariaty, ale też ogrzewana salka, z dostępem do prądu, stołem i ławami. Można tu posiedzieć. Obok starannie wypielęgnowany trawnik i… rozstawione dwa namioty. W salce siedzi dziewczyna, która stuka coś na tablecie oraz chłopak, który coś zajada. Marlene jest z Francji, Torsten z Niemiec. Spotkali się przypadkowo i mimo, że to dwie osobne wyprawy, jadą razem tyle, na ile mają po drodze.
*
To była piękna słoneczna noc, po której nastał równie piękny, słoneczny dzień. We trójkę jedziemy na południe.
*
Torsten w Namsos zostaje dłużej. Jadę więc dalej już tylko z Marlene. Marlene jest odważna i nie boi się ludzi. Kiedy proponuję nocleg na dziko, ona załatwia nam nocleg u gospodarza.
*
Pogoda jest dobra cały czas gdy jedziemy razem szlakiem wybrzeża. Do czasu gdy zaczynamy rozprawiać o drodze. Zaczyna wiać wredny, zimny wiatr. Marlene na swoim tablecie widzi drogę, której nie ma ani na mojej papierowej mapie, ani na gps. Każda wierzy w swoje. Jedziemy więc kawałek drogi osobno.
*
Spotykamy się dopiero w Trondheim. A więc to już prawie koniec wakacji… Jak się okazuje – obie miałyśmy rację. Obie drogi rzeczywiście istniały. Moja droga była starą drogą. Droga, którą wybrała Marlene była nowa. Zupełnie nowa. Tak nowa, że Marlene załapała się na przecięcie wstęgi na uroczyste jej otwarcie.
*
Warmshowers. Po raz pierwszy nocuję w ten sposób. Marlene już wcześniej załatwiła sobie ten nocleg. Vincent, u którego ma nocować nie ma nic przeciwko, abym dołączyła i ja. Najpierw we trójkę szwendamy się po centrum, potem jedziemy do niego. To blisko w poziomie, ale w pionie 200 m. Nasi przegrywają mecz Euro i jadą do domu.
*
Leniwy dzień w Trondheim. Razem z Marlene kręcimy się po mieście, siedzimy nad rzeką, malujemy paznokcie moim niebieskim lakierem.
*
Ostatnie śniadanie w kościele. Marlene przychodzi chwilę spóźniona. Jemy i gadamy. Dla mnie to dzień wylotu do domu. Dla niej dzień gdy rusza dalej, by kontynuować swoją wielomiesięczną rowerową podróż z Nordkapp do Portugalii.
*
Myślę sobie… wrócę do domu, a ona nadal będzie jechała. Miną wakacje na Słowenii, BBT, MPP, nadejdzie jesień, a ona cały czas będzie jechać. Nostalgia.
*
Polska wita mnie godnie – właśnie przestało padać, ulice całe są mokre. No i… jest tu ciemno! Zdążyłam się odzwyczaić od ciemności. Ostatnią noc wakacji spędzam u Magdy, w Gdańsku. Potem już tylko powrót koleją do domu.
***
Mimo fatalnych warunków pogodowych, na jakie trafiłam podczas tego wyjazdu, nie żałuję ani dnia. To były niełatwe, ale bardzo udane wakacje. Mam nadzieję podobny wyjazd kiedyś powtórzyć. Przygoda niesamowita
Trasa wyglądała tak:
https://ridewithgps.com/trips/11431273A tu są zdjęcia:
https://goo.gl/photos/xj1j954W9ALCE7Vb7