Widzę, że jest taka tradycja, żeby takie wydarzenia opisywać... Nie mam się za jakiegoś wyszukanego pisarza, ale uznałem że też popełnię jakąś elukubrację by przynajmniej był kontrast dla tych Waszych fajnych wpisów. Odzyskałem hasło do konta bikestat które kiedyś tam założyłem ale nigdy nic w nim nie zrobiłem i napisałem wpis... Klikłem dodaj wycieczkę opisałem żmudnie vel procnie co i jak na końcu musiałem wpisać kilka danych statystycznych wpisałem dystans noi komp zagadał do mnie przez okienko dialogowe, pytając czy abym się nie pomylił dobry dystans podał... Odpisałem mu, że nie ale nieufny on i mi nie uwierzył i wycieczkę zablokował...
W związku z tym wkleję tu poniżej com napisał...
Piękny Wschód....Maraton na który jadę już drugi rok, w zeszłym się zapisałem, ale niestety nie
dało się, długi weekend jednak blokuje swobodę dysponowania czasem, na rzecz rodziny/ dzieci...
W tym jednak jestem już bardziej zdeterminowany, więc by nie móc się wycofać podejmuję różne
zobowiązania towarzyszące. A to napisałem Kurierowi, że go podrzucę w odpowiedzi na zapytanie
postawione na forum, a to uzgadniam z Agnieszką, ze przywiozę ją z powrotem od rodziców z
podkraśnickiej wsi na Śląsk... No i końcu nadchodzi ten piątek, zbieram się jak zawsze
chaotycznie, ze świadomością, że połowa rzeczy zostanie zapomniana w domu. No dobra, nie
połowa ale coś na pewno. Trudno dlatego co rusz zabieram, rzeczy w podwójnej ilości, z myślą, że
miejsca nie wyleży, wszak jadę kamperem i miejsca dużo. W końcu kończę pakowanie mówię
trudno, będę musiał sobie poradzić bez tych przedmiotów które mi standardowo umknęły sprzed
oczu, w końcu już 13ta a miałem pierwotnie ruszyć rankiem. Jeszcze po Agnieszkę do Rybnika bo
choć chciała tylko wrócić ze mną to okazało się, że lepiej będzie jeżeli ją i tam zawiozę niż ma
telepać się z bratem... Wyruszam więc w kierunku Parczewa z lekką obsuwą ok 13.30 z Rybnika.
Pogoda wygląda niezbyt zachęcająco, na razie nie leje, ale po chwili już nie da się tego
powiedzieć, deszcz coraz gęstszy, nawet chwilami muszę przełączyć wycieraczki na najszybszy
bieg... Uświadamiam sobie, że zapakowałem się dość chaotycznie tak że nie za bardzo jest
miejsce w garażu na dalsze rowery a przecież jeszcze w Kielcach wejdzie ten Kurier który właśnie
dzwoni zapytać czy aby dojedziem... No cóż może przestanie lać i nie będzie problemu z
powieszeniem roweru na bagażniku zewnętrznym, choć wiem że że w zasadzie to i tak nie ma już
wyjścia chyba żeby garaż gruntownie przepakować... Droga mija miło z wyłączeniem korka w
Zawierciu (zapamiętać by już tędy nie jechać) Przed Kielcami zaczynam szukać miejsca na popas
ale nic nie ma fajnego, końcu olewam atrybut fajności wśród warunków niezbędnych knajpie, ale
nadal nic nie znajduje jedna do której skeciłem okazuje się być nieczynna, bo akurat dachdekery
znaczy dekarze mają sympozjum. Znajduję w końcu na kieleckich przedmieściach, hacjendę
Kuriera którą rozpoznać można po wystawiny uż na chodnik zapakowanym bikepackingowo
rowerem na chodniku... Staję witam się nie uśmiecha mu się, że rower ma jechać na
zewnętrznym bagażniku ale akceptuje ten stan rzeczy jedynie zdejmujemy szybko wszystkie
akcesoria które jego zdaniem mogłyby doznać uszczerbku na deszczu. Tak jedziemy trochę sobie
opowiadając, do Parczewa bez większej historii, gdzie dojeżdżamy o 22.00 Kurier ustalił z kimś by
zabrał nam pakiety startowe, gdybyśmy nie zdążyli przed 23.00 bo wtedy niby miał być już
nieczynny punkt biura zawodów. Zaparkowawszy na zielonej murawie okołostadionowej
poszedłem pobrać pakiet, co prawda nikogo nie było ale pakiety leżały wiąłem sobie sam
wypisując standardowe oświadczenie, zmniejszające OC orga z tytułu zdarzeń podczas zawodów.
Z pakietem poszedłem spać, cięgle leje, deszcz miarowo dudni o dach kampera co mnie szybko
usypia jednak z obawą o jutrzejszą pogodę. W nocy przebudziłem się i od razu ulga- cicho deszcz
przestał padać. Zasypiam znowu już uśmiechem na twarzy i przeświadczeniem, może jakoś to
będzie a nawet może nie będzie źle. Budzik ustawiłem na 6.30. Mam startować o 7.45 więc zdaje
mi się że to dość czasu. Tak jest w istocie choć było by na styk komfort poprawiło mi jedynie to że
obudziłem się 5 minut przed budzikiem i z takim zapasem wszystko udało mi się spakować i
ubrać. Nic ważnego nie zapomniałem, wziąłem jedynie jedne spodnie a chciałem włożyć do
podsiodłówki drugie na wypadek gdybym zmókł nadto i było mi zimno. Cóż jedynie nie musiałem
taszczyć zbędnego balastu. Super być niezorganizowanym
Coś jednak musi iść nie tak. Byłoby za fajnie okazuje się że mam tylko 4 akku do nawigacji.
No cóż kupię najwyżej gdzieś paluszki, co zrobić. W czasie pakowania trochę zaczęło kropić i
nastrój mi nieco zgasł lecz na starcie już praktycznie nie lało. Startuję, jedzie się fajnie ale przed
startem założyłem sobie nową lampkę wsteczną i musiałem odkręcić sztycę do tego i
zmontowałem ją z siodełkiem nieco wyżej, czuję, że coś nie gra ale nie chce mi się już tego robić
jadę ta co oczywiście się musi zemścić... Początkowo jedziemy dość szybko na pierwszych
metrach odpada no chyba stwierdza że nie ma sensu tak gnać pierwszy zawodnik, dale jedziemy
w czwórkę po może 20 kilometrach odpada następny. Doganiamy wcześniejsze grupy w trójkę
już... aż przy jakimś podjeździe dwaj moi towarzyze postanawiają mi pokazać, że drzemią w nich
jeszcze spore zapasy enegrii.... No i ich postacie stają coraz mniejsze i mniejsze i już sobie jadę
sam. Po chwili zdycha mi garmin z bateriami które w nim były jeszcze z wcześniejszego jeżdżenia-
szybko, teraz już wiem że na tych czterech akumulatorkach nie przejadę całej trasy...
Wymieniając je dojeżdzą niedawno połknięty zawodnik i z nim jadę, zabieramy jeszcze z pit stopa
kolejnego i jedziemy spokojniej lecz nadal nieźle do punktu w Żółkiewce. Adrenalina mną
powoduje na punkcie nie mogę wysiedzieć i jadę sam dalej nie czekając na moich
dotychczasowych towarzyszy... Przedstawialiśmy się no ale niestety odeszli w otchłań niepamięci
nie wiem nawet jak się nazywali jeden był z Białegostoku....i to tyle. Wyjeżdżając spotykam
kuriera który wjeżdża na punkt... No nieźle zasuwa, ja pewnie wyjechałem z pół godziny przed
nim a on już to zniwelował na 100km a przecież mi się zdaje że jadę wcale wcale jak na razie...
Jadę dość szybko doganiam jakąś grupę jadę z imi chwilkę dogania nas Kurier ruszam za
nim zobaczyć jak szybko jedzie, utrzymuje dystans 100-200 m przez 10km ale to jest dla mnie
zabójcze tempo gdybym tak miał jechać to bym dokonał żywota po 100km... No cóż ja mam
mimo że jestem wyjątkowo w tym roku szczupły na oko o 30kg cięższy od niego....
Pozwalam mu więc zniknąć najpierw za zakrętem a później za horyzontem. Niebawem na wielkich
górkach które chyba były najwszyższymi na tej pętli spotykam wyłażącego z krzaków gościa
któremu popsuł się rower i właśnie go skończył naprawiać, pyta czy może jechać ze mną bo nie
ma GPSa mówię ok i tak jedziemy aż do mety... Co prawda później doznaję lekkiego dyskomfortu
oglądając wyniki bo mimo że przekroczyłem z nim równiutko tę że to on na liści jest o kilka pozycji
wyżej i ma zaznaczony czas jakoby przyjechał o godzinę i 45minut wcześniej
Ale to tylko taka
se dygresja...
Dalej jedzie mi się fajnie nowy kolega daje fajne zmiany jedzie z nami jeszcze jeden który pojawił
się na tych wzniesieniach tak dojeżdżamy do pk2 tam trochę odpoczywamy, zabieram prowiant w
postaci 2-3 żeli podobnie jak ktoś przede mną i ledwie odchodzę słyszę z tyłu że obsługa mówi
żeby brać tylko po jednym żelu... Dylemat oddać czy uznać że zasada się zmieniła już po moim
odejściu... no cóż w wewnętrznym konflikcie i z żelami w kieszeni udaję się dalej w podróż... a
wystarczyło napisać karteczkę proszę brać po jednym i już bym nie miał diabelskiej alternatywy...
Jedziemy dość szybko do punktu w Horyńcu któego zapomniałem sobie ustalić z książeczki i jadę
taki nic nie wiedzący co niezmiernie mnie irytuje. Jednak po 2-3 km doganiamy dwójkę która
zdaje się być zorientowana i podaje mi odległość do punktu jedziemy razem wzdłuż Green Velo po
chwili gościowi pęka szprycha i zostaje z kolegą a my jedziemy dalej Przed punktem doganiamy
niebieskiego kolarza którego ciągnę za język gdzie co i jak z tym punktem, wszystko mi ładnie
powiedział i zabiera się z nami... Razem zjadamy obiad ale wyruszamy jakoś tak
niezorganizowanie że jadę tylko z moim już towarzyszem jazdy aż do mety Czarkiem a dwaj
pozostali wyjeżdżają wcześniej. Powoli się rozpędzamy i w końcu ich doganiamy jadą w trójkę...
Więc jest już nas piątka , fajnie ale szybko to się kończy GPS wyłącza się i muszę zmienić akku.
Oni odjeżdzają i już ich będę widzial jedynie na punktach wychodzących kiedy my wchodzimy, bo
Czarek został ze mną.
Tyż fajnie i zoca mu. Stopniowo się wypogadza a już wieczór co oznacza, że noc będzie zimna a ja
nie mam tych zapasowych spodni... no cóż, na razie nie jest zimno, tylko obawy się wkradają... Z
powodu (chyba) tego zbyt wysokiego siodełka o którym wspomniałem na początku zaczyna boleć
mnie kolano prawe w stopniu który wpływa na jakość jazdy- zwalniam. Nie wiem w sumie
dlaczego nie obniżyłem go wtedy... No cóż... Teraz coraz częściej kryzysy się pojawiają które
załatwiam faszerując się żelami wcześniej zabranymi na punktach...
Czarek też coś słabuje i tak sobie ledwie kuśtykamy razem. Wspomina że to jego pierwszy dystans
powyżej 300km a ja jadę w kurtce z BBT więc dopytuje mniejak experta o różne informacje i
opinie o ultra z jednej strony mi to imponuje ale z drugiej zdaje sobie sprawę, że co ja tam
wiem... No ale mówię swoje odczucia i opinie i tak mijają nam dalsze kilometry. Na statnim
punkcie Czarek jest mocno kiepski chce zostawić plecak w którym ma utensylia bo nie ma żadnych
toreb a plecy go bolą strasznie coś mu tam zabieram do podsiodłówki i siedzimy na podłodze stacji
z 1.5 godziny W końcu ruszamy, wnet świta trochę odzyskujemy energię ale słabo. Tragiczna
droga do Sosnowicy deprymuje mnie i uwidacznia się bardzo dysfunkcja nogi prawej...
Dojeżdżamy na metę o godzinie 6.45 dokładnie w 23 godziny od startu. Kolano boli jeszcze przez
kilka dni. I aż trudno mi wejść w niedzielę na rower w Lublinie gdzie pojechałem obejrzeć miasto
mojego pierwszego fakultetu... Gdzie spędziłem piękne lata młodości na Langiewicza... Fajnie
było, może za rok znow się uda... Pozdrawiam towarzyszy podróży...
Alois Lerche 161