Autor Wątek: Andaluzja 2016  (Przeczytany 2024 razy)

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Andaluzja 2016
« 5 Sty 2017, 20:00 »
Jak ktoś nie ma niczego lepszego do roboty, to zachęcam do obejrzenia zdjęć z zeszłorocznej mojej wycieczki do Andaluzji, którą odbyłem z moim dobrym kolegą Darkiem z Warszawy:

https://goo.gl/photos/ofeUhuTDt4FqFT3fA

Wcześniej na forum powstał wątek dotyczący planowania trasy w tym rejonie:

http://www.podrozerowerowe.info/index.php?topic=10723.0

Pewnie za jakiś czas sklecę relację słowną.




Offline Mężczyzna Beder

  • Niech żyją rowerzyści !
  • Wiadomości: 184
  • Miasto: Warszawa
  • Na forum od: 15.05.2014
    • Facebook
Odp: Andaluzja 2016
« 8 Sty 2017, 12:02 »
Fajne klimaty. Przydałby się jakiś opis wyprawy :)

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Andaluzja 2016
« 8 Sty 2017, 18:07 »
Dzięki za odzew. Relacja oczywiście będzie. Pewnie dość długa i dygresyjna. Wydaje mi się, że do połowy  lutego coś spłodzę. Pozdrawiam!



Offline EASYRIDER77

  • Wiadomości: 4847
  • Miasto: INOWROCŁAW
  • Na forum od: 27.07.2010
Odp: Andaluzja 2016
« 9 Sty 2017, 11:56 »
uff jak gorąco czuć, super.

Offline Kobieta hindiana

  • Wiadomości: 4023
  • Miasto: Irlandzka wieś, królewskie hrabstwo
  • Na forum od: 04.09.2010
    • 87th Dublin Polish Scout Group, Scouting Ireland
Odp: Andaluzja 2016
« 9 Sty 2017, 12:23 »
Kiedy byliście? My jechaliśmy przez Andaluzję w sierpniu.
Mądrzy ludzie czasem się wygłupiają, głupi zawsze wymądrzają.
www.plscout.com

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Andaluzja 2016
« 9 Sty 2017, 18:05 »
Jazda odbyła się na przełomie sierpnia i września. Temperatury były wysokie, przekraczały nawet 40 stopni. Takie ekstremalne warunki jednak znosiliśmy dobrze. Lepiej się wygrzać niż przemarznąć, to nasza dewiza...



Offline m+k

  • Wiadomości: 847
  • Miasto: Zielona Góra
  • Na forum od: 06.09.2011
    • www.wyprawyrowerowe.zgora.pl
Odp: Andaluzja 2016
« 9 Sty 2017, 19:26 »
Ale fajnie obejrzeć takie letnie, "ciepłe" zdjęcia. Tam jeszcze nie byliśmy. Może kiedyś...

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Andaluzja 2016
« 9 Sty 2017, 20:04 »
Ale fajnie obejrzeć takie letnie, "ciepłe" zdjęcia. Tam jeszcze nie byliśmy. Może kiedyś...
Sam się "dogrzewam" przy tych zdjęciach. Uważam że warto obejrzeć Andaluzję z rowerowej perspektywy. Loty do Malagi są z Wrocławia, niedaleko od was. Pozdrawiam.



Offline Kobieta Beata

  • Wiadomości: 62
  • Miasto: Toruń
  • Na forum od: 20.10.2012
Odp: Andaluzja 2016
« 11 Sty 2017, 13:42 »
Super, aż się cieplej zrobiło i ożyły wspomnienia, chętnie przeczytam relację słowną :)


Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Andaluzja 2016
« 19 Lut 2017, 08:42 »
Zapraszam na swoją dygresyjną  relację - ze względów technicznych w dwóch częściach.

W moim pierwszym lub drugim roku rowerowej przygody wpadł mi w ręce opis podjazdu na Pico Veleta. Był to początek bieżącego stulecia, czasy podobne do obecnych, ale jednak subtelnie inne. Daleki świat dopiero wchodził do naszej świadomości. Podróże w odległe miejsca były co prawda już możliwe, ale nie tak łatwe do realizacji jak obecnie. Myśl o tym, że ja też mogę wybrać się na ten szczyt w górach Sierra Nevada, była dla mnie równie tak samo irracjonalna jak wojaż na Księżyc. Zbierałem jednak powoli wiedzę na ten temat, oglądałem zdjęcia, badałem profil podjazdu, czytałem relacje coraz większej rzeszy tych szczęśliwców, którym udało się na dwóch kółkach wdrapać się na szczyt. Wreszcie po fazie wstępnych wzdychań, przyszedł czas na jakieś konkrety. Z satysfakcją przyjąłem informację, że Ryanair z Wrocławia uruchomił bezpośrednie połączenie do Malagi, miasta położonego niedaleko gór Sierra Nevada. Na swoje rowerowe wyprawy jeździłem najpierw z rowerowym biurem podróży, ale ten sposób krępował moją wolność, więc go zarzuciłem. Na jednej z takich eskapad poznałem Darka. Szybko przypadliśmy sobie do gustu i powoli zaczęły się nasze wspólne wyjazdy. Najpierw po Polsce, potem trochę dalej. Parę razy zdarzyło się, że Darek nie mógł mi towarzyszyć, czego skutkiem były moje samotne wyprawy. Często w naszych planach przewijała się Andaluzja, ale długo wybieraliśmy jednak inne kierunki. W lipcu spotkaliśmy się w Przemyślu, by razem na rowerach dotrzeć do Warszawy. Widujemy się dosyć rzadko, bo Darek mieszka w stolicy, a ja na Dolnym Śląsku. Trzy dni wspólnej jazdy pozwoliły nam nacieszyć się pokonywaniem kilometrów oraz dały szansę na konkretne ustalenia. Doszliśmy do konkluzji, że nasza wyprawa odbędzie się na przełomie sierpnia i września.

Po żywych dyskusjach do finału przedostały się dwie możliwości: Pico Veleta lub przełaj przez Alpy z włoskiego Bergamo do Polski. Sprawę pozostawiliśmy otwartą do końca lipca. Cały czas monitorowałem cenę biletów lotniczych. Ustaliliśmy wcześniej, że tym razem Darek przyjedzie do mnie, by już razem wylecieć z Wrocławia: do Malagi lub Bergamo. Ostatecznego wyboru dokonał Darek. Pico Veleta! Po podjęciu tej decyzji dalej sprawy potoczyły się automatycznie. Zakupiliśmy bilety dla siebie i swoich pojazdów na lot w piątek 26 sierpnia. Cena wyniosła około 1200 zł za zestaw człowiek-rower, z czego prawie połowę Ryan pobrał za bicykl. Taki to urok tak zwanych tanich linii lotniczych. No ale niech mają! Dopiero gdy trzymałem w ręce wydrukowane karty pokładowe, dotarło do mnie, że już niedługo spełni się jedno z moich najważniejszych marzeń rowerowych.

Wszystko jednak mogło skończyć się kompletną klapą. W połowie sierpnia byłem na wczasach rowerowo-rodzinnych w Międzyzdrojach. Z żoną wybraliśmy się na potańcówkę. Nie zważając na swój niemłody wiek, zacząłem robić na parkiecie wygłupy. Jeden z podskoków do błyszczącej kuli zawieszonej pod sufitem zakończył się jakimś bolesnym strzyknięciem w kręgosłupie. Przez chwilę nie mogłem złapać powietrza i czułem się jak sparaliżowany. Po pewnym czasie ostry ból ustał, ale w krzyżu ciągle coś było nie tak. Gdy wstawałem rano z łóżka, ukłucia wracały, także przy próbie gwałtownego obrotu czy skłonu przeszywał mnie krótki skurcz. Na rowerze ciągle mogłem jeździć, ale czyniłem to ostrożnie i bez szaleństw. Bałem się, że w hiszpańskich górach mogę nie dać rady. Pisząc z pewnym wyprzedzeniem faktów, mogę stwierdzić, że przez całą andaluzyjską wyprawę czułem ten kręgosłup. Zwłaszcza gdy spałem na karimacie, poranek bywał nieco bolesny. Wtedy oprócz bólu fizycznego, lekko dręczyła mnie wewnętrzna świadomość upływu czasu i powolnego staczania się ku nicości. Na szczęście z dnia na dzień z krzyżem było lepiej i ta imprezowa przygoda nie wpłynęła negatywnie na moją jazdę.

Przed samym wylotem należało także załatwić parę spraw sprzętowo-logistycznych. Jedną z nich było doprowadzenie do porządku mojego wyprawowego roweru, Starego Zdechlaka. Tak się składało, że w maju i czerwcu byłem na swojej pierwszej w tym roku wyprawie, na Krecie. W połowie tej jazdy rower zaczął wydawać z siebie niepokojące dźwięki, które zdiagnozowałem jako pewną dysfunkcję wkładu suportu. Szczęśliwe udało mi się dojechać na Krecie do końca, a zaraz po przyjeździe oddałem rower do przeglądu i naprawy. Serwisowanie moich rowerów prowadzi mój szkolny kolega, który ma mały warsztat w Wałbrzychu. Kiedyś jeździł jako kolarz w klubie i sprawy rowerowe ma w małym palcu. Oprócz naprawy poprosiłem go o wyminę łańcucha. Do każdego swojego roweru mam po dwa łańcuchy, które zmieniam po przejechaniu 2000 km. Ten mały trik zwiększa żywotność całego napędu. Mój kolega szybko zajął się Zdechlakiem, wymienił wkład, a poza tym szczegółowo przejrzał resztę. Z poczuciem dobrze spełnionego zadania w swoim mieszkaniu na honorowym miejscu ulokowałem swój wyprawowy rower, żeby czekał na swoje pięć minut, a sam zacząłem eksploatować szosówkę. Karton na zapakowanie Zdechlaka na lot do Hiszpanii miałem z poprzedniego wyjazdu. Niby wszystko było zapięte na ostatni guzik. Kiedy nadszedł początek tygodnia, w którym mieliśmy wylecieć, już prawie szykowałem się do zapakowania roweru. Czuwał nade mną dobry duch, bo postanowiłem jednak przetestować Zdechlaka. Rano wyjechałem na nim do pracy ze swojej Świdnicy do Wałbrzycha. Już pierwsze obroty korby uświadomiły mi, że coś było nie tak. Rower znowu zaczął zgrzytać, a łańcuch ślizgał się na tarczy i kasecie jak łyżwiarz po śliskim lodzie. Tym razem trzaski były jednak inne niż na Krecie. Wkład suportu pracował idealnie, a przyczyną tych złowrogich dźwięków był układ napędowy. Stanąłem na poboczu zirytowany, nawet nie przejmowałem się tym, że spóźnię się do pracy. Krótka próba podregulowania przerzutek wykazała mi, że problem tkwi gdzie indziej. Chyba łańcuch. Do pracy dojechałem o czasie, kląłem jednak szpetnie za każdym razem, gdy pod pedałem wyczułem miękkość, a do moich uszu dochodziły metaliczne trzaski. Po pracy podjechałem do swojego kolegi. Obejrzał rower, sprawdził to i owo. W końcu potwierdził moje przypuszczenia. Łańcuch był do wyrzucenia. Wyeksploatowany i nadmiernie wyciągnięty nie nadawał się do użytku. Delikatnie zasugerowałem mu, że pewnie przy okazji poprzedniej naprawy nie wymienił mi łańcucha i stąd ten problem. Nie za bardzo chciał przyznać się do błędu, ale ja i tak wiem swoje. Nie mam do niego pretensji, bo przecież każdy może o czymś zapomnieć. Mój drugi łańcuch był u niego. Szybko założył go, a ja zrobiłem krótką testową rundę. O mój Boże, jak to mało trzeba do szczęścia! Rower jechał jak za swoich młodych lat, płynnie, cicho, doskonale. Z lubością wyczuwałem twardość napędu i sztywność łańcucha. Aby ostatecznie pozbyć się wszelkich wątpliwości i spokojnie jechać na podbój najwyższego asfaltu w Europie, w dalszej jeździe wybrałem się na jeden z najtrudniejszych okolicznych podjazdów, na Przełęcz Sokolą w Górach Sowich. Nachylenie ostatniego kilometra od strony Walimia wynosi grubo ponad 12 procent, a są momenty ze stromizną 15-16-procentową. Zdechlak połknął tę górkę bez szemrania, a ja poczułem ulgę na myśl, że dzięki temu testowemu wyjazdowi uniknąłem sporych kłopotów w Hiszpanii. W przeddzień wyjazdu spakowałem rower, a patrząc na zgrabny prostopadłościan kartonu zaklajstrowany mocną taśmą klejącą, poczułem się jak człowiek dobrej roboty, o którym w poprzedniej epoce śpiewano pieśni.

Kolejną sprawą była organizacja noclegów. Z reguły preferujemy coś pod dachem, bo daje to większy komfort, ale też redukuje dźwigany bagaż. Tym razem jednak ustaliliśmy model mieszany: część noclegów miała być w hotelach, a część w plenerze. Hiszpania to wszakże strefa euro, a luksus tam kosztuje. Kiedyś na Sardynii i Korsyce przećwiczyliśmy płótno biwakowe. Nie za bardzo się sprawdziło, jego materiał łapał wilgoć. Raz się nawet zdarzyło, że po bezdeszczowej nocy obudziłem się w całkiem mokrym śpiworze. Mój kolega w pracy, świadomy mojego problemu, wspomniał mi, że w markecie Jysk widział namiot za 50 zł. Z początku wyśmiałem go, bowiem myślałem, że za te pieniądze można kupić chyba tylko coś z papieru. W końcu jednak w Internecie przejrzałem parametry tego namiotu. Był dwuosobowy, nadzwyczaj lekki, bo jego masa nie przekraczała 1,5 kg, a przy tym złożony w pokrowcu wyglądał całkiem zgrabnie w kontekście przytroczenia go do sakw. Raz kozie śmierć, pojechałem do Jysk i go kupiłem. Do wyjazdu było jeszcze trochę czasu, a więc postanowiłem go wypróbować. Rozbiłem namiot na podwórku przy domu mojej żony. Stawiało się go prosto i szybko, wystarczyło skonstruować dwa elastyczne pałąki z plastikowych słupków, które połączone były sznurkiem. Pałąki te przyczepione na krzyż do zewnętrznej części namiotu stanowiły jego konstrukcję nośną. Na początku nawet miałem zamiar przenocować w namiocie, ale w końcu nie doszło do tego. Po kilku dniach, w czasie których było trochę deszczów, zlustrowałem stan mojego nowego nabytku. Z zewnątrz i w środku wyglądał idealne. Ani śladu wilgoci. Po konsultacji z Darkiem, postanowiliśmy, że go bierzemy. W Andaluzji pod koniec sierpnia deszcze należą do rzadkości, a podstawowa rola namiotu sprowadzała się do izolacji jego lokatorów od brzydkich stworzeń, które nocą mogły chcieć dostać się do naszych śpiworów. Zresztą analizując kwestię od strony kosztów, wystarczył jeden nocleg, by namiot zamortyzował się w dwustu procentach.

W czwartek wieczorem pojechałem samochodem do Wrocławia, by odebrać Darka z pociągu. Nie lubię jeździć po tym mieście. Ani rowerem, ani samochodem. Znowu nieco pomyliłem drogę i dotarłem na dworzec lekko spóźniony. Darek czekał już na peronie. Do samochodu wpakowaliśmy karton z rowerem Darka, a do mojej Świdnicy dojechaliśmy po godzinie. Było po dwudziestej trzeciej. Plan na wieczór, a właściwie już początek nocy, był wcześniej szczegółowo nakreślony. Mała libacja przy sympatycznej rozmowie. Zamierzenia ochoczo wprowadziliśmy w czyn. Nim się spostrzegliśmy, już wybiła północ. Usypiałem nieco otumaniony alkoholem, myśląc pewnie o Pico Veleta.

Rano obudziłem się z trzeszczącą głową. Darek był w lepszej formie. Na śniadanie bez szemrania zjadał jajecznicę, a ja po dwóch kęsach miałem już dość. O wpół do ósmej podjechał wcześniej zamówiony bus, do którego załadowaliśmy nasze kartony. Na lotnisko dotarliśmy po godzinie jazdy. Formalności związane z nadaniem rowerów załatwiliśmy sprawnie. Mając trochę czasu poszliśmy na piwo. Myślałem że po jego wypiciu lepiej się poczuję, ale było zupełnie odwrotnie. Piwa nie skończyłem, a głowa dalej była ciężka. Samolot wystartował planowo. Chciałem się trochę zdrzemnąć, ale podróżowałem w towarzystwie rodzinki z dwiema małymi dziewczynkami, które swojego tatę co chwilę prosiły o różne zabawki. Pogodziłem się z losem i obserwowałem dziecinne harce. Do Malagi dolecieliśmy bez złych przygód zgodnie z planem, czyli o godzinie czternastej. Przywitał nas upał i lotniskowy gwar. Po odbiór bagaży przeszliśmy chyba kilkaset metrów. Z pewnym niepokojem patrzyliśmy na taśmę z bagażami, ale nasze kartony wyjechały na niej w stanie kwitnącym. Wytarabaniliśmy się z nimi na zewnątrz i wzięliśmy się za skręcanie rowerów. Po jazdach próbnych zgodnie stwierdziliśmy, że wszystko było w najlepszym porządku, a po dobrej robocie należała się nagroda. Był nią posiłek złożony z bułek i kiełbasy, które to pokarmy przemyciłem w swoim kartonie.

Z Darkiem sprawiedliwie dzielimy się obowiązkami i przywilejami. O wielu sprawach decydują losowania, przy czym najczęstszym sposobem ich przeprowadzenia bywa rzut monetą. Pierwszą kwestią rozstrzygniętą przez los była sprawa, kto z nas jako pierwszy wozi namiot. Wypadło na mnie. Drugi raz szczęście uśmiechnęło się do mnie. Na Darka padło ukrycie naszych kartonów. Po wyjęciu rowerów i reszty ekwipunku, zrobiliśmy z nich zgrabne skompresowane pakunki, a całość wepchnęliśmy do wielkiej czarnej folii, która miała je zabezpieczyć na wypadek, gdyby padało. Najpierw Darek pojechał na rekonesans, ale wrócił z kwaśną miną. Stwierdził, że nie ma pewnego miejsca na schowanie naszych kartonów. Za chwilę pojechałem ja także. Rzeczywiście, wszędzie asfalty i urbanizacja, kilka rachitycznych drzewek z pół kilometra od lotniska nie dawało gwarancji, że za dziewięć dni odnajdziemy nasze zawiniątko. Nie obawialiśmy się rzecz jasna ani zbieraczy makulatury, ani poszukiwaczy skarbów, ale służb porządkowych, dla których taki widoczny czarny tobołek byłby łakomym kąskiem. Nie było jednak innej rady, tylko tam można było schować opakowania na rowery. Darek wziął pod pachę pakunek i podreptał w kierunku tych mizernych zarośli, a ja w tym czasie pilnowałem rowerów i reszty naszego dobytku. Po schowaniu kartonów poczuliśmy, że teraz możemy ruszyć ku naszym wyzwaniom.

Od lotniska do centrum miasta było dobre dziesięć kilometrów. Nam ten dystans nieco się wydłużył, bo pomyliliśmy drogę. Jechaliśmy dwupasmowymi arteriami, ale ruch samochodowy nie był jakiś przerażający. Wreszcie korzystając z nawigacji w telefonie Darka, dotarliśmy do rogatek miasta. Po dotarciu do morza i plaży, odcinek do starej części Malagi przebyliśmy ścieżką rowerową. Była asfaltowa i dobrze utrzymana, ale musiał ją zaprojektować jakiś miłośnik slalomów, bo droga wiła się jak oszalała, od prawej do lewej i od lewej do prawej. W pewnym momencie piruetów tych nie wytrzymał mój pakunek z namiotem i pożegnał się z linkami mocującymi go do sakw, po czym z hukiem wylądował na ziemi. Szkoda byłoby od razu pożegnać się z mobilnym noclegiem, zatem mocniej przytroczyłem go do sakw. Muszę przyznać, że po raz pierwszy jechałem na rowerze obciążonym namiotem i była to dla mnie pewna nowość. Nie chodzi oczywiście od jego ciężar, bo nie był aż tak wielki, lecz o geometrię i sposób przymocowania. Średnica pakunku wynosiła około 20 cm i z nią nie było problemu, był on jednak dość długi i sporo wystawał poza obrys sakw. Wiązała się z tym konieczność nieco innego manewrowania rowerem przy wymijaniu przeszkód oraz opanowania lekko zmienionej dynamiki mojego pojazdu na zjazdach. Niby nic wielkiego, ale wszakże czułem różnicę. W centrum miasta odwiedziliśmy te obiekty i miejsca, które zwykle staramy się zobaczyć. Była to piękna katedra, główny deptak, zabytkowe budowle. Wszystko to oglądaliśmy raczej z zewnątrz, bo na szczegółowe zwiedzanie nie było czasu. Po wąskich uliczkach przewalały się tłumy turystów, był ruch i gwar. Nadchodził wieczór, ale upał był dojmujący. Z Darkiem dobraliśmy się też w kategoriach, że tak powiem, klimatycznych. Obaj dobrze znosimy skrajnie wysokie temperatury, a nie przepadamy za chłodem. Warunki, jakie panowały w Maladze, odpowiadały nam bardzo i nie narzekaliśmy na skwar.

Planem na koniec dnia było znalezienie drogi wylotowej z Malagi w kierunku wschodnim, spożycie kolacji, zrobienie małych zakupów oraz wyszukanie odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu. Instynktownie dobiliśmy do nadmorskiej promenady, która szybko wyprowadziła nas w pożądanym kierunku. Kolejny punkt wieczornego programu sam się nam wyłonił przed oczyma. Była to mała knajpka na peryferiach miasta. Darka skusił napis „menu del dia” z wypisaną pod spodem niezbyt wygórowaną ceną. Takie określenie w Hiszpanii spotykaliśmy na każdym kroku i oznaczało ono propozycję spożycia z reguły trzyskładnikowego posiłku. Skusiliśmy się na gazpacho, czyli smakowity chłodnik na bazie pomidorów, jakąś porcję chabaniny oraz na deser – lody w pucharku. Byliśmy głodni i bez szemrania pochłanialiśmy kolejne porcje lądujące na naszym stoliku. Zresztą trzeba przyznać, że strawa była smaczna i pożywna. Malagę opuściliśmy nie wiedzieć kiedy. Styka się ona wzdłuż wybrzeża z szeregiem satelickich miejscowości. W markecie kupiliśmy produkty na kolację i śniadanie na następny dzień. Nie mogłem wyjść z zaskoczenia, że na półce z piwami zobaczyłem zieloną butelkę greckiego „Mythos”. Raczyłem się nim trzy miesiące wcześniej podczas mej kreteńskiej ekspedycji. Wrodzony sentymentalizm nakazał mi kupić jedną butelczynę tej marki. Gdy już dzień powoli odchodził w niebyt, zjechaliśmy na plażę, bo wcześniej uzgodniliśmy, że tam poszukamy miejsca na nocleg. Plaża była publiczna, rozłożyło na niej parę grupek tubylców, którzy delektowali się ciepłym wieczorem. Szybko postawiliśmy namiot kilkanaście metrów od morza na drobnym ciemnym piasku. W pobliżu mieliśmy kranik ze słodką wodą, a rowery przyczepiliśmy do drzewa. Na wyprawę wziąłem chorągiewkę z polskimi barwami. W trakcie jazdy była ona wsunięta w jedną ze szlufek przy sakwie i ładnie powiewała na wietrze, po rozbiciu namiotu flagę umieszczałem na jego czubku. Kawałek Polski w dalekiej Andaluzji. Darek na swoim telefonie uruchomił GPS i sprawdził, gdzie tak właściwie jesteśmy, bo na trasie nie było tabliczek z nazwami kolejnych miejscowości. Wyszło na to, że miasteczko nazywa się La Arana. Dzień zakończyliśmy przy stanie licznika nieco ponad 26 km. Falujące morze zachęcało do zanurzenia się w jego odmętach. Wskoczyłem do niego chętnie i kilka minut pluskałem się i baraszkowałem jak mały chłopiec. Woda była przyjemnie ciepła i wspaniale relaksowała. Darek był przeziębiony i bolało go gardło, dlatego zrezygnował z wieczornych ablucji. Chwila uwagi! Na wielu swoich poprzednich wyprawach przeżywałem katusze związane z hałasem i różnymi nieprzyjemnymi dźwiękami, gdy już kładłem się spać. Parę razy zdarzyło się, że całą noc nie zmrużyłem oka. Jestem przewrażliwiony na tym punkcie i nic nie mogę poradzić.

Nauczony doświadczeniem oraz wiedząc, że Darkowi zdarzało się pochrapywanie, tym razem postanowiłem uchronić się przed nocną udręką. Przed wyjazdem w aptece kupiłem zatyczki do uszu. Dwa wałeczki, które można było odpowiednio uformować i zatkać nimi dziurki w uszach. Zrobiłem z nich odpowiedni użytek i już za moment błoga cisza wypełniła wnętrze mojej głowy. Po kilku minutach, gdy już traciłem świadomość, przez tę barierę zaczęły się przebijać pojedyncze ostre dźwięki. Jakieś krzyki i wrzaski wydobywające się z młodzieńczych gardeł. Później wszystko ucichło, a ja usnąłem już na dobre. W nocy obudziły mnie jaskrawe błyski. Burza, pomyślałem na wpół obudzony. Grzmotów nie słyszałem, bo ciągle w uszach tkwiły mi zatyczki. Nie poczułem też charakterystycznych wibracji kropel deszczu padających na namiot. Rano obudziłem się w miarę wypoczęty. Za to Darek narzekał, że kiepsko spał. Potwierdził że tuż koło naszego namiotu rozłożyła się jakaś hiszpańska rodzina, a nieznośne dzieci wrzeszczały do północy. Czuwał też, gdy na morzu rozpętała się dziwna bezdeszczowa burza. Dziękowałem Bogu, że wziąłem te zatyczki, dzięki którym kapkę pospałem. Odtąd będą one stanowiły nieodzowną część mojego ekwipunku na rowerowych wyprawach. Może nawet będę brał dwie pary, bo przecież nie obciążą zbytnio moich sakw…

Była końcówka sierpnia, andaluzyjskie lato pełną gębą. Już pierwszego poranka dało się zaobserwować pewne ciekawe zjawisko. W Hiszpanii była ta sama godzina, co w Polsce, nie było zatem potrzeby przestawiania zegarków. Jednak przesunięte były granice dnia i nocy. Zachód słońca następował po godzinie dwudziestej, natomiast wschód tuż przed ósmą rano. Znacznie krócej trwały przy tym przejściowe okresy szarości między dniem i nocą, i odwrotnie. Jeszcze o 7:30 panowały kompletne ciemności, by o ósmej rano dzień już niezaprzeczalnie panował nad światem. Ten naturalny porządek narzucił nam nasz rytm jazdy. Jakoś nie nęciło nas kręcenie po nocy, zatem tak staraliśmy się projektować swoje kolejne odcinki, by dotrzeć na miejsce noclegowe przed zmrokiem. Jak już wspomniałem, po raz pierwszy byłem na wyprawie z nocowaniem pod własnonożnie wiezionym namiotem. Zastanawiałem się, czy nie będę przeklinał braku elementarnych wygód, jakie daje spanie pod dachem. Szczególnie brak możliwości normalnego umycia się po całodziennej jeździe w czterdziestostopniowym ukropie napawał mnie smutkiem. Pan w moim wieku powinien zdawać sobie sprawę, że pewna doza komfortu mu się należy. Z drugiej strony, gdybym był milionerem, to pewnie stawałbym tylko w pięciogwiazdkowych hotelach. No ale los nie uczynił mnie krezusem, zatem nie ma co biadolić. Muszę tu wszakże napisać parę słów komentarza. Wiele razy spotykałem się z opiniami, że „prawdziwa” rowerowa wyprawa, to tylko namiot, miesiąc czasu jazdy w tym samym stroju bez mycia się i jakiegoś większego dbania o higienę. Poglądy takie na własny użytek nazywam „rowerowym pseudoheroizmem”. Przy okazji, jeśli jeszcze rowerzystę sponiewiera „głód, chłód i ubóstwo”, nabiera to cech szlachetnego męczeństwa. W rowerowych relacjach można wiele przeczytać o cierpieniach, łzach i zaciśniętych szczękach. Żeby nie być źle zrozumiany, sam też pewnie wielokrotnie popadałem w takie tony, sam wielokrotnie byłem w ciężkich tarapatach przy okazji swoich rowerowych poczynań. Tylko że dla mnie najważniejsza zawsze była jazda na rowerze. To mi dawało radość i przysłowiowe poczucie wolności. Jestem w stanie zrozumieć dodatkową porcję romantyzmu, jaką wielu rowerzystom dają dookolne sprawy związane z odludziem, biwakiem, kontaktem z Naturą. Rozumiem to, ale nie podzielałam tych pasji. W Andaluzji dotarła do mnie jedyna praktyczna zaleta dźwigania namiotu. Z tym dodatkowym ciężarem przytroczonym do sakw byłem niezależny. Nie musiałem na koniec dnia gorączkowo poszukiwać jakiegoś hotelu czy pensjonatu. Wystarczył tylko kawałek w miarę płaskiego miejsca, by stanąć i powiedzieć sobie, że dalej już nie jadę. Dawało to spokój i oczywisty komfort jazdy.

Morze po dziwnej nocnej burzy pluskało leniwie. Na pustej plaży szybko spożyliśmy śniadanie. Pakowanie namiotu i reszty naszego dobytku trwało parę chwil. I oto już jechaliśmy wzdłuż Morza Śródziemnego przez kolejne miejscowości, które łączyły się ze sobą jak przedszkolne dzieci trzymające się za rączki. W tym dniu Darek dźwigał namiot, ale prawdę mówiąc ja nie odczułem żadnej różnicy w masie mojego bagażu, jechało mi się tak samo jak poprzedniego dnia, kiedy to byłem obarczony ciężarem naszego „domku”. Pogoda była wyśmienita. Poranne ciepło przechodziło w poporanny upał. Trasa lekko falowała, ale kilkuprocentowe nachylenia braliśmy z marszu. Błękitny kolor morza po prawej ręce uspokajał i tchnął optymizmem. Na drodze panował spory ruch. Gęsto śmigające samochody z wyraźnym szacunkiem traktowały rowerzystów. Ich kierowcy przyzwyczajeni byli pewnie do rzesz kolarzy, którzy licznie trenowali na nadmorskich bulwarach. Co chwila wyprzedzali nas szosowcy, którzy pojedynczo i grupami ostro gnali w dal. Mieli piękne stroje i błyszczące rowery, czasem machali nam przyjaźnie, a czasem skupieni na swoim wysiłku wpatrzeni byli tylko w swe przednie koło. W pewnej chwili w oddali na wyłaniającym się wzgórzu dostrzegłem gigantyczny kontur byka. Była to zapewne jakaś makieta wycięta w drewnie lub grubej tekturze. Hiszpania wita! Od samego początku przyjęliśmy z Darkiem zmianowy system jazdy, po dziesięć kilometrów na łebka. Na płaskich odcinkach poruszamy się tak od lat, bo dzięki temu osiągamy lepsze tempo jazdy, poza tym przyzwyczailiśmy się do tego. W górach już każdy ciągnie zgodnie ze swoimi bieżącymi możliwościami…

Po około trzydziestu kilometrach stanęliśmy w knajpce. Ustaliliśmy, że napijemy się czegoś ciepłego. Ja marzyłem o kawie, a Darek wbrew swemu pseudonimowi „Kawa”, zamówił herbatę. Narzekał na gardło, które nie dawało mu spokoju, a ja zastanawiałem się czy jego stan nie pogorszy się w nadchodzącym srogim upale. Kilka minut sączyliśmy swoje napoje, rozmawiając o planach na dalszą część dnia i obserwując Hiszpanów, którzy obsadzili większość miejsc w knajpie. Spożywali późne śniadanie, głośno i wesoło dyskutując o swoich hiszpańskich sprawach. Krótko przeanalizowaliśmy też mapę. Planowaliśmy w tym dniu dotrzeć do Granady, a oszacowany dystans wynosić miał około 120-130 km. Zgodnie z marszrutą pierwotnie chcieliśmy jechać przez miasto Motril, ale Darek wypatrzył na mapie, że już wcześniej można skręcić na północ, by do Granady przebić się przez pasmo Sierra del Chaparal. Droga na mapie była niepozorna, biała i pełna ostrych skrętów („świniowych kiełbas”, jak to kiedyś ochrzciliśmy). Oznaczało to solidne podjazdy, ale wyraźnie skracało to naszą drogę. Po krótkiej dyskusji postanowiliśmy spróbować swoich sił. Na wyjazd wziąłem swoje rowerowe okulary korekcyjne z wymiennymi wkładkami: żółtymi na niepogodę i mniejszą widoczność oraz grafitowe, które doskonale chroniły przed słońcem. Wymiana wkładek następowała poprzez zdjęcie z zatrzasku jednej pary i zamocowanie drugiej. Nie wiem po jaką cholerę zacząłem manipulować przy okularach, skutkiem czego ukruszył mi się słabowity element mocujący wkładki grafitowe. Do końca wyprawy musiałem już jeździć w żółtych wkładkach. Nie muszę chyba dodawać, że w andaluzyjskim słońcu było to męczące i denerwujące. W dalsza jazdę wyruszyliśmy po jedenastej. Trasa początkowo była bardzo łatwa, płaska jak stół, a do tego wiatr też nie przeszkadzał, bo powietrze stało w miejscu. Jechało się lekko i bez wysiłku.

Po kolejnych dwudziestu kilometrach zaczął się pierwszy konkretny garb. Mocniej nacisnąłem na pedały, a te posłusznie ugięły się pod moim naporem. Podjazd dłużył się, ale czułem, że dobrze mi się kręci, jechałem równym tempem, w nogach była krzepa. Ogarnęła mnie lekka euforia jazdy. Szarpnąłem jeszcze mocniej, rower posłusznie zwiększył prędkość. No, pomyślałem, Pico Veleta się nie obroni. Obejrzałem się za siebie, ale jechałem sam, Darek został z tyłu. Gdy dojechałem do tunelu, który przecinał górę na naszej trasie, postanowiłem poczekać na mojego kompana. Zastanawiałem się, czy nie spotkała go jakaś przykrość. Mamy wyrobiony od lat sposób wspólnej jazdy po górach. Pod dłuższe podjazdy każdy jedzie swoim tempem, bo czasem więcej się namęczy ten, który nienaturalnie zwalnia niż ten, który ciągnie słabiej. Na wierzchołku jednak należy poczekać na kolegę, by w dół puścić się już razem. Od wielu lat to Darek był tym, który dyktował tempo i cierpliwie czekał na mnie na przełęczach. Stojąc tak u wlotu do tunelu, patrzyłem na odcinek za mną. Po chwili zza zakrętu drogi wyłoniła się postać cyklisty. Jechał rytmicznie, ale dość mozolnie. Gdy zrównał się ze mną, wiedziałem już, że nie był w optymalnej formie. Chwilę staliśmy przy wjeździe do tunelu, zrobiliśmy zdjęcia, a ja założyłem z tyłu lampkę. Moje sakwy Kellys mam od wielu lat, przejechały ze mną blisko 15 000 km, ale dopiero przy okazji andaluzyjskiej wyprawy odkryłem przeznaczenie szlufki znajdującej się na ich tyle. Ni mniej ni więcej tylko służy do zaczepienia tam światełka. Wcześniej męczyłem się próbując zamocować lampkę gdzieś pod siodełkiem, ale kiepskie były tego efekty. Ze względu na swój nikczemny wzrost, moje siedzisko muszę opuszczać nisko i po założeniu sakw na sztycy nie już miejsca na ten ważny niekiedy element rowerowego ekwipunku. Tunel nie był długi, a w dodatku całkiem sensownie go oświetlono.

Na rogatkach miasta Almunecar stanęliśmy w knajpie na obiad. Lokal był ładnie położony, przy morzu, ale jeszcze stosunkowo wysoko, a jego taras widokowy dawał wspaniałą panoramę na miasto i zatokę. W knajpie szefował stary Hiszpan, który najpierw kazał nam zmienić stolik, a później jakby o nas zapomniał. Było to tym bardziej zagadkowe, że nie było innych gości. Po ponadpiętnastominutowym oczekiwaniu stwierdziliśmy, że się chyba już nie doczekamy na złożenie zamówienia i na strawę. Z żalem pożegnaliśmy pocztówkowy śródziemnomorski widoczek, z mniejszym żalem pożegnaliśmy nieuczynnego gospodarza i ruszyliśmy w dół, ku morzu i miasteczku Almunecar. Zjazd był dynamiczny i błyskawiczny. Po krótkim kręceniu się wąskimi uliczkami dotarliśmy do centrum miasteczka. Z miłym uczuciem posadziliśmy swoje tylne części ciała na restauracyjnych fotelach wyściełanych miękkimi podusiami. Nasz lokal znajdował się przy ślicznej fontannie wyciosanej z piaskowca, na szczycie której stał mały kamienny chłopiec. Kelner był szybki jak rączy rumak na Wielkiej Pardubickiej i za mgnienie oka na naszym stoliku wylądowały zamówione dania i napitki. Zakupiliśmy pożywny obiad, na który składały się ziemniaki, pieczone mięso i jajka sadzone. Niby zwykłe produkty, ale danie to miało jakąś ładnie brzmiącą hiszpańską nazwę, której już teraz nie pomnę. Do popicia wzięliśmy miejscowe piwo Cruzcampo. Odpoczynek i kalorie były nam potrzebne, bowiem dalej czekała nas już jazda przez góry. Z mojej mapy wynikało, że mieliśmy się wdrapać na poziom 1200 mnpm, by dalej już zjechać do Granady. Było około godziny czternastej, rowerowy licznik wskazywał przejechany dystans nieco ponad sześćdziesięciu kilometrów. Do mety brakowało jeszcze 70-80. Czasu mieliśmy sporo, bo około pięciu godzin. Zadanie wyglądało na wykonalne.

Ruszyliśmy mając świadomość czekającego nas wysiłku. Na jednym z zakrętów szosy wyłonił się drogowskaz „Granada per montaña”, czyli coś jakby „Granada przez góry”. No tak, pomyślałem, żarty się skończyły, ale tylko mocniej nacisnąłem na pedały. Pierwsze kilometry były lekko pod górę, a my szybko opuściliśmy ludzkie sadyby i pogrążaliśmy się w coraz ostrzejszym krajobrazie. Góry! Nachylenie drogi wzrastało. Trasa była idealna dla rowerowych poczynań. Asfalt bez jednej dziurki i minimalny ruch samochodowy. Gdy obejrzałem się za siebie, Darka już za mną nie było. W tym momencie pomyślałem o szansach na powodzenie naszego przedsięwzięcia. Darka znałem od ośmiu lat i wiedziałem, że jest twardzielem jakich mało. Na podjazdach nie lubił się zatrzymywać, kręcił do przodu, póki nie stanął na samej górze. Przy tym jego ambicją można było obdzielić z tuzin innych rowerzystów. W Andaluzji stanął wszakże przed innym problemem. W całym sezonie bardzo mało jeździł na rowerze, oprócz dwóch wyjazdów na dwa-trzy dni, wyłącznie jeździł po Warszawie i to raczej sporadycznie. Nie mógł wygospodarować na to wiele czasu, bo rodzina, małe dziecko itd. Miał też problem z kolanami, który systematycznie się u niego pojawiał. Na dokładkę doszło przeziębienie, które również nadwątliło jego siły. Wszystko to przeleciało mi przez głowę… Czy wjedziemy na Veletę, która wznosiła się gdzieś w pobliżu? Pogrążony w takich dumaniach dotarłem do wioski Otivar. Według mapy była to ostatnia większa miejscowość na drodze do Granady. W sklepiku uzupełniłem zapasy płynów i kupiłem słodycze do przegryzienia. Po drugiej stronie ulicy stała ławeczka, na której postanowiłem klapnąć i poczekać na Darka. Na zgryzotę kupiłem sobie piwo Alhambra. W Hiszpanii z piwem był mały ambaras. Od jakiegoś czasu nie spożywałem piwa puszkowego, bo mnie napawał wstrętem jego metaliczny smak. W Andaluzji owszem piwo było w butelkach, ale były one o nietypowej pojemności: albo malutkie, takie na dwa łyki, albo „świniowe” – wielkie z zawartością pełnego litra. W Otivar nabyłem „świniową” flaszę i jak pomyślałem, tak zrobiłem. Zasiadłem na ławeczce i powoli zacząłem sączyć bosko zmrożony płyn. Wypiłem z połowę butelki, a gdy Darka nie było widać, ruszyłem powoli dalej.

Po wyjechaniu z wioski, otoczyły mnie skaliste wzgórza. Do pewnej wysokości dominował kolor ciemnozielony od zwartych kęp zarośli i drzew, szczyty były już gołe, w odcieniu brunatnym. Po krótkim odcinku zjazdowym zaczął się żmudny podjazd. Po ujechaniu pięciu kilometrów postanowiłem jednak definitywnie poczekać na kolegę, choć do końca wspinaczki było jeszcze bardzo daleko. Po lewej stronie drogi stał kamienny murek zabezpieczający pojazdy przed runięciem w przepaść, której urwisko otwierało się w dole jak paszcza głodnego stwora. Siadłem na murku i wyciągnąłem wielką butlę z piwem. Piłem je ze smakiem, choć już odrobinę nagrzało się na słońcu. Przy tej czynności nakrył mnie jakiś motocyklista jadący w przeciwną stronę. Przystanął przy mnie i zagadnął o cel mojej jazdy. Gdy mu powiedziałem dokąd zmierzam, tylko pokiwał głową i ręką pokazał mi, że dalej czekają krzepkie podjazdy. Do Darka wysłałem SMS-a z pytaniem, gdzie był. Mieliśmy w miarę zsynchronizowane liczniki, a więc, kiedy mi odpisał i podał wskazanie swojego, ja już wiedziałem, że ma do mnie dwa kilometry. Napisał też, że ciągnie resztą sił… Gdy go zobaczyłem jak z wysiłkiem pokonuje ostatnie dzielące nas metry, zdałem sobie sprawę, że na dziś nasz etap dobiegł końca. W krótkiej rozmowie uzgodniliśmy, że na pierwszym płaskim miejscu przy drodze rozbijemy obóz. W górach jednak nie zawsze taka miejscówka szybko się trafi. Nam jednak udało się wypatrzeć coś odpowiedniego po półkilometrowej finalnej wspinaczce. Po prawej stronie drogi za dwiema czy trzema drzewkami oliwnymi pokazała się malutka polanka, jednak na tyle duża, by pomieścić nasz namiot. Droga przebiegała bardzo blisko, bo może trzy metry od drzew, ale tyle wystarczyło, by za barierą drzew czuć się w miarę bezpiecznie. Namiotu jeszcze nie rozbijaliśmy, bo było około szesnastej, a nasz „domek” mógłby wzbudzić zainteresowanie jakichś lokalnych przedstawicieli władz. Darek sprawdził na telefonie wysokość. Nasze 600 mnpm nie rzucało na kolana. Na mnie zaś wypadło podsumowanie etapu. W swoim rowerowym kajeciku zanotowałem, że przejechaliśmy nieco ponad 80 kilometrów. Do nieosiągalnej w tym dniu Granady pozostało kilkadziesiąt. Trochę smuciło mnie niewykonanie planu, ale cóż było robić.

Darek też był przygnębiony, leżał na swojej karimacie i odpoczywał. Jeszcze w kraju mówił, że jego forma była dla niego zagadką. Z telefonu puszczałem ulubione swoje muzyczne kawałki. W pewnym momencie spytałem Darka, czego by chciał posłuchać. „Czegoś ponurego”, odpowiedział. Nie ma sprawy! W moim telefonie miałem wiele utworów. Za chwilę w upalne andaluzyjskie popołudnie popłynęły dźwięki marszu żałobnego Chopina. Darek się tego nie spodziewał, a poziom „ponurości” tego utworu spowodował, że obaj nieźle się uśmialiśmy. I oto ta cmentarna melodia nieco rozładowała atmosferę. Dość gwałtowne zakończenie jazdy spowodowało, że nasze zapasy strawy i napojów były mizerne, bo nie zrobiliśmy odpowiednich zakupów. Każdy z nas coś tam jednak miał. Były to jakieś batony, czekoladki i owoce. Sprawiedliwie podzieliliśmy wiktuały na kolację i śniadanie na kolejny dzień. Podłoże było kamieniste, a więc spanie nie zapowiadało się zbyt różowo. Gdy słońce kryło się za szczytami, błyskawicznie postawiliśmy namiot, a rowery przytroczyliśmy do drzewek oliwnych. Wieczerza poszła nam nad wyraz sprawnie. Drogą co jakiś czas przejechał samochód. Kolejny raz zastanowiłem się co będzie z tą Veletą. Darka chyba również męczył ten problem, bo nic nie mówił i czasem tylko wzdychał. Gdy byliśmy już w śpiworach, nad Sierra del Chaparrel zapadły ciemności, co kilka minut rozświetlane samochodowymi reflektorami. Darek już pochrapywał, a ja jeszcze rozegrałem małą partyjkę brydża na moim telefonie. Jak zwykle się brzydko wyrażałem, gdy mój wirtualny partner licytował jakby mu rozum odjęło. No bo jak można po moich pierwszych trzech karach podnieść na trzy bez atu, mając w innych kolorach dziury jak w szwajcarskim serze? Raz go puściłem na szerokie wody gry bezatutowej w podobnej sytuacji i przegraliśmy bez sześciu. Widocznie mam jakiś lipny program… W końcu i do mnie dotarła senność. Po wetknięciu do uszu zbawczych zatyczek, koncert Darka na gardło i struny głosowe ucichł, a ja pogrążyłem się w krzepiącym śnie. W nocy raz wyszedłem za potrzebą. Olśniły mnie wtedy gwiazdy. Drgające nad moją głową konstelacje wprawiły mnie w stan prawie hipnotyczny. Parę minut z zadartą głową gapiłem się na roje świetlnych punkcików. Gwiazdy były tak wyraźne i ostre jak chyba nigdy ich dotąd nie widziałem. Czy gdzieś tam w tych przestworzach też wymyślono rower? Pewnie tak. Śmigają na nim małe zielone ludziki. Zachwyt nad pięknem natury spowodował, że zapomniałem o swojej „potrzebie”. Z transu wyprowadziły mnie ziemskie światła zbliżającego się samochodu. Do rana już grzecznie spałem i nawet nie czułem twardości gruntu.

Pobudka była gwałtowna. Przez uszne zatyczki z łatwością przebiły się dźwięki jednej z części „Requiem” Mozarta, a mianowicie „Rex Tremendae”. Od lat muzyka ta budzi mnie ze snu i przyzwyczaiłem się do jej dynamiki. Darek trochę narzekał, że za głośno, ale w końcu dał za wygraną. Znał tę muzykę zresztą dobrze z naszych poprzednich wyjazdów. Rozumiałem jego protesty, przecież nie miał w uszach wciśniętych korków… Poranek był bezchmurny, czuło się, że za niedługi czas promienie słoneczne będą parzyć świat. Zjedliśmy skromne zapasy, spakowaliśmy sakwy i ruszyliśmy do Granady. Podjazd był sztywny, ale nie jakiś ekstremalny. Powoli kręciliśmy i zdobywaliśmy wysokość. Każdy jechał swoim tempem. Poruszaliśmy się skokami. Jechałem pierwszy, a po trzech-czterech kilometrach stawałem i czekałem na Darka. Parę razy zatrzymałem się przy krzewach jeżyn. Dorodne czarne owoce dosłownie oblepiały krzaki. Chyba nikt ich nie zbierał. Jadłem je ze smakiem, nie zważając na to, że ostre kolce nieco haratały mi skórę. Były niezwykle słodkie i przy tym suche jakby ktoś je pozbawił soku. Darek nie narzekał, brnął do góry zaciskając zęby. Licznik jakby się zaciął, kilometry przybywały na nim w żółwim tempie. Podjazd nie należał do klasyków. Nie tak jak w Alpach, gdzie jedzie się w górę wiele kilometrów do wyraźnie wyodrębnionej przełęczy, a potem długo szusuje w dół ku dolinie, nasza przeprawa przez Sierra del Chaparal była rwana i interwałowa. Oczywiście generalnie i zasadniczo (na marginesie: „zasadniczo” to jedno z naszych ulubionych słów z Darkiem, kojarzące się nam z polskimi kultowymi komediami, mnie z „Misiem”, a mojemu koledze z „Rejsem”) windowaliśmy się coraz wyżej, ale liczne sekcje zjazdowe niweczyły wcześniejszy trud.

Podjazd, który pokonywaliśmy w pocie czoła, był popularny wśród miejscowych rowerzystów. Sporo ich napotykaliśmy na drodze. Choć tak prawdę mówiąc to oni napotykali nas, bo mijali nas z łatwością. Jechaliśmy na długu kalorycznym, bo liche śniadanie nie zapewniło odpowiedniej ilości energii do walki z górami. Na dokładkę wypiliśmy już wszystkie nasze płyny i w oczy zaczęło nam zaglądać widmo odwodnienia. Jednak dobre moce czuwały nad nami. Gdy w bidonach odparowały ostatnie krople, dotarliśmy do małego górskiego wodopoju. Wprost z obmurowania skały wystawały dwie metalowe rurki, a z jednej z nich leniwie kapała woda i wpadała do betonowej prostopadłościennej wanienki. W wanience tej były różne odpadki, ale wydawało się, że rurką kapie czysta i nadająca się do picia woda. Zresztą wtedy jakoś nie dbaliśmy o skład wody i jej ewentualne zanieczyszczenia, tylko łapczywie rzuciliśmy się do chłeptania. Zimna i smaczna ciecz była jak boski nektar. Kiedyś w Szpindlerowym Młynie z Darkiem piliśmy wodę wprost z Łaby, bo nie mieliśmy koron, a języki już nam napuchły od pragnienia… Płyn z rurki sączył się oszczędnie, napełnienie bidonu trwało może z trzy minuty. Oprócz nas z tego źródełka korzystali chyba wszyscy lokalni bikerzy, bo też tam się zatrzymywali i uzupełniali swe naczynka.

Po dwudziestu kilku kilometrach dotarliśmy do czegoś, co wydało nam się sidłem przełęczy. Na drodze narysowana była kreska i napis „cima”, który później (już po powrocie) rozszyfrowałem jako „czub”, „pik” itp. Darek ustalił wysokość na swoim telefonie. Była ona o 150 m wyższa niż wskazywała to nasza mapa. W domu próbowałem znaleźć gdzieś nazwę tego miejsca (przełęczy?), jednak bezskutecznie, udało mi się tylko potwierdzić jego pułap. Do swoich rowerowych statystyk wpisałem zatem „podjazd Otivar 1361 mnpm”. Na naszym „czubku” czy też „piku” szukaliśmy tabliczki określającej nazwę i wysokość, bowiem zrobienie zdjęcia z taką tabliczką uważaliśmy za swój obowiązek. Poszukiwania były bezowocne, ale znaleźliśmy za to inną informację. Oto za kilometr miała być jakaś knajpa. Nasze żołądki gwałtownie domagały się jadła, zatem ucieszyliśmy się, że niebawem zostaną zaspokojone. Mając w głowie tę wiedzę, rzuciliśmy się w dół jak na skrzydłach. Nim dobrze się rozpędziliśmy, trzeba było już hamować. Restauracja była otwarta i pełna gości. Obiad, ponownie jak poprzedniego dnia, składał się z ziemniaków, mięsiwa i sadzonych jaj, a całość pochłonęliśmy bardzo sprawnie. Nie odmówiliśmy sobie po dwa piwka. Specjalnie nam się nie spieszyło, bowiem i tak koniec jazdy musiał wypaść w Granadzie. Dzieliło nas do niej niecałe czterdzieści kilometrów, z czego jak sądziliśmy, większość w dół. W Granadzie planowaliśmy dwa noclegi w hotelu, by spokojnie i bez bagażu zaatakować Pico Veleta. Na rowery wsiedliśmy około czternastej. Wbrew oczekiwaniom trasa jakoś nie chciała się zniżać. Około dziesięciu kilometrów jechaliśmy to pikując, to znowu ociężale kręcąc pod górę, ale raczej powoli traciliśmy wysokość. Brnęliśmy otwartym terenem, rzadko porośniętym jakimiś iglastymi drzewkami. Żar zrobił się niemożebny. Wysforowałem się do przodu i wystawiałem twarz ku słońcu. Każdy ma swoje silne i słabe strony. Dla mnie nie ma większej przyjemności niż jazda w cieple, nawet trochę większym niż przewidziały prognozy pogody. Z kolei zimno odbiera mi całą radość jazdy oraz nadwątla morale. W pewnym momencie po prawej stronie po raz pierwszy dostrzegłem masywne cielsko Sierra Nevady. Było lekko zamglone od nagrzanego powietrza. Ogromne zwaliska skalne wyglądały jak z nie tego świata. Chwilę stałem zauroczony i jednocześnie onieśmielony swoją buńczuczną chęcią wjechania na ich grzbiet. Wyższe partie były pozbawione roślinności, a ich brunatnoszary odcień przywodził na myśl powierzchnie jakichś odległych planet.

Obejrzałem się za siebie, Darka nie było widać, a przede mną pokazał się wspaniały zjazd. Skoczyłem na rower i pognałem chyżo w dół. Nie wiem jak to się stało, że nie zrobiłem fotografii górom widzianym z tej niezwykłej perspektywy. Gdy sobie to uprzytomniłem byłem już na tyle ich blisko, że straciłem z pola widzenia całą dostojną panoramę. Zatrzymałem się, gdy teren nieco się wypłaszczył. Za parę minut dostrzegłem sylwetkę Darka, który szybko zbliżał się do mnie. Do końca jechaliśmy już razem. Na chwilę stanęliśmy na przełęczy Suspiro del Moro. Była to jedna z nielicznych przełęczy, do których zjechałem, a nie wdrapałem się na nią. Pamiętam, że kiedyś podobnie dotarłem do Col de Marmare w Pirenejach, zjeżdżając do niej z Col de Chiolua. Tabliczka oraz stojący obok niej starszy kamienny postument wskazywały, że jesteśmy na wysokości 865 mnpm. Przed Granadą zaczął się większy ruch, udało nam się jednak znaleźć boczną drogę przez Otura i Alhendin. Na małej stacji benzynowej kupiliśmy napoje. Można lubić upały, ale warunkiem pozostania przy zdrowiu i jako takiej kondycji było picie dużej ilości płynów. Do moich ulubionych napojów należał sok pomarańczowy, pepsi no i chłodne piwko, którym grzech było gardzić. Darek pił prawie to samo, z tym, że on zamiast piwa z reguły wybierał wodę. Ze względu na swoje przeziębienie unikał gazowanych płynów. Na piwo robił wyjątek przy okazji obiadu, no i przy wieczerzy. Na przedmieściach Granady był wyświetlacz pokazujący aktualną temperaturę. Cyferki skakały z „39” na „40”. Stanęliśmy przy nim, by zrobić zdjęcie. Darek ma z czterdziestką, a gdy ja pozowałem, niestety wskoczyła trójka z przodu…

Do miasta dotarliśmy po szesnastej. Liczyliśmy na to, że uda nam się zwiedzić słynną Alhambrę. Szybko znaleźliśmy hotel. Nazywał się „Dauro” i znajdował się przy głównej ulicy miasta. Rowery ulokowaliśmy w garażu, który był w hotelowym podpiwniczeniu. Najpierw postanowiliśmy zrobić zakupy, głownie płynów i słodkich przekąsek. Była niedziela i baliśmy się, że wszystko będzie pozamykane, ale w odległości niespełna kilometra od hotelu wyparzyliśmy otwarty spożywczak. Wcale się nie zdziwiłem, że obsługiwała w nim malutka Azjatka. W wielu krajach widziałem skośnookich parających się handlem, podczas gdy rdzenni mieszkańcy woleli leniuchować. Przeprowadziliśmy małe losowanie, który z nas odniesie zakupy do hotelu, bowiem centrum miasta i Alhambra była w przeciwną stronę i nie było sensu, byśmy dwaj dreptali w tę i nazad. Moneta wskazała, że to Darek został obarczony tym zadaniem. Czekając na niego siadłem sobie na ławeczce, popijałem pepsi i oglądałem życie miasta. Ludzie przepływali koło mnie, a ja nie wiedzieć czemu odprowadzałem wzrokiem ładne Hiszpanki. Po kilku minutach wrócił Darek i wyruszyliśmy na piesze zwiedzanie Granady. Na pierwszy ogień poszła Alhambra. Od dziewczyny z recepcji dowiedzieliśmy się, że o tej porze nie mamy już szansy na wejście do środka tego monumentalnego pałacu. Pozostało nam zatem obejrzenie zewnętrznego ogrodu, murów i baszt. Po przejściu przez ładną bramę, droga zaczęła się wznosić ostro ku górze. Szliśmy przez park, w którym co jakiś czas można było zobaczyć coś ciekawego: niewielkie pomniki, stare fontanny, wodne kaskady, kamienne ławeczki nadawały koloryt temu miejscu. Darek żałował, że nie udało nam się kompleksowo zwiedzić Alhambry. Zapowiedział przy tym, że pewnie tu wróci z żoną, by już jako normalny turysta nadrobić zaległości. Przez chwilę i ja się zastanawiałem, czy tu kiedyś wrócę. Mózg po intensywnej pracy wypluł odpowiedź „nie!”. Tyle jest wszakże innych uroczych miejsc wartych zobaczenia… Po opuszczeniu Alhambry otworzyła się przed nami ładna panorama Granady, byliśmy na wzgórku, z którego lustrowaliśmy to urokliwe miasto. Unosiła się nad nim mgiełka, nie wiedzieć czy z powodu smogu, czy też mocno nagrzanego powietrza. Góry też przyobleczone były woalem, nie sprawiały przy tym tak piorunującego wrażenia jakie odniosłem zjeżdżając parę godzin wcześniej. Po dotarciu do ścisłego centrum Granady postanowiliśmy zobaczyć katedrę. Nim do niej dotarliśmy, trochę pokrążyliśmy, bo nie mogliśmy trafić. Darek nawet odpalił GPS-a i telefonem w ręce przeciskaliśmy się wąskimi uliczkami. W końcu udało się, a widok wspaniałej budowli wynagrodził trud poszukiwań. Żółtawa trójdzielna fasada czołowa prezentowała się przepięknie, a nieprzebrana ilość wypielęgnowanych detali przykuwała wzrok olśniony przepychem i niecodziennym pięknym. Nawet pomyślałem, by zajrzeć do środka, ale byliśmy w krótkich strojach rowerowych, które zdecydowanie były nieodpowiednie, by przekroczyć progi tej majestatycznej świątyni.

Pokrzepieni duchowo postanowiliśmy także uradować i grzeszne ciała. W jednym z zaułków natknęliśmy się na mały lokalik, który jak szereg innych tego typu przybytków wyszedł ku klientom na uliczkę, bowiem stoliki wystawione były na zewnątrz. Zamówiliśmy pożywne spaghetti, a do picia piwko i herbatkę (tę ostatnią dla Darka). Lokal obsługiwany był przez Mulatkę, jak się później okazało, Kubankę. Przy kolacji rozmawialiśmy o czekającym nas następnego dnia wyzwaniu. Darek miał nietęgą minę, widać było, że myśl o potężnym podjeździe, przy jego słabszej formie, nieco go paraliżowała. Wracając do hotelu zwróciłem uwagę na sporą liczbę żebraków, którzy oczekiwali na jałmużnę przy miejscach, gdzie intensywnie mieszała się ludzka ciżba. Z reguły byli to młodzi ludzie płci obojga, wyglądający na Hiszpanów. Raz czy dwa razy przeszliśmy obok Afrykanina, który głośno domagał się wsparcia dając wyraźnie do zrozumienia, że był głodny. Na deptaku przy hotelu wstąpiliśmy do sklepu z pamiątkami. Kupiliśmy lodówkowe magnesiki z wizerunkiem zaśnieżonych szczytów Sierra Nevady, żartując przy tym, że gdyby nie udało się wjechać na Veletę, to magnesy trzeba będzie wyrzucić do kosza. W sklepie tym kupiłem również widokówki, bowiem jako człowiek przyzwyczajony do starego porządku rzeczy, od lat wysyłałem pocztówki do rodziny i znajomych. W hotelowym pokoju zrobiliśmy ostatnie przygotowania do jazdy na najwyższy europejski podjazd. Spakowaliśmy rzeczy do jazdy, ja postanowiłem zabrać się zupełnie na lekko, a Darek w końcu zdecydował się wziąć ze sobą sakwy. Mój ekwipunek stanowiły dokumenty, pieniądze, zestaw naprawczy, podstawowe narzędzia rowerowe, coś do przekąszenia no i rzecz jasna, aparat fotograficzny. Dużą butlę z piciem miałem zamiar wieźć przytrzaśniętą klapką od bagażnika. Na taką odświętną jazdę postanowiłem wystroić się w polski kolarski kostium narodowy. Wkładam go rzadko, bo już nadgryzł go ząb czasu, ale na Veletę nie wyobrażałem sobie wdrapywać się w innym stroju. Darek bez żadnego szemrania zgodził się, że pobudka nastąpi przed siódmą, bo chcieliśmy wyjechać jak najszybciej, ale już przy dziennym świetle.

Darek sprawdził prognozę pogody na Velecie. Wyszło mu, że będzie słonecznie, ale chłodno, temperatura miała wynosić około 15 stopni. Jednocześnie wyczytał, że na kolejne dni nadciągała zmiana pogody z deszczem i burzami. Przezorni zawsze ubezpieczeni, jak głosił pewien przebrzmiały już slogan. Do naszego bagażu dorzuciliśmy zatem po długiej bluzie. Gdy Darek poszedł już spać w mięciutkim łóżeczku, ja jeszcze wypełniłem swój rowerowy kajecik. Z pewnym smutkiem odnotowałem, że przejechaliśmy w tym dniu niespełna 60 kilometrów, co było jednym ze słabszych dystansów w mojej bikerskej przygodzie. Później wypisałem kartki pocztowe i ze świadomością wyzwania, które miał przynieść kolejny dzień, oddałem swoje ciało w objęcia nieskazitelnie czystej pościeli. Kiedy usypiałem roiły mi się widoki Pico Veleta. Wiedziałem jedno, z pewnością tam się wedrę, nawet gdyby przyszło mi się czołgać na czworakach.

Piękna melodia ułożona przez Mozarta z mocą i dynamiką przerwała nasze drzemanie. Za oknami panował gęsty mrok. Szybko stanęliśmy na nogi. Śniadanie mieliśmy w hotelu i postanowiliśmy zjeść jak najwięcej, by na trasie nie opuściły nas siły. Szwedzki stół zachęcał do spróbowania różnych specjałów. Połowicznie udała nam się próba przemycenia czegoś do kieszeni, jakiejś bułki na „czarną godzinę”, bo czujny kelner lekko nas za to obsztorcował. Darek oddał swoje wiktuały, a mnie chociaż udało się zabrać jajko na twardo. Bywałem w różnych hotelach w wielu krajach i nikt nie robił problemu, gdy coś zabierało się na późniejszą przekąskę. Cóż, co kraj, to obyczaj… Wyruszyliśmy, gdy rzedły już poranne szarości. Było około ósmej. Ruch na ulicach był minimalny, szybko złapaliśmy odpowiedni kierunek pouczani znakami z opisem „Sierra Nevada”. Wjazdowa ulica z miasta pełna była hoteli, mniejszych i większych. Trasa była jeszcze w miarę płaska, a jazda bez obciążenia była przyjemną odmianą po dźwiganiu ciężkich sakw. Będąc jeszcze w Polsce znalazłem w Internecie szczegółowy profil podjazdu, który teraz w formie papierowej wiozłem w podramiennym trójkącie. Czekał nas blisko pięćdziesięciokilometrowy podjazd z poziomu około 700 na 3396 mnpm. Prosty rachunek wykazywał, że średnie nachylenie przy założeniu równomiernej trudności na całym dystansie, wynosić będzie blisko sześć procent. Ale taka matematyka w tym przypadku nie miała zastosowania. Podjazd łamał swoje nachylenia, według profilu były kilometry o średnim nachyleniu w granicach 10%, były też dwójki-trójki, znalazł się nawet dość istotny element zjazdu, no ale generalnie (i „zasadniczo”) przeważały stromizny z przedziału 7-8 procent. Aby bardziej oswoić Veletę przetransponowałem sobie jej parametry na krajowe podwórko. I co mi wyszło? Wjazd ten trochę przypomniał czterokrotne zdobywanie Przełęczy Jugowskiej w Górach Sowich, które na co dzień przemierzam. Od początku podjazdu na szczyt przełęczy jest 13 kilometrów. Wydało mi się to wcale nietrudne, by przełęcz zaliczyć czterokrotnie. Czar prysł, gdy policzyłem przewyższenie. Poczwórny wjazd na Jugowską dałby jakieś 2000 m, a więc brakowało do jako-takiej porównywalności 700 m w pionie. No tak, pochyłość Jugowskiej to średnio marne cztery procent. Jednak po takim eksperymencie myślowym, nawet obarczonym pewnym błędem, Veleta stała się jakby ciut mniej groźna i bardziej oswojona. Jadła prawie z ręki. W sklepie na rogatkach miasta dokupiliśmy ostatnie zapasy płynów. Kto to wie, czy dalej będzie jakaś marketowo-knajpiarska cywilizacja? Gdy skręciłem w prawo zgodnie drogowskazem drogi A-395 i ujechałem z pół kilometra, Darek gdzieś się zawieruszył. Stanąłem przy tablicy drogowej i chwilkę poczekałem na niego. Jak się okazało pomylił drogę… Po kolejnym zakręcie w lewo zaczęła się już właściwa wspinaczka. Według mojej ściągi pierwsze trzy kilometry były najtrudniejsze. Równo trzymały okolice dziesięciu procent. Asfalt był nienaganny, droga posiadała ponadmetrowy pas awaryjny, jakby stworzony z myślą o rowerzystach. Mnie jechało się dobrze. Wyregulowany oddech i równe tempo było oznaką przyzwoitej formy.

Zastanawiałem się czy na wysokości ponad 3000 mnpm nie dopadną mnie efekty rozrzedzonego powietrza. Wiele o tym czytałem, a można było dokopać się do diametralnie sprzecznych w tym względzie relacji. Nigdy nie przebywałem na otwartym powietrzu na takim poziomie i to potęgowało moje obawy. Na moją niekorzyść dodatkowo przemawiał fakt, że wiele lat paliłem papierosy w kosmicznych ilościach, a płuca nigdy po takim traktowaniu nie dojdą do maksymalnej sprawności. Z drugiej jednak strony nałóg zarzuciłem też szmat czasu temu. Byłem wszakże dobrych myśli.

Darek został z tyłu i to mnie mocno troskało. Co jakiś odcinek zatrzymywałem się, by poczekać na kompana. Dojeżdżał do mnie z mozołem. Gdy minęliśmy tabliczkę z napisem „1000 m”, był mocno zrezygnowany. Nie było w nim wiary w pozytywne zakończenie naszego przedsięwzięcia. Powiedział, że chyba odpuści i zjedzie do hotelu. W tym momencie smutek przeniknął do mnie do środka. W sekundzie przypomniałem sobie nasze wszystkie rozmowy i planowanie tego wyjazdu, a teraz to wszystko miało iść na marne. Starałem się go namówić, pokazywałem mu profil i przekonywałem, że dalej będzie łatwiej. Odrzekł tylko, że jeszcze spróbuje kawałek, ale żebym na niego nie czekał. Z mieszanymi uczuciami wsiadłem na rower i ruszyłem w górę. Gdy wspiąłem się na wielki łuk drogi i w dole miałem na oku długi jej odcinek, przystanąłem. Wypatrywałem Darka, ale droga była pusta. Chciałem już pokręcić dalej, ale wreszcie zobaczyłem mały punkcik, który z uporem brnął wyżej i wyżej. W tym momencie zrozumiałem, że obaj zdobędziemy Pico Veleta. Darek, kiedy zrównywał się ze mną, lekko się uśmiechał. Po drodze okazało się, że są przy niej punkty aprowizacyjne w postaci małych knajpek. Przy jednej takiej stanęliśmy, by napić się czegoś chłodnego, upał bowiem odwadniał nas w imponującym tempie. Poruszaliśmy się dalej skokami, ja wypuszczałem się do przodu i po kilku kilometrach czekałem na Darka.

Jeden z postojów wypadł, gdy w dole ukazało się malowniczo położone górskie jezioro. Wyglądało na sztuczne, ale do tej pory jakoś nie posiadłem konkretnej wiedzy na temat jego pochodzenia. Podczas krótkiej sesji fotograficznej, Darkowi padł jego aparat, który wcześniej już nieco szwankował, a dalsze zdjęcia pstrykaliśmy już moim. „Moim” to określenie na wyrost, bo sam go pożyczyłem od kolegi z pracy. Z pewnością dla rowerzystów co 250 m w pionie postawiono przy drodze tabliczki określające aktualną wysokość. Przy każdej z nich stawaliśmy na krótko, by pstryknąć zdjęcie. Gdy minęliśmy poziom 2000 mnpm przed nami w dole ukazał się górski ośrodek turystyczny o tej samej nazwie, co góry, Sierra Nevada. Pewnie tętni on życiem w zimie. Gdy zjechaliśmy do niego w dół, przywitała nas nieco senna atmosfera. W centrum było kilka otwartych knajpek, dwa sklepy na krzyż oraz zamknięta informacja turystyczna. Godzina była już popołudniowa, a więc przed ostatecznym szturmem warto było napchać trzewia czymś pożywnym. W menu nie było jakiegoś szaleństwa, zatem postawiliśmy na spaghetti.

Z apetytem spożyliśmy obiad, a ja zdałem sobie sprawę, że właściwie byliśmy dopiero w połowie podjazdu. W kurorcie zabawiliśmy około pół godziny. Mimo że krzyżowały się w nim może ze dwie drogi, swój kierunek wyjazdowy znaleźliśmy za drugim razem. Przydało się pokrzepiające jedzenie, bowiem następne kilometry miały spore nachylenia. Jechaliśmy powoli, a droga pięła się w górę i wirażowała na początku wśród hoteli Sierra Nevady, a później już w otwartym i nagim terenie. Znowu poruszaliśmy się skokami, ale Darek jakby odzyskał wigor i kręcił z większą swobodą, co owocowało mniejszymi odstępami między nami.

Z pewnym dreszczem emocji uświadomiłem sobie, że za chwilę pobiję swój rowerowy rekord wysokości. Do tej pory wynosił on zaledwie 2260 mnpm i ustanowiony został w 2009 roku podczas mojej marokańskiej wyprawy na przełęczy Tichka w Atlasie Wysokim. Osiągnięcie Darka było nieco lepsze, bowiem kiedyś zdobył Hochtor, a to 2504 mnpm. Gdy stanęliśmy przed tabliczką „altidud 2500 m”, mój kolega widział, że za chwilę i on poprawi swoją życiówkę. Kilkadziesiąt metrów za tą tablicą był szlaban, a za nim teren parku narodowego z zakazem wjazdu dla samochodów, za wyjątkiem pojazdów obsługi. Stan asfaltowej nawierzchni za barierą nadal był idealny. Droga była nadspodziewanie szeroka i pozbawiona jakichkolwiek dziur czy sfałdowań. Teatrem naszych ostatnich dziesięciu kilometrów wspinaczki były odkryte górskie przestrzenie i szosa szerokimi łukami penetrująca masywne góry. W dole w bliższej perspektywie widzieliśmy pojedyncze zabudowania: obserwatorium z wielką okrągłą anteną, obiekty turystyczne i nieznanego nam przeznaczenia. Dalsza perspektywa ginęła w mgiełce. Zrobiło się nieco chłodniej, ale nie na tyle, by zakładać na siebie bluzę z długim rękawem, temperatura przekraczała dwadzieścia stopni. Mimo swoich wcześniejszych obaw, po przekroczeniu bariery 3 kilometrów, oddychałem zupełnie normalnie. Nie czułem ani odpływu sił, ani zawrotów czy bólu głowy. Za którymś zakrętem drogi ukazał się nasz szczyt. Był już prawie na wyciągnięcie ręki, ale jeszcze bronił do siebie dostępu. Wyglądał niepozornie, szarobura samotna skała z obciętą jedną stroną nie sprawiała wrażenia tak wielkiej wysokości. Po prawej ręce widoczny był wyciąg linowy, który docierał prawie pod szczyt. W tej chwili był nieczynny, ale jego kreska ostro wystrzeliwała ku górze. Końcówka była sztywna, z nachyleniami na długich odcinkach w okolicach dziesięciu procent. Gdy minąłem górną stację kolejki, a Veleta już wyraźnie ukazała się po mojej prawej stronie, kolejny dreszcz emocji wstrząsnął moim ciałem. Oto spełniało się moje najważniejsze rowerowe marzenie. Teraz nawet gdyby płuca nagle odmówiłyby mi współpracy, na szczyt wpełzłbym chyba na bezdechu. Na ostatnim kilometrze ładny dotąd asfalt zaczął przechodzić w szuter, a ten w kamienne rumowisko. Odcinki o złej nawierzchni przeplatały się jednak z tymi o całkiem znośnej. Wreszcie dobrnąłem do końca drogi, a Darek równo podążał za mną. Widziałem go o jedno piętro serpentyny niżej jak z zaciętością na twarzy pokonuje finalne metry. Na sam czubek wjechać rowerem nie można było, bo prowadziła tam nierówna skała, z półkami i głębokimi szczelinami. Przez chwilę zastanawiałem się, czy zostawić rower i samemu pieszo przedreptać te kilkadziesiąt metrów na szczyt. Nie mogłem jednak tego zrobić mojemu Staremu Zdechlakowi. Wiózł mnie tyle kilometrów pod górę, a ja miałbym go porzucić o włos od celu i samemu wąchać kwiatki zwycięstwa. Złapałem rower i z mozołem zawlokłem go na wierzchołek Pico Veleta.

Na szczycie było mało miejsca. Stał tam wszakże betonowy postument składający się w dolnej części z niskiego prostopadłościanu, z którego ku górze wyrastał ukruszony na czubku walec. W postument wmurowana była tablica instytutu geograficznego. Ze smutkiem zauważyłem, że nie wypisano na niej ani nazwy szczytu, ani jego wysokości. Nieco poniżej stał mały prosty budynek z wystającymi antenami. Zamelinować się tam na nocleg, to byłyby wspomnienia… Gdy siedziałem na murku i chłonąłem ten piękny moment, doszedł do mnie Darek. Szczęśliwi wpadliśmy sobie w ramiona i gratulowaliśmy nawzajem. Potem razem przycupnęliśmy na obelisku i patrzyliśmy w dół w milczeniu. Chwilo trwaj! Gdy już nasyciliśmy się sukcesem, w ruch poszedł aparat fotograficzny. Robiąc zdjęcia musiałem nieco zmagać się ze swoim lękiem wysokości, bowiem szczyt z drugiej strony gwałtownie urywał się, a w dół był ładny kawałek drogi. Panorama wokół roztaczała się na poły nierealna. Kolejne górskie wybrzuszenia ginęły gdzieś daleko za błękitnawym horyzontem. Nagie kamienne szczyty piętrzyły się z każdej strony. Moje buty z metalowymi okuciami ślizgały się na wyszlifowanych wiatrem metamorficznych skałach.

Na szczycie zeszło nam z pół godziny. Wreszcie gdy wszystko zostało już przeżyte i wszystkie zdjęcia zrobione, nadszedł czas powrotu. Ostrożnie zszedłem do drogi taszcząc swój rower. Gdy pokonaliśmy początkowe szutrowe odcinki zjazdu i dotarliśmy do trasy o dobrej asfaltowej nawierzchni, zaczęło się szaleństwo. No bo jak inaczej nazwać prawie pięćdziesięciokilometrowy szpurt w dół? Euforia zjazdu powodowała, że całe zmęczenie związane z walką z tą wielką górą gdzieś wyparowało. Czułem, że mógłbym jeszcze raz spróbować zmierzyć się z Veletą. Dystans, który w pocie czoła przemierzyliśmy w kilka godzin, teraz przeleciał jak przyspieszony film w niemym kinie. Ze względu na krętość naszej drogi, nie było możliwości bicia rekordów prędkości. Mój licznik wskazał maksymalnie 65 km/h. Nie wjeżdżaliśmy już do kurortu Sierra Nevada, przez co droga powrotna okazała się trochę krótsza. Do Granady wpadliśmy po godzinnym szusowaniu. Przywitały nas oślepiające promienie zachodzącego słońca i spiekota stojącego nagrzanego powietrza. Darek w aptece kupił sobie coś na bolące gardło. Do naszego hotelu dotarliśmy około dziewiętnastej. Ostatnie metry, już przez samo miasto, brnęliśmy pod oślepiające słońce, którego promienie wypalały nam oczy. Na kolację wybraliśmy się do centrum, do znanej nam Kubanki. Po raz trzeci w przeciągu krótkiego czasu zamówiliśmy spaghetti. No cóż, było bardzo dobre. Racząc się napojami, ja piwem a Darek miętową herbatą, na świeżo dyskutowaliśmy o naszej dzisiejszej jeździe. Darkowi jakby kamień spadł z serca. Rozumiał że gdyby odpuścił na początku podjazdu i wrócił do hotelu, byłoby to dla niego dotkliwą porażką. Nie był jednak zadowolony ze swojego stylu jazdy. Miał we krwi mocną walkę z górami, a tymczasem i forma, i nieco zdrowie nie pozwoliły na zastosowanie tego stylu. Starałem się mu tłumaczyć, że nie sztuką było wjechać na Veletę przy optymalnej dyspozycji, ale wyczynem było nie poddać się i mimo oporów organizmu jednak dopiąć swego. Nie wiem, czy go przekonałem, ale atmosferę nieco rozładowała moja uwaga, że możemy teraz bez śmiało wziąć do domów kupione poprzedniego dnia magnesy na lodówkę z wizerunkiem zaśnieżonej Sierra Nevady. Przy kolacji też w głowie na swój użytek sklasyfikowałem ten uważany za najbardziej wymagający europejski podjazd.

Ogólnie mówiąc spodziewałem się, że będzie mi trudniej. Nie chcę przez to powiedzieć, że Veleta to bułka z masłem. O nie! Jej zdobycie kosztowało wiele trudu, potu i fizycznej męki, ale z drugiej strony nie będę tego wspominał jako walki o życie, z czym kojarzą mi się inne podjazdy. Na Veletę jedzie się pokonując bardzo długi odcinek pod górę, ale nie ma na nim katorżniczych nachyleń. Poza tym na przełomie sierpnia i września byłem chyba w swojej optymalnej formie i dzięki temu łatwiej było mi pokonać tę górę subiektywnie mniejszym nakładem sił. Dzień ten w każdym razie na długo pozostanie w mojej pamięci jako spełnienie czegoś, o czym od lat się marzyło i co pojawiało się w rowerowych snach. Do hotelu wróciliśmy po zapadnięciu mroku. Korzystając z silnego sygnału Wi-Fi na dobranoc zafundowaliśmy sobie jeden z naszych wspólnie ulubionych filmów, komedię, którą mogą zrozumieć tylko Polacy, „Brunet wieczorową porą” Barei. W połowie emisji Bareja przegrał z naszym zmęczeniem. Usnąłem jak niewinne dziecię i wcale nie musiałem do uszu pchać swoich zatyczek.

Następnego dnia pospaliśmy nieco dłużej. Z lubością wylegiwaliśmy się w łóżkach, bo w perspektywie kilku kolejnych dni były noclegi pod namiotem. Śniadanie w hotelowej restauracji smakowało znakomicie. Czujny kelner obserwował nas z uwagę, a my nieco droczyliśmy się z nim przedłużając ponad miarę okupację stolika. Spróbowaliśmy przy tym chyba większości specjałów wystawionych dla gości. No dobrze, byliśmy odrobinę złośliwi. Po Pico Veleta, który to szczyt bez wątpienia był głównym celem naszej andaluzyjskiej wyprawy, w moje serce wkradł się lekki marazm. Kiedyś czytałem opowiadanie pod tytułem „Smutek spełnionych baśni”. Już nie pamiętam w szczegółach jego treści, za to jego tytuł doskonale wbił się w moją świadomość. Po realizacji marzenia, o którym myślało się od bardzo długiego czasu, dociera do nas, że oto jest to już nasza przeszłość, że wyczekiwane zdarzenie, które było owiane tajemnicą i magią, już jest odarte z tych nadprzyrodzonych cech, bo się przecież spełniło. Wtedy w człowieku rodzi się nostalgia i jakiś gorzki osad jak po stracie kogoś bliskiego. Przynajmniej ja tak mam. Może to nadmierny sentymentalizm nieadekwatny do naszych czasów, w których liczy się pośpiech i sukces za wszelką cenę.

Lekarstwem na taki stan jest wyznaczenie sobie kolejnego celu. Tak też starałem się zrobić, a w mojej głowie Pico Veleta odstawiłem na półkę „zrealizowano”, a z szufladki „do realizacji” wyjąłem Cordobę, miasto, które kilkadziesiąt lat temu postanowiłem odwiedzić. Było to w czasach, kiedy rower nie był mi bliski, a moje zainteresowania kierowały się ku historii. Pokrzepiony faktem, że obieraliśmy kierunek na to starodawne miasto, odnalazłem w sobie motywację i chęć do jazdy.

Z Granady wyjeżdżaliśmy długo. Kierowaliśmy się na północny zachód, a nasz hotel był po przeciwległej stronie miasta, a więc przemierzyliśmy je chyba całe. Na początku jazdy chciałem znaleźć skrzynkę pocztową, by w świat puścić radosną nowinę o zdobyciu Pico Veleta. Zamiar swój zrealizowałem i po spełnieniu przyjemnego obowiązku mogłem kręcić dalej. Ruch w mieście panował spory, ale samochody były w stosunku do nas bardzo grzeczne. Poruszaliśmy się od świateł do świateł, a miasto zmieniało swój obraz, ze starego dostojnego centrum, powoli przepoczwarzało się w luźne przedmieścia, by te w końcu ustąpiły magazynom i składom. Tym razem słońce świeciło nam w karki i mogliśmy jechać bez mrużenia oczu jak poprzedniego wieczora. Po kilku kilometrach urbanizacja ustąpiła miejsca ogromnym przestrzeniom z plantacjami drzewek oliwnych. Są one chyba kwintesencją andaluzyjskich widoków. Posadzone w równych rządkach na falistych wzgórzach przyciągają wzrok głęboką zielenią. Sama obserwacja tej rośliny z bliska daje obraz walki, które toczy ona o przetrwanie. Pnie w oliwkach bywają niewysokie, o nieproporcjonalnych kształtach, z guzami i występami, gałęzie splątane i zawiłe, a drewno twarde i kostyczne. Jeśli trochę wysili się wyobraźnię w każdym okazie można dostrzec fantastyczne kształty jakichś nadprzyrodzonych stworów. Nawet jak na drzewa są niezwykle żywotne. Można z pewnym przekąsem powiedzieć, że to nie ludzie posiadają drzewa oliwne, a to one posiadają ludzi. W ciągu tysiąca lat swego żywota najbardziej wiekowe oliwki mogły przecież mieć w swojej „kolekcji” kilkudziesięciu właścicieli. Podobne skojarzenia mam z monetami, jestem bowiem numizmatykiem-amatorem. Co ciekawsze okazy z mojej kolekcji trafią w inne ręce, podczas gdy po mnie już nie będzie śladu. Oliwki miały dla nas też taką praktyczną wartość, że tylko pośród nich znajdowaliśmy nocleg w plenerze. Trudno pogodzić mi się z opiniami, które czasem pojawiają się w opisach Andaluzji.

Jak ktoś narzeka na monotonię gajów oliwnych, to niech jedzie na Mazowsze, tam będzie miał ciekawsze widoki przaśnych wierzb płaczących. Takie malkontenctwo przypomniana mi przysłowiowe bredzenie paniusi na wczasach w Turcji czy Egipcie, która uskarża, się, że morze za ciepłe, że palma za bardzo krzywa, że piramida trochę uszczerbiona, a dań na kolację jest tylko osiem… Dla mnie obserwacja trasy stanowi jedną z najważniejszych rzeczy podczas rowerowych wypraw. Już jako dziecko jadąc pociągiem miałem nos przyklejony do szyby i patrzyłem na uciekające obrazy. Ktoś inny mógł czytać książki czy już w naszych czasach wlepiać oczy w ekranik smartfonu. Dla mnie zawsze w widoku za szybą było coś nowego. I tak mi już zostało. Wydaje mi się, że tak objawia się moja ciekawość świata. Gaje oliwne były dla mnie wdzięcznym obiektem do obserwacji, zwłaszcza że ulokowane były w poszarpanym górskim krajobrazie, który ciągle zaskakiwał swoją zmiennością.
« Ostatnia zmiana: 19 Lut 2017, 16:02 RODDOS »



Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Andaluzja 2016
« 19 Lut 2017, 08:42 »
I dokończenie...

Po wjeździe w szeroko opisane wyżej oliwne zagajniki, niejako na rozgrzewkę, dostaliśmy pięciokilometrowy ciężki podjazd. Jechaliśmy główną drogą, coś pośredniego między naszą wojewódzką a krajówką. Samochody gdzieś się wyniosły, widocznie postanowiły nam nie przeszkadzać, poza tym szeroki pas awaryjny dawał nam komfort i spokój. Nawet jak na nasze upodobania skwar stał się nieprzyzwoity. Podczas orki pod górę pod rowerowym strojem spływały po mnie strumienie potu. Pot nie wsiąkał w bluzkę, tylko zgodnie z zasadami grawitacji szukał najniższego poziomu, aby wreszcie skończyć swoją trasę w chłonnym pampersie. Tak jak wielka dziwaczna afrykańska rzeka Okawango, która finiszuje na bagniskach, strużki cielesnej wydzieliny świadczącej o temperaturze i wysiłku, ginęły w moich gaciach. Podobnie mój organizm zachowywał się kilka miesięcy wcześniej, gdy trudziłem się z podjazdami na Krecie. Żywe niewsiąkające krople potu wędrujące po plechach świadczyły o skrajnym wysiłku. Dziwne, nie miałem tego dzień wcześniej podczas ataku na Veletę… Stanąłem na wyraźnym górskim przechyle i poczekałem na Darka.

Jechał wolno, ale równo. Gdy do mnie dotarł, wyglądał na mocno zmęczonego. Zaproponowałem mu, że może wziąłbym od niego brzemię namiotu, ale odmówił. Prawdę mówiąc spodziewałem się tego, bo Darek ma twardy charakter i trudno go do czegoś przekonać, jeśli miałoby to naruszyć jego wewnętrzne zasady sprawiedliwości. Cóż, moje zasady w tym względzie są podobne i może dlatego odbyliśmy wspólnie sporo wypraw, choć czasem były i drobne scysje. Im dalej w głąb lądu, tym powietrze stawało się suchsze, a żar spływający z nieba przypiekał odkryte części ciała. Dla mnie było to ciut mniej uciążliwe niż dla Darka, bo tego lata przeszedłem wcześniej gruntowny proces opalania na wspomnianej już Krecie, a moja skóra już uodporniła się na promienie ultrafioletowe. U Darka pojawiły się pierwsze bąble, które po krótkim czasie pękały pod dotykiem, a później spore płaty naskórka łuszczyły się z niego jak z jaszczurki przechodzącej wylinkę. Po ujechaniu czterdziestu kilku kilometrów zbliżaliśmy się do miasta Alcala la Real, w którym postanowiliśmy zrobić przerwę obiadową. Jednak krótki dystans przed nim bezpośrednio przy drodze natknęliśmy się na knajpkę stojącą w polu. Nie zastanawiając się długo skręciliśmy ku niej z trasy. Zamówiliśmy sobie po znanym daniu składającym się z mięsiwa i sadzonych jaj, a Darek dodatkowo wziął zupę. Dla mnie wystarczającym płynem było zimniutkie piwo Alhambra. Z przyjemnością siedzieliśmy na wolnym powietrzu, ale w cieniu, bo pod zadaszeniem.

Z mapy przeliczyliśmy kilometry. To że nie uda nam się dotrzeć w tym dniu do Cordoby, było jasne już przed rozpoczęciem jazdy. Jako zadanie na resztę dnia wyznaczyliśmy sobie wylądowanie w okolicach Baeny, od której dzielił nas dystans nieco większy od do tej pory przebytego. Nocleg miał być pod namiotem, w związku z tym nie musieliśmy tak cyrklować, by znaleźć jakieś trwałe lokum. Z pewnym ociąganiem wsiedliśmy na rowery. Było po czternastej, a spiekota osiągnęła tak skrajne rozmiary, że nawet nam zaczynała doskwierać. Posuwaliśmy się ociężale. Teren wypłaszczył się, ale hiszpańskim tego słowa znaczeniu, czyli walczyliśmy z interwałami. Nasza droga obwodnicą mijała Alcala la Real. Po prawej ręce na wyniosłym wzgórzu wyłoniła się wspaniała fortyfikacja, która górowała nad miastem. Nawet nie rozmawialiśmy na temat ewentualnej szarży pod górę. Żeby jednak utrwalić sobie widok średniowiecznej budowli, postanowiliśmy zrobić mały biwak z panoramą fortalezy. Ulokowaliśmy się w cieniu rachitycznego drzewka na jakimś ściernisku i ochoczo oddaliśmy się sjeście. Darek chyba nawet na chwilę zasnął.

Kiedy popołudnie osiągało swoją dojrzałość, my już z mozołem poznawaliśmy pofałdowane drogi środkowej Andaluzji. Były one, co warto podkreślić, przejrzyście oznaczone. Co kilometr pojawiała się tabliczka w kolorze odpowiadającym jej standardowi, a na niej wyraźnie podawano numer drogi no i rzecz jasna liczbę wskazującą kolejny kilometr. Przez jakiś czas bawiłem się nawet kontrolując czy tabliczki są równo ustawione i obserwowałem przy tym wskazania swego licznika. Dokładne skalibrowanie tego przyrządu zawsze było moją lekką obsesją, zatem mając takie rzetelne narzędzie pomiarowe, mogłem się pokusić o weryfikację prawidłowości ustawienia tabliczek drogowych. Doszedłem do wniosku, że różnie z tym było, ale co do zasady na dłuższym odcinku kilometry w miarę się zgadzały. Darek trochę zostawał z tyłu, ale szybko do mnie dojeżdżał. Raz chwilę czekając na niego zatrzymałem się w jedynym miejscu w zasięgu wzroku, w którym było kawałek cienia. Było to pod wiaduktem. Do Baeny zjechaliśmy już razem.

W Lidlu na wlocie do miasta zrobiliśmy zakupy. Objuczeni jedzeniem i napitkiem, z sakwami napchanymi do granic wytrzymałości, poczłapaliśmy na ostatni już odcinek w tym dniu, a mianowicie na poszukiwania dobrej miejscówki na nocleg. Gdy już wyjeżdżaliśmy z drugiej strony miasta, na chwilę stanęliśmy, bowiem widok Baeny w zachodzącym jaskrawym słońcu, wydał nam się urzekający. Oto za nami na wzgórzu kłębiła się biała masa budynków, które jak małe śpiące pieski zbiły się w jedną kulkę, żeby było im cieplej. Gdyby nie bladobrązowe dachy i wieżyczki kościołów, można byłoby mieć wrażenie, że za nami piętrzy się górka dokładnie przykryta śniegiem. Biały kolor odbijał przy tym światło, co potęgowało złudzenie skrzącego się szronu. Tubylcy pewnie nie wymyślili tego, by wprowadzać przyjezdnych w zachwyt, tylko z czysto praktycznego powodu. Dzięki temu ich budynki trochę mniej się nagrzewały w tym piekielnym słońcu. No ale dla nas w tym momencie zrozumiałe się wydało zasłyszane gdzieś określenie „białe miasto”. Nocleg znaleźliśmy w widłach dwóch dróg, które oddzielone były od siebie szeroką na dziesięć i długą na kilkadziesiąt metrów wyspą zieleni. Wyspa położona była także przy rondzie wylotowym z Baeny w kierunku naszej dalszej jazdy, a więc ku Cordobie. Szybko zjedliśmy kolację i rozłożyliśmy namiot. Konstrukcja namiotu zgrabnie wkomponowała się zieleń oliwnego drzewka, przy którym był nasz biwak.

Na dobranoc wypiliśmy po piwku. W rowerowym kajecie odnotowałem dane przejazdu. Po raz pierwszy przekroczyliśmy sto kilometrów. Co prawda tylko o pięć kilometrów, ale zawsze… Darek wziął mapę i przez chwilę ją analizował. W końcu oznajmił, że raczej się nie będzie jechał ze mną do Cordoby, tylko zetnie naszą planowaną trajektorię. Zaproponował, że spotkamy się gdzieś przy mieście Montilla. Powiedział, że był zmęczony i chciałby jeden dzień odpocząć. Taki manewr pozwalał mu zamiast spodziewanych stu kilometrów, przejechać około czterdziestu. Specjalnie go nie namawiałem do zmiany planów. Wiedziałem tylko jedno. Ranek jest mądrzejszy od wieczora. Może rano z nowym zapasem sił Darek jednak pokręci ze mną? Do snu ułożyliśmy się razem z zapadającym mrokiem. W namiocie nieco śmierdziało, ale nasze nieumyte ciała nie mogły przecież wydzielać zapachu konwalii. Wieczór był bardzo gorący. Rozegrałem jeszcze partyjkę brydża i po wciśnięciu zatyczek do uszu, w następnej sekundzie spałem jak po solidnej dawce narkozy. W nocy obudziłem się praktycznie poza śpiworem. Widocznie mimowolnie wygonił mnie z niego upał. Jak już się ocknąłem, to postanowiłem wyjść „do toalety”. Jak tu się nie powtarzać, kiedy znowu nad moją głową zamrugały miliardy odległych gwiazd. Czarowały mnie hipnotycznym światłem i wołały ku sobie. Może nie tak szybko?

Po śniadaniu Darek trwał w zamiarze skrócenia swojej jazdy. Krótka poranna toaleta sprowadziła się do umycia zębów oraz przepłukania oczu. Pakowanie sakw i przytraczanie karimaty i namiotu, który w tym dniu ja miałem dźwigać, trwało parę minut. Na mapie jeszcze raz wskazaliśmy sobie miejsce wieczornego spotkania. Pierwszy dziesięciokilometrowy odcinek do miasteczka Castro del Rio mieliśmy przejechać razem, ale Darek jeszcze coś zwlekał, a więc po krótkim pożegnaniu wystartowałem sam. Droga była płaska. Było bezwietrznie, a we mnie wstąpiły nowe siły. Kręciłem mocno i wspaniale pruło mi się przez andaluzyjskie przestrzenie. Poranek był już ciepły i to jeszcze bardziej wzmacniało moją przyjemność obcowania z rowerem. Do Castro del Rio dotarłem błyskawicznie. Przy tabliczce z nazwą miejscowości przystanąłem, by pstryknąć fotkę. Gdy ustawiałem aparat na barierce i majstrowałem przy samowyzwalaczu, zobaczyłem, że równie szybko zbliża się do mnie Darek. Moja droga za kilkadziesiąt metrów skręcała w prawo ku miastu, a Darka wiodła dalej prosto. Darek dojechał do mnie, gdy ja już też siedziałem na rowerze. Machnęliśmy sobie ręką na pożegnanie, a ja później odbiłem w wąską szosę prowadzącą do centrum. Kiedy obracałem się za siebie, jakoś instynktownie czułem, że zobaczę tam postać rowerzysty. Faktycznie, Darek dreptał za mną. Uradowałem się niepomiernie, że w ostatniej chwili zmienił zdanie i ruszył ze mną na podbój Cordoby. Później zastanawiałem się, co wpłynęło na tę decyzję. Wydaje mi się, że pokierował nim jakiś impuls, że do ostatniego momentu w głowie miał już ułożoną trasę odbijającą na południe, ale gdy zobaczył jak skręciłem do Castro del Rio, jego ręka wbrew woli również w tę samą stronę wygięła rowerową kierownicę. A może to Duch Sportu, który już nieraz dyktował nam przebieg naszych dawniejszych tras i tym razem telepatycznie nakazał mu nieodpuszczanie i poczłapanie do pięknej Cordoby. O pewne sprawy się nie pyta, a więc i ja nie chciałem się od niego koniecznie dowiedzieć, dlaczego zmienił zdanie. Cieszyłem się tylko, że z kompanem pokonamy wspólnie i tę ciekawą trasę.

W Castro del Rio uzupełniliśmy zapasy płynów i drobnych wiktuałów. Nad miasteczkiem wznosiły się stare mury, na które rzuciliśmy okiem z perspektywy naszych siodełek. Dzielące nas do Cordoby nieco ponad 30 kilometrów zdecydowaliśmy się przebyć bocznymi drogami. Dróżka na mapie wykreślona była mizerną białą wąską linią, nie było też przy niej żadnej miejscowości. Godziny przedpołudniowe doskonale nadawały się do jazdy, było ciepło, ale jeszcze nie jak w hutniczym piecu. Korzystając z tego kręciliśmy wesoło i ochoczo. Gdy skręciliśmy w prawo w ową skromną drożynę, stan nawierzchni zdecydowanie się pogorszył. Jednak jasny asfalt, choć pocięty niekiedy szczelinami i wybrzuszony małymi garbikami, był niedziurawy i doskonale współpracował z oponami naszych pojazdów. Ruch samochodowy całkowicie zamarł. Jechaliśmy z zainteresowaniem chłonąc rustykalne widoczki. Droga stała się interwałowa. Mozolnie przez około kilometra-dwóch wspinaliśmy się na małe wzgórki, by potem mniej więcej tyle samo poszybować w dół. I tak raz za razem. Darek wyraźnie odzyskiwał formę, jechał równo i bez wyraźnego zmęczenia. Mnie pedałowało się znakomicie. W krajobrazie zaszła istotna zmiana. Oto gdzieś znikły drzewa oliwne, a gładkie pola przybrały żółtą barwę, nadawaną przez ścierniska. Grunty podzielone były na nierównomierne wielokąty, odróżniające się od siebie odcieniami. Przez chwilę poczułem się jak na Lubelszczyźnie. Pofalowany teren i wzgórza z niekończącymi się polami uprawnymi. Podzieliłem się tą uwagą z Darkiem. Przytaknął i zapatrzył się w horyzont. Po chwili jednak razem doszliśmy do wniosku, że mimo pozornego podobieństwa, widziany przez nas obraz subtelnie różnił się od polskich łanów. Pagórki były dziwnie wyostrzone, powietrze drgało jakoś inaczej, a i sam kolor ziemi i pozostawionych na niej resztek zboża był wyblakły i przesuszony. Na naszej trasie zgodnie z tym, co prognozowała mapa, nie było wiosek, ale co jakiś czas w oddali widzieliśmy samotne zabudowania, hiszpańskie hacjendy. Opisane widoki wpłynęły na mnie relaksacyjnie.

Gdzieś w środku wypełniła mnie wielka radość jazdy, uczucie które czasem do mnie dociera i daje mi chęci oraz sił do kolejnych rowerowych eskapad. Czuję wtedy, że jestem we właściwym miejscu i we właściwym czasie, a to co robię ma głęboki sens. Po wdrapaniu się na kolejną górkę, w dole ukazała się Cordoba. Robiła wrażenie sporego miasta, rozłożonego na dużym obszarze. Gdy już myśleliśmy, że mamy dalej z górki, przed nami stanęły kolejne poskręcane serpentyny wiodące wzwyż. Pokonaliśmy je z werwą, gnani świadomością, że za chwilę wjedziemy do tego niezwykłego miasta, gdzie starożytność spotyka się z bieżącym dniem. Przed częścią artystyczną, czyli zwiedzaniem, postanowiliśmy pokrzepić obiadem swe ciała. Nie mogliśmy lepiej trafić, bo tuż przy wspaniałym starożytnym moście na rzece Gwadalkiwir wyłoniła się mała restauracja. Zamówiliśmy spaghetti i po piwie. Łakomie jedząc pożywne danie z ciekawością rozglądaliśmy się dokoła. Wreszcie nadszedł czas na rowerowy objazd głównych atrakcji miasta.

Na pierwszy ogień poszedł most, o którym już parę razy pisałem. Wybudowany został w czasach rzymskich, a potem wielokrotnie przebudowywany, remontowany i odnawiany. Jego kamienna konstrukcja wsparta na kilkunastu łukach rozpościera się na długości około trzystu metrów nad nurtami Gwadalkiwiru. Most udostępniony był wyłącznie dla ruchu pieszego, ale oczywiście nikt nie robił problemów, by się po nim przejechać na rowerze. W dole mętne oliwkowe wody toczyła jedna z najdłuższych rzek Półwyspu Iberyjskiego, dostojny Gwadalkiwir. Gdy powoli jechałem po płytach stanowiących nawierzchnię mostu, uświadomiłem sobie, że urzeczywistnia się kolejne moje marzenie związane z Andaluzją. Na drugim brzegu rzeki podjechaliśmy najpierw pod monumentalną kolumnę zwieńczoną postacią anioła, by później nieco dłużej pospacerować w słynnej Mezquicie, dawnym meczecie, który po odbiciu obszarów południowej Hiszpanii spod panowania Arabów przez chrześcijan, stał się katedrą. Obiekt obeszliśmy wokół zewnętrznych murów podziwiając niesamowity kunszt budowniczych. Misterne zdobienia, mozaiki, arabeski, łuki, kolumny, postacie świętych, wszystko to łączyło się w niezwykłej ponadkulturowej mieszance i czarowało oczy swym niezmąconym pięknem. Weszliśmy też na dziedziniec meczetu-katedry, gdzie wśród palm, drzew oliwnych i cyprysów pyszniły się równie piękne dzieła ludzkich rąk. Było tam przyjemnie chłodno, bowiem fontanny wyrzucały wodę, która wykraplając się zwilżała powietrze. Nad dziedzińcem górowała wysmukła dzwonnica, będąca niegdyś minaretem. Zwiedzanie Cordoby zajęło nam może z godzinę, pewnie o kilka godzin mniej niż minimalny potrzebny czas na jej jako takie poznanie. Cóż, naszym głównym celem nie były atrakcje turystyczne, lecz jazda na rowerze. Jej też wkrótce oddaliśmy się bez reszty.

Cordoba była naszym najwyżej na północ położonym punktem wyprawy. Szybko znaleźliśmy naszą drogę wylotową, która wyrzucała nas na południowy wschód, jakby zawracając do opuszczonej rano Baeny. Z miasta wyjechaliśmy w okolicach godziny piętnastej. Upał był nieznośny. Darek potem wyszperał na Internecie, że w tych dniach w Cordobie padł rekord ciepła, bowiem termometry dobiły do 45 stopni. Na rogatkach miasta zrobiliśmy zakupy, a ja kupiłem wielkie litrowe piwo. Planowaliśmy półgodzinną sjestę gdzieś w krzakach. Po paruset metrach wypatrzyliśmy odpowiednie miejsce, kilka drzewek przy podupadającym płocie dawało wystarczający obszar cienia, by się w nim skryć. Rozłożyliśmy się z wielką lubością. Zimne piwo smakowało jak nigdy dotąd. Leniwie rozmawialiśmy o różnych rzeczach, w tym o niespełnionym naszym marzeniu, wyprawie do Azji. Pół godziny zamieniło się w prawie godzinę. Sjesta dobrze wpłynęła na nasze morale. Ruszyliśmy pełni sił i werwy. We mnie wstąpił jakiś demon jazdy, wyrwałem do przodu i upajałem się prędkością. Trasa była pofałdowana, ale raczej nietrudna. Mknąłem z lekkością i swobodą, a Darek też napinał mięśnie i gonił mnie zawzięcie. Na krótko przystanęliśmy na stacji paliw, by napić się czegoś chłodnego. Smak pepsi, jej ożywcze bąbelki i przyjemny chłód, dał mi upojne uczucie świeżości. Poczułem się jak parowóz, który utracił swoją całą wodę, w kotle miał tylko gorącą parę i wreszcie podjechał pod rezerwuar wody, a dobry maszynista uzupełnił zapas życiodajnego płynu.

Za wsią Santa Cruz porzuciliśmy już kierunek na Baenę, zjechaliśmy z głównej drogi i obraliśmy trajektorię na południe. Intensywna jazda spowodowała, że poczuliśmy się głodni. W okolicach miasteczka Montemayor zajrzeliśmy nawet do jakiejś knajpki, ale widząc, że nasze przybycie nie zmobilizowało jej obsługi do rzetelnej pracy, daliśmy drapaka i pokręciliśmy dalej. Nocleg postanowiliśmy znowu zaliczyć w namiocie. Do etapowej miejscowości Aguilar de la Frontera dojechaliśmy po dziewiętnastej. Wcześniej widzieliśmy ją jako zbitkę białych domostw oblepiających solidne wzgórze. Rzeczywiście ostatni akord jazdy w tym dniu dał nam w kość. Kilkukilometrowy podjazd miał nachylenia przekraczające w niektórych miejscach dwanaście procent. Scenariusz na wieczór był podobny jak dzień wcześniej. W sklepie zrobiliśmy odpowiednie zakupy i objuczeni jak wielbłądy przemierzające Saharę poczłapaliśmy szukać dobrej miejscówki na biwak i nocleg. Po opuszczeniu Aguilar de la Frontera przez kilka kilometrów nie mogliśmy się zdecydować na wkomponowanie się w oliwne zagajniki, które towarzyszyły nam po obu stronach drogi. A to dostrzegliśmy jakieś domostwo, a to w zjeździe na bok przeszkadzała wysoka skarpa, a to w ogóle miejsce było do chrzanu. W końcu po pięciu kilometrach zjechaliśmy z asfaltu i szczęśliwie zakotwiczyliśmy wśród poskręcanych oliwnych drzewek. Gleba między nimi nosiła ślady ludzkiej działalności, była ładnie wyrównana i zagrabiona. Trochę nas to zaniepokoiło, bo nie chcieliśmy, by rano obudził nas ryk traktora taranującego nasz namiot. Kolacja poszła nam szybko i beznamiętnie. Skromna toaleta też nie zabrała zbyt dużo czasu. W rowerowym kajeciku z pewną dumą wpisałem przejechany tego dnia dystans. Ponad 120 km. Wreszcie drzemaliśmy w swoich śpiworach, a wokół roztaczał się dyskretny, aczkolwiek intensywny zapach dwóch niemytych męskich ciał. Do uszu wepchałem swoje zbawcze zatyczki. Spałem dobrze, choć co jakiś czas trzeźwiałem wyrywany z objęć Morfeusza dudnieniem ziemi. Przez sen roiło mi się, że to ten traktor taranuje nasz namiot, ale jak się rano okazało, łomot ten powodowały pociągi, które przejeżdżały nieopodal. Nie było to jednak zbyt dokuczliwe, bowiem tej nocy nie wyszedłem nawet na zewnątrz, by podziwiać tajemnicze świecenia odległych konstelacji.

Rano obudziliśmy się w dobrej kondycji, wyspani i gotowi do dalszej drogi. Z pewnym smutkiem uświadomiłem sobie, że można było już rozpocząć wsteczne odliczanie. Do końca jazdy pozostały cztery dni. Wiele razy marzyło mi się, aby wybrać się na jakaś naprawdę długą i czasochłonną wyprawę. Przemierzać odludne obszary przez kilka miesięcy i zapomnieć o Bożym świecie. Pewnie to mrzonki, ale warto niekiedy pobujać w obłokach. Tymczasem zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy nasz dobytek. Śniadania i kolacje przygotowywaliśmy sobie z bieżąco kupowanych produktów. Były to z reguły sery i wędliny, całkiem smaczne i pożywne. Urozmaiceniem były warzywa i owoce, wśród których gustowaliśmy w obłędnie słodkich brzoskwiniach. Piliśmy soki i do kolacji piwo, ale mnie brakowało czegoś ciepłego, zwłaszcza na śniadanie. Nie pogardziłbym dobrą herbatą czy aromatyczną kawą. Nie mamy jednak w zwyczaju dodatkowo obciążać się kuchenką turystyczną, dlatego też musiałem obchodzić się smakiem. Żołądek nieco się buntował, ale te parę dni jakoś przetrzymał.

Pierwsze dwadzieścia kilometrów przeleciało nam jak w przyspieszonym tempie. Płaska trasa wśród oliwnych gajów doprowadziła nas do Puente Genil. Raz tylko przystanęliśmy, by pstryknąć fotkę z tablicą oznajmiającą, że wjeżdżamy do prowincji Sevilla. W jednym z wariantów trasy mieliśmy też dojechać do stolicy całej Andaluzji, ale na tym etapie jazdy było jasne, że to nam się nie uda. W Puente Genil dokupiliśmy napoje i małe przekąski, a potem z pewnymi kłopotami znaleźliśmy naszą drogę w kierunku Casariche. Teren zaczął się marszczyć, a my z mozołem człapaliśmy przez kolejne hopki. Przejeżdżaliśmy przez pustkowia, którymi nawet samochodom nie chciało się poruszać. To ostatnie specjalnie mnie nie martwiło. Przed miasteczkiem La Roda de Andalucia co prawda się wypłaszczyło, ale naraz wzmógł się wiatr, który po jakimś czasie zaczął bezceremonialnie walić prosto w nas. Z przekąsem pomyślałem, że Hiszpania nie chce pokazać swego łagodniejszego oblicza. Jak nie góry, to wietrzysko. Darek trochę zostawał za mną, ale bez narzekania brnął do przodu. Za miasteczkiem było rondo, przy którym przystanęliśmy na chwilę. Jeszcze mieliśmy nadzieję, że wyprowadzi ono nas na kierunek bardziej litościwy. Niestety, nasz wyjazd był centralnie pod wiatr. Jedząc ciasteczka w ciszy dumaliśmy nad wyrokami losu. Wreszcie bez zapału podreptaliśmy, aby poddać się karze wyznaczonej przez naturę. Jechało się kiepsko, gorący wiatr nawet nie chłodził, na liczniku wyskakiwały wartości z przedziału 15-17 km/h. Bez większych przygód, ale poważnie zmasakrowani przez podmuchy, dotarliśmy do miasta Campillos.

Marzyliśmy o solidnym obiedzie. Pokręciliśmy się nieco po centrum, ale nie znaleźliśmy żadnej otwartej knajpy. Kiedy już myśleliśmy o kupieniu w sklepie jakiegoś suchego prowiantu, wreszcie napatoczył się lokal. Prowadzony był przez Arabów, którzy odzywali się do nas po hiszpańsku lub francusku, nie przejmując się za bardzo faktem, że języki te były dla nas niezrozumiałe. Zamówiliśmy zatem coś, co do momentu wylądowania na naszym stoliku stanowiło zagadkę. Mogliśmy trafić gorzej. Na talerzu znajdowały się małe mięsne kuleczki w sosie, które smakowały jak wołowina. Spożyliśmy je zagryzając wielkimi pajdami świeżego chleba. Posiłek przydał się znakomicie, bowiem po opuszczeniu Campillos poziom trudności naszej drogi się spotęgował. Do wiatru dołączył się długi podjazd, którego trudy nieco łagodził piękny widok lazurowego jeziora po lewej stronie. W Campillos tak się ucieszyliśmy napchaniem żołądków mięsnymi kuleczkami, że zapomnieliśmy w sklepie uzupełnić zapasy płynów. Na ciężkiej trasie z bidonów szybko wyparowała ich zawartość, a my tylko mlaskaliśmy coraz bardziej wysuszonymi ozorami. Po kilkunastu kilometrach, w kolejnej miejscowości, a była nią wieś Teba, z radością powitaliśmy stację benzynową. Kupiłem tam przeróżne rodzaje napojów: pepsi, piwo, a nawet półtoralitrową butelkę wody, choć co do zasady uważam, że wodę piją tylko konie… Butelkę wepchałem w tylną przegrodę moich sakw i jakoś nie przejmowałem się tym, że będę musiał dźwigać dodatkowy niebagatelny ciężar. Ostatnie sześć kilometrów wiodło pod górę. Wbijaliśmy się w kolejną sierrę. Uzgodniliśmy, że po dwóch noclegach w namiocie, warto znaleźć hotelu. Po przejrzeniu mapy, postanowiliśmy zakończyć jazdę w Cuevas del Becerro i tam poszukać lokum. Podjazd był umiarkowanie trudny, ale trzymał przyzwoite 4-5 procent. Na szczęście wiatr się gdzieś ulotnił i kręcenie szło lżej.

Gdy dojechaliśmy do upatrzonego na mapie miasteczka, okazało się, że o hotelu można było tylko pomarzyć. Chwilę zastanawialiśmy się, czy ciągnąć dalej, ale jednak doszliśmy do wniosku, że odpuszczamy. Zakupy zrobiliśmy na stacji benzynowej na wylocie z Cuevas del Becerro i wyruszyliśmy na finalny odcinek wypatrując dobrego miejsca na rozbicie namiotu. Trzysta metrów dalej skręciliśmy w lewo, w gruntową dróżkę przecinającą (a jakże!) gaj oliwny. By zniknąć z ciekawskich oczu, odjechaliśmy kawałek od głównej drogi. Końcówka była na tyle stroma, że musieliśmy pchać rowery. Podłoże było nieco pochyłe i nawet chwilę zastanawialiśmy się, czy nie poszukać lepszego miejsca, bo kiepsko śpi się na takim upadzie. Zwyciężyło jednak lenistwo i pozostaliśmy na naszej górce. Namiot ustawiliśmy w dwie minuty. Przy kolacji był pewien zgrzyt, bo niektóre kupione na stacji benzynowej gotowe dania w plastikowych pudełkach były zainfekowane obrzydliwymi larwami. Przykrość ta spotkała Darka, bowiem to zawartość jego dania zawierała tę nieciekawą wkładkę regeneracyjną. Gdy to zobaczył, odeszła mu chęć do jedzenia, a i ja straciłem apetyt. Po tak raptownie zakończonej wieczerzy jeszcze tylko wyprowadziłem rowerowe statystyki. Jazdę zakończyliśmy przy wskazaniu licznika nieco poniżej 109 km. Należy przy tym wspomnieć, że za nami był chyba najmniej widowiskowy dzień w naszej andaluzyjskiej włóczędze. Na przywitanie wieczora wypiliśmy po litrowej butli piwa i już nie zwracając uwagi na ewidentnie brzydkie zapachy, których to my byliśmy źródłem, wcisnęliśmy się do śpiworów. Znoszenie smrodu miało tę dobrą stronę, że dzięki temu zaoszczędziliśmy po kilkanaście lub kilkadziesiąt euro, a namiot zamortyzował się już chyba piąty raz. Z dołu dochodziło psie jazgotanie, które skończyło się jak nożem odciął, gdy do uszu wkręciłem swoje cudowne koreczki. Niech żyją zatyczki! W nocy rozpętał się wiatr. Co prawda nie słyszałem go, ale parę razy mnie obudził, gdy spowodował, że tkanina ścianki namiotu energicznie dotknęła mojej twarzy. Byłem jednak na tyle zmęczony, że pamiętam to jako mgliste i nic nieznaczące wydarzenie, które tylko na sekundy przerywało mój senny błogostan.

Poranna dawka Mozarta jak zwykle wprowadziła nas do świata żywych, bowiem sen przez niektórych jest uważany za stan zbliżony do śmierci. Drugi dzień września zapowiadał się pogodnie i bezproblemowo. Zjedliśmy skromne śniadanie, bo nie mieliśmy za dużo pożywienia. Kwestie higieniczne ograniczyły się do umycia zębów i przepłukania zaspanych oczu. Przed dziewiątą byliśmy już na rowerach. Początek zaskoczył nas rzetelnym podjazdem. Przez cztery kilometry brnęliśmy mocno do góry. Resztki snu, jeśli gdzieś gnieździły się w naszych ciałach, uleciały jak przysłowiowa kamfora. Trud wspinaczki nagrodził nas na szczycie piękną tabliczką z napisem o treści: „Puerto el Saltillo 885 m”. Stanęliśmy przy niej i machnęliśmy po zdjęciu na twarz. Tabliczki mają dla nas urok i magię. Nie odpuścimy żadnej. Droga w dół doprowadziła nas na przedmieścia Rondy. Najpierw minęliśmy kamping, a potem śliczny hotelik. Gdybyśmy poprzedniego dnia ujechali jeszcze z 10 kilometrów, wylegiwalibyśmy się w wygodnych łożnicach. No ale nasze portfele byłyby chudsze o parę papierków. Ronda to jedno z ciekawszych miast w Andaluzji. Właściwie nie mieliśmy go w planie, ale Darek jeszcze w Granadzie wyśledził na Internecie jego atrakcje, w tym słynny most. Gdy zobaczyliśmy jego zdjęcia, postanowiliśmy koniecznie zajechać do Rondy, a cel ten był tym bardziej realny, że miasto to leżało „zasadniczo” na naszej trasie. Po kiepskim śniadaniu najpierw postanowiliśmy podratować nasze żołądki. W samym centrum zakotwiczyliśmy przy małej knajpce. Rowery oparliśmy o obmurowanie fontanny, na postumencie której stała męska postać w towarzystwie dwóch lwów. Jak się później dowiedziałem, była to wizualizacja herbu Andaluzji.

Przed posadzeniem tyłków na miękkich knajpianych fotelach urządziliśmy szybką sesję fotograficzną celując w ciekawe obiekty znajdujące się na rynku – opisaną fontannę, dwa kościoły oraz stare kamieniczki. Po krótkim studiowaniu menu skusiliśmy się na jeden z omletów, których na liście była cała litania. W Hiszpanii wszyscy mają dużo czasu, a najwięcej chyba kelnerzy, dlatego na swoje danie przyszło nam czekać nadspodziewanie długo. Omlet okazał się mieszaniną różnych składników, w których dominującą rolę odgrywały rozgotowane ziemniaki. Poranna pora nie jest odpowiednia na napychanie się kartoflami, ale nolens volens jakoś przemogłem się i przepchnąłem przez przełyk ziemniaczane kluchy. Bądź co bądź, kalorie. Z ciężkimi żołądkami podreptaliśmy na dalsze zwiedzanie Rondy. Na pierwszy ogień poszedł miejski park, z którego roztaczała się dostojna panorama gór w kierunku na południe. Szczyty ukazały się kolejnymi pasmami, pierwsze niższe porośnięte były gęstą zieloną plątaniną, a dalsze wyższe pokazywały nagie i surowe skały. Góry wzniosły się na naszej dalszej trasie i patrzyliśmy na nie jak na swoich przeciwników, z którymi za chwilę staniemy w szranki. Wzrokiem taksowaliśmy ich wybitność w kontekście rowerowego trudu ich zdobywania. Zastanawialiśmy się, gdzie był ten widowiskowy most, ale jakoś nam się nie napatoczył. Zrezygnowany obrałem już trajektorię wyjazdową z miasta i widząc, że Darek marudzi z tyłu, stanąłem, by na niego poczekać. Po kilku minutach mój kompan się odnalazł i obwieścił, iż odnalazł tę sztandarową budowlę Rondy. Most był tak wkomponowany w miejską zabudowę, że choć nim przejeżdżałem, to go nie dostrzegłem… Kamienna konstrukcja spinała dwie części miasta rozdzielone głębokim parowem. Most nie był długi, ale jego filary uciekały sto metrów w dół, co stwarzało wrażenie jego ogromu i dostojeństwa. Przy samych urwiskach po obu stronach wybudowano murowane tarasy, które skręcały się podążając za linią skarp. Niestety budowlę tę oglądaliśmy tylko z góry, tymczasem jej potęga w pełnej krasie uwidacznia się dla obserwatora stojącego na dole kanionu. Po przyjeździe do domu znalazłem kilka zdjęć z tej perspektywy i już prawie chciałem wracać z powrotem do Rondy, bowiem nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. W pewnym momencie ktoś zagadał do nas w ojczystym języku. Była tam polska grupa młodzieży w wieku około 14-15 lat. Miałem na sobie kostium w narodowych barwach, zatem w ten sposób zostałem przez nich wyłowiony z tłumu. Dzieci jak się okazało przyjechały do Rondy na jakiś turniej tańca. Miło było przez chwilę posłuchać polskiego gaworzenia. Na wylocie z miasta stanęliśmy jeszcze przy monumentalnym zamczysku z potężnymi murami. Hołdując naszej zasadzie ograniczonego zwiedzania, rzuciliśmy jedynie na niego okiem, zrobiliśmy zdjęcia i pokręciliśmy dalej. Albo jazda albo oglądanie.

Miasto skończyło się szybko, a my zagłębiliśmy się w kolejne sierry, obierając kurs na południe. Spiekota dochodziła do stopnia, który nawet dla mnie był trudny do zaakceptowania. Darek pojechał przodem, a ja przycupnąłem w cieniu i zabrałem się za butlę z piwem. Lekki chmielowy napój doskonale gasił pragnienie. Gdy tak sączyłem Alhambrę, minęła mnie grupka czterech rowerzystów. Rozmawiali ze sobą, a ich charakterystyczny akcent zdradzał w nich Anglików. Czy to w ich spojrzeniach, czy minach, dostrzegłem nutkę lekceważenia i wyższości. A może tylko przywidziało mi się? W każdym razie niedopitą butlę wcisnąłem do sakw i ruszyłem za nimi. Szanse miałem marne, bo oni jechali na lekko. Podjazd po krótkich zawahaniach przyjął rzetelne wartości w granicach 6-7 procent. Droga wiła się ostro i wkrótce straciłem ich z oczu. Po trzech kilometrach dotarłem do małego garbu, za którym kawałek było w dół. W oddali dostrzegłem owych Anglików, stojących przy rowerach na progu kolejnego podjazdu. Teraz ja śmignąłem koło nich. Byli zziajani i popijali z bidonów. Być może ja również popatrzyłem na nich z wyzwaniem, bo kątem oka dostrzegłem, że ruszyli za mną w pogoń. Nachylenie wzrastało powoli, a ja uciekałem im co sił. Ich mały peleton wkrótce się rozdzielił, a najbardziej zawzięty z nich już mnie prawie miał. Gdy minąłem rozstaje dróg, był dziesięć metrów za mną. No ale ja pojechałem prosto, a on zatrzymałem się na tym skrzyżowaniu. Pewnie czekał na swoich kolegów, bo mieli inną trasę do przejechania. Zadowolony z takiego obrotu sprawy beztrosko (i w znacznie słabszym tempie) pokręciłem ku Darkowi. Faktycznie, może po kolejnych dwóch kilometrach dostrzegłem w oddali jego białą koszulkę. Oczekiwał mnie oparty o drewnianą belkę zabezpieczającą przed wypadnięciem z drogi. Zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek, a ja dokończyłem swoją butelczynę. Piwo nie było już tak upojnie chłodne, ale dało się jeszcze wypić.

Dalej był krótki zjazd, a po nim kolejny minimalny odcinek podjazdowy. Stanęliśmy wreszcie na górskim przesileniu. Jako miłośnicy tabliczek, uśmiechnęliśmy się na widok kolejnej. Oznajmiała ona, że byliśmy dokładnie na tysiącu metrach na Puerto de Encinas Borrachas. Za przełęczą otworzyła się piękna panorama. Bez wątpienia wjechaliśmy na najbardziej widowiskowy odcinek naszej andaluzyjskiej wyprawy. Nawet szlak na Veletę, choć ze sportowego punktu widzenia zdecydowanie trudniejszy, pod tym względem był mniej urokliwy. Droga wiła się w dół lekkimi zakosami, a jak okiem sięgnąć w niebo pikowały poszarpane wierzchołki. Nierówny horyzont ginął gdzieś w nieskończoności, rozpraszany drgającym powietrzem. Długimi odcinkami po prawej stronie jechało się tuż przy gołych wysokich ścianach, zbudowanych ze spękanych skał w przeróżnych kolorach, wśród których dominowały popiele i brązy. Co jakiś czas przystawaliśmy, by popatrzeć na kolejne górskie fenomeny i rzecz jasna pstryknąć zdjęcie. Punkty widokowe (po hiszpańsku „mirador”) miały swoje nazwy i były wyraźnie oznaczone. Dla nas to miało mniejsze znaczenie, bo mogliśmy przycupnąć wszędzie, ale było to ważne dla turystów zmotoryzowanych, bowiem przy „miradorach” było miejsce na zaparkowanie samochodu. Po ośmiu kilometrach zjazdu, za Atajate wypatrzyliśmy restaurację i wstąpiliśmy do niej, by zjeść obiad. Było po trzynastej, a więc stosunkowo wcześnie, ale przybytek jakoś nam się spodobał. Knajpa prowadzona była widocznie przez lokalnych patriotów, bo powiewały przy niej zarówno czerwono-żółto-czerwone flagi hiszpańskie, jak i zielono-biało-zielone flagi andaluzyjskie. Co prawda dla mnie zieleń na fladze bardziej wpadała w błękit, ale może zawodziły mnie moje umęczone od gorąca oczy. Zamówiliśmy „menu del dia”, na które składało się gazpacho, drugie mięsne danie oraz deser. Pomimo tego, że wysiliłem pamięć do bólu, nie przypomniałem sobie cóż to był za deser. Ciasto? Lody? W każdym razie coś w tym stylu. U sympatycznej pani, która obsługiwała lokal, zamówiliśmy również po piwie. Darek też nim nie pogardził, bo już nie narzekał na gardło.

Napęd mojego roweru zaczynał rzęzić, a nie wzięliśmy ze sobą żadnego smarowidła. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie przesmarować łańcucha oliwką z oliwek, której flakon stał na stole. W końcu oczywiście tego nie zrobiłem, bo po krótkiej jeździe miałbym jedną wielką kluchę zamiast łańcucha. Z tymi skrzypiącymi napędami naszych rowerów była śmieszna historia. Na początku wyprawy to rower Darka wydawał te opętańcze dźwięki. Później w tajemniczy sposób ucichł, a w niedługim czasie mój zaczął poskrzypywać. Wyglądało to tak jakby jego rower zaraził mój, po czym sam wyzdrowiał. Spytałem o to Darka. Wyjaśnił mi on, że na którejś ze stacji paliw znalazł resztki smaru i zrobił z niego użytek. Zabiegi Darka umknęły mojej uwadze i stąd wzięło się to podejrzenie, że jego pojazd przekazał chorobę memu Zdechlakowi, oczywiście z przymrużeniem oka… Do końca naszej jazdy mój rower zgrzytaniem uskarżał się na swój los. Mimo tego że nie udało mi się znaleźć dla niego lekarstwa, nie zawiódł mnie i doholował moje ciało do mety. Miło siedziało się pod barwami Andaluzji, ale wreszcie należało opuścić zacienione miejsce i pokręcić dalej.

A dalej było pod górę, chociaż i zdarzały się odcinki zjazdów. Przemierzaliśmy cichą i pustą drogę, a dostojna górska panorama wynagradzała wysiłek wkładany w obracanie korby. Mijane miejscowości leżały nie przy głównym szlaku komunikacyjnym, lecz należało do nich zjechać w bok. My jechaliśmy prosto, bo nie mieliśmy potrzeby do nich zaglądać. Podziwialiśmy je z pewnej odległości, gdy wdrapaliśmy się nieco wyżej. Wyglądały jak białe wyspy na zielonym oceanie. Aby porównanie to było trafniejsze, warto zaznaczyć, ze ocean był niespokojny i wypiętrzał się gigantycznymi falami, które burzyły poziomą linię horyzontu. Ocean był zielony, bo taką barwę nadawała skałom gęsta roślinność porastająca górskie zbocza, tylko w oddali dominował kolor brunatnoszary, tam bowiem w wyższych partiach, z których zjechaliśmy, drzew i krzewów już nie było. Gdy na naszej trasie pokazała się kolejna brązowa tabliczka z napisem „Puerto del Espino 780 m”, wiedzieliśmy, że teraz czeka nas kilkanaście kilometrów zjazdu. Po trzech kolejnych noclegach pod namiotem marzyliśmy o kąpieli, dlatego byliśmy nastawieni na znalezienie hotelu lub podobnego przybytku. Kolejnym naszym celem był Gibraltar. Być w tych rejonach i nie odwiedzić tej brytyjskiej skały, zakrawało na nieporozumienie. Biorąc pod uwagę te wszystkie czynniki postanowiliśmy zakończyć jazdę jeszcze po stronie hiszpańskiej, ale blisko morza i Gibraltaru. Jazda w dół była miła i dała nieco odpocząć. Nie był to karkołomny szus, lecz raczej spokojne bujanie się od prawej do lewej na łagodnych zakrętach.

Gdy dotarliśmy do wioski Los Angeles, oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić pamiątkowej fotki z tabliczką. Byliśmy już blisko morza. Teren niespodziewanie zaczął się wybrzuszać. Parusetmetrowe hopki pokonywaliśmy bez wysiłku. Powoli zaczęliśmy wypatrywać jakichś oznaczeń wskazujących noclegi i wkrótce nasze wysiłki uwieńczyliśmy sukcesem. Z głównej drogi odbiliśmy ku miasteczku Castellar de la Frontera, bowiem tam miał być hotel. Hotel rzeczywiście był, ale wyglądał jakby go opuszczono. Stukaliśmy do bramy, ale jakoś nikt się nami nie zainteresował. Cóż było robić? Podążyliśmy dalej. Po przeanalizowaniu mapy, skierowaliśmy się do większego miasta San Roque, przekonani, że tam hotel być musi. Ostatni odcinek do miasta pokonaliśmy męczącym podjazdem, aż nieprzyzwoitym dla rejonów nadmorskich. San Roque okazało się sennym miasteczkiem. Pokrążyliśmy po jego stromych uliczkach, ale nie napatoczył się żaden obiekt noclegowy. Zdesperowany Darek w końcu w telefonie włączył nawigację i ustawił w niej opcję namierzania hoteli. Na ekraniku wyskoczył pożądany punkcik. Pobłądziliśmy kapkę nim stanęliśmy pod poszukiwanym budynkiem. Gdy stukaliśmy do drzwi, zainteresowały się nami dwie Hiszpanki. Trochę na migi, a trochę stosując mieszankę różnych języków indoeuropejskich wyjaśniły nam, że nie ma co łomotać, bo hotel był nieczynny oraz ze w San Roque w ogóle nie ma hoteli. Było około dziewiętnastej. Widmo kolejnej nocy bez wieczornego obmycia się zajrzało nam w twarz. Nie poddawaliśmy się wszakże. Żwawo wskoczyliśmy na rowery i bocznymi drogami ruszyliśmy w kierunku hiszpańskiego miasta graniczącego już z Gibraltarem, o długiej nazwie La Linea de la Concepcion. Po ujechaniu z trzech kilometrów ze zdziwieniem przyjrzeliśmy się przydrożnej roślinności. Była na niej warstwa jasnego nalotu, ale nie mieliśmy ochoty na analizę tego zjawiska. Po chwili przemykaliśmy przez wąskie uliczki małej wioski. Gdy skręciliśmy w lewo, nagle przed nami stanął biały budynek opisany jako hostel. No trafiło się ślepej kurze ziarnko! W pierwszej chwili pomyślałem, że był on nieczynny, jak dwa poprzednie tego typu obiekty na naszej drodze. Nic z tych rzeczy! Czynny i gotowy na przyjęcie dwóch rowerzystów z Polski. Cena za nocleg w wysokości 10 euro od osoby była chyba najniższa jaką kiedykolwiek zapłaciłem w krajach Europy Zachodniej. Szybko ulokowaliśmy się w pokoju, a później poszliśmy do sklepiku, który mignął nam może 50 metrów przed hostelem.

Nie mieliśmy nic na kolację, a więc cieszyliśmy się, że po odpowiednich zakupach pójdziemy spać z pełnymi brzuchami. Sklep był specyficzny. Prowadził go Marokańczyk, który na nasz widok zaczął bąkać, że właściwie już zamyka. Jakoś go udobruchaliśmy i nawet zaczął z nami konwersację. Do jedzenia zaoferował nam jakieś bułki, coś w rodzaju sandwicha, które nie czekając na nasze przyzwolenie wsadził do mikrofalówki. Zamówiliśmy cztery sztuki, po jednej na osobę na kolację i śniadanie. W sklepie wybór był mizerny. Chipsy, cukierki i coś w tym stylu. Oprócz bułek wzięliśmy też wodę oraz po dwa małe piwa puszkowe, ostatnie które były w ofercie. Żeby było ciekawiej jedno tylko było zimne, a trzy pozostałe ciepłe. Marokańczyk jakoś zwlekał ze sprzedażą sandwichy, jednocześnie piwa wsadził do lodówki, by je nieco schłodzić. Cały czas mamrotał coś po francusku, przekonany że przecież wszyscy powinni rozumieć ten język. Jedyną pożyteczną informacją, którą nam podał była nazwa miejscowości, w której się znajdowaliśmy, Guadarranque. W końcu ze swoimi zdobyczami podreptaliśmy do naszego pokoju. Bułki były duże i nawet smaczne. O jedno zimne piwo przeprowadziliśmy losowanie, rzut polską monetą. Znowu szczęście uśmiechnęło się do mnie i po chwili do gardła lałem zimny strumień. Już po pierwszym łyku zorientowałem się, że coś było nie tak. Arab sprzedał nam piwo bezalkoholowe. Nasze lokum było skromne, ale schludne. Każdy z nas długo pluskał się pod przyjemnym strumieniem ciepłej wody, zmywając z siebie czterodniowy brud. Przeprałem też jeden ze swoich rowerowych kostiumów, a mianowicie ten w polskie barwy narodowe. W nim chciałem wracać samolotem i byłoby mi przykro, gdybym ze względu na swój odrażający zapach nie został wpuszczony na pokład. W rowerowym kajeciku wpisałem dane z jazdy. Przebyty dystans 124 km był najdłuższy na naszej wyprawie. Za oknem ujadał pies, co mnie mocno zirytowało, bo nawet moje zatyczki byłby bezsilne wobec tak bliskiego strumienia decybeli. Zwierzę w końcu dało za wygraną i równocześnie z nami poszło spać.

Śniadanie zjedliśmy raczej z obowiązku. Bułki wyschły i smakowały jakby były wypełnione papierem. Popiliśmy ciepłą i lurowatą wodą. Optymizmem napawała nas świadomość, że do Gibraltaru mamy parę kilometrów. Sprawnie uwinęliśmy się z pakowaniem swojego bagażu i nie marudząc za dużo wsiedliśmy na rowery. Nasza miejscowość leżała praktycznie nad morzem, choć wieczorem widzieliśmy tylko jakiś kanał stanowiący jego odnogę. Z mapy wynikało, że Guadarranque położone było w zatoce w połowie drogi między Algeciras i Gibraltarem. Parę machnięć korbą i oto Morze Śródziemne okazało nam się swoim błękitem. Była to twarz industrialna. Po lewej ręce mieliśmy statki towarowe czekające na wpłynięcie do portów, a po prawej gigantyczną rafinerię. Jak się domyśliliśmy to ona była sprawczynią owego białego nalotu, który pokrywał równą warstewką wszystko dookoła. Droga dosłownie była wciśnięta między morze a zakład, który ogrodzony był wysoką siatką zwieńczoną drutem kolczastym. Rafineria ze swoimi kominami i wyziewami towarzyszyła nam przez ponad kilometr, a gdy wreszcie zostawiliśmy ją z tyłu i wykonaliśmy kolejny zakręt, po drugiej stronie zatoki wyłoniła się Skała Gibraltarska, zaiste dziwny twór geologiczny. No bo jak można opisać wystający na ponad czterysta metrów do góry wielki kamień, którego rozpiętość południkowa sięga kilku kilometrów. Jego północna część tworzy wielki stożek, nieco wystający ponad pozostałą powierzchnię skały. Gdy patrzyłem na Gibraltar z odległości dwóch-trzech kilometrów, ogarnęło mnie uczucie odrealnienia. Ze stożka unosił się ogromny mgielny opar. Wyglądało to tak jak wulkan, który puścił w stratosferę swoje pyły lub jakbym patrzył na kolosalną lokomotywę, która wyrzuca parę z komina.

Przed Gibraltarem kilka hiszpańskich miejscowości łączyło się ze sobą i nie wiadomo było właściwie, gdzie się kończyła jedna, a zaczynała druga. Były to Puente Mayorga, Campamento i wspominana już La Linea de la Concepcion. W którejś z nich stanęliśmy przed Lidlem, by zrobić drobne zakupy. Mnie męczyło pragnienie, bo letnia woda, którą popiłem suchą bułkę na śniadanie była czymś ohydnym i chciałem spłukać jej smak. Z Darkiem ustaliliśmy też, że w Linea warto zjeść coś na drugą nóżkę, bowiem poranna porcja kalorii nie dość że była licha, to jeszcze trąciła myszką. Linea to spore miasto czerpiące korzyści z bliskości angielskiej kolonii. Na głównym deptaku przycupnęliśmy w jednej z licznych knajp. Wokół mrowiły się ludzkie tłumy. Podobnie jak w Rondzie zamówiliśmy po ziemniaczanym omlecie. Był nieco inny niż poprzednio i smakował lepiej. Po drugim śniadaniu, lekko podekscytowani, podążyliśmy w kierunku granicy. Jej przekroczenie nie było czczą formalnością. Darek wziął nawet paszport licząc na to, że wbiją mu oryginalną pieczątkę. Po obu stronach granicy na jej przekroczenie czekało sporo osób. Wszystko szło nad wyraz sprawnie. Niektóre osoby były sprawdzane, a niektóre nie. Hiszpanie nawet nie spojrzeli na nasze rowery, a po brytyjskiej stronie pani celniczka w typowym angielskim kapelusiku tylko uśmiechnęła się do nas i kazała jechać dalej. Paszport Darka nie wzbogacił się o kolejną zdobycz. Zaraz za granicą przekroczyliśmy pas startowy gibraltarskiego lotniska. Był on skierowany w poprzek naszej drogi. Po obu stronach stały małe samoloty, a nad powierzchnią lotniskowej płyty wznosiła się wieża kontrolna. Gdy startował samolot, granica była zamykana. Na Gibraltarze cenią sobie przestrzeń. My jednak nie oglądaliśmy startujących lub lądujących samolotów. Niedaleko od pasa startowego znajdowało się jedyne chyba boisko piłkarskie na tym brytyjskim cypelku. Wszystko tu było małe, a więc i stadion nie mógł być obszerny.

Z pewnym rozrzewnieniem uświadomiłem sobie, że na boisku tym grały sławy europejskiego futbolu, bo przecież Gibraltar grywał w eliminacjach do mistrzostw świata i Europy w wielkimi potęgami piłki nożnej. Kawałek dalej Horacy Nelson w spiżowej postaci witał przybyszy i dawał świadectwo brytyjskiego panowania. Dzięki Bogu na Gibraltarze ruch jest prawostronny, bo w przeciwnym wypadku doprowadziłoby to do wielkiej liczby drogowych kolizji. Kierując się zatem prawą stroną drogi pojechaliśmy najpierw na południowy skrawek cypla. Aby tam się dostać, musieliśmy sforsować tunel wybity w skale. Gdy stanęliśmy przy brzegu morza, ogarnęło nas uczucie spełnienia. Parę kilometrów dalej była już Afryka. Nad śródziemnomorskim błękitem unosiła się mgiełka, która powodowała, że drugiego brzegu niestety nie widzieliśmy. Pomimo że najdalej na południe wysuniętym punktem kontynentalnej Europy jest przylądek Tarifa, który był kilkanaście kilometrów od nas i do którego już nie dotarliśmy, czuliśmy się jak ostatnie przyczółki Starego Kontynentu. Na cypelku stała latarnia morska, makiety dział, a na skalistej skarpie nieopodal wznosiły się mury twierdzy, nad którą powiewał Union Jack. Nie zabrakło też meczetu, który w pewnym sensie podkreślał wielokulturowość Gibraltaru, i to nie tę obecną, sztucznie rozdmuchiwaną i propagowaną, lecz prawdziwą, pradawną, od setek lat zakorzenioną w europejskiej świadomości. Dla nas najciekawszym jednak miejscem był monument poświęcony gibraltarskiej katastrofie lotniczej, w której zginął generał Sikorski. Pomnik był prosty, ale dynamiczny w swojej symbolice. Na pierwszym planie ustawiono śmigło, a dalej na podwyższeniu półokrągłego obmurowania umieszczono strzeleckiego orła, który jakby strzegł całej budowli. Na śmigle przewieszona była biało-czerwona wstęga, a pod orłem złożone były kwiaty. Obok pomnika wmurowano tablicę, na której po polsku i angielsku w kilku hasłowych zapisach wykazano polski wkład w II wojnę światową oraz tragiczne losy polskiego premiera. Na południowym krańcu Gibraltaru spędziliśmy nieco czasu, porobiliśmy sporo zdjęć, wpatrywaliśmy się w morski błękit.

Gdy staliśmy przy pomniku, podszedł do nas starszy mężczyzna. Był to Anglik, z którym chwile porozmawialiśmy. Wcześniej z Darkiem zastanawialiśmy się, czy podjąć próbę wjazdu na szczyt skały, ale jakoś nie uzgodniliśmy tego i raczej wszystko wskazywało na to, że sobie odpuścimy. Darek spytał tubylca, czy możliwy był taki atak, na co on popatrzył na nas z powątpiewaniem w oczach i odpowiedział z wyraźnym przekąsem, że „niektórzy wjeżdżają”. Zabrzmiało to tak, jakby nie dawał nam najmniejszych szans na powodzenie takiej operacji. Gdy usłyszałem to, obudził się we mnie Duch Sportu, który od jakiegoś czasu drzemał w odległych zakamarkach mojego ciała. Darek też lekko się żachnął. Jasne było, że w tej sytuacji musieliśmy spróbować wedrzeć się na gibraltarską skałę. Uzgodniliśmy przy tym, że sakwy zrzucimy gdzieś w krzaki, by ich nie ciągnąć pod rzeźnicki podjazd. Już pierwsze metry prowadzące wśród miejskiej zabudowy były ciężkie. Szybko wypatrzyliśmy dogodne miejsce do chwilowego porzucenia bagaży. Był to niewielki wzgórek porośnięty suchą roślinnością, a na nim nieduże nielegalne chyba wysypisko śmieci. Tam też skryliśmy nasze sakwy, ze sobą zabierając tylko pieniądze, dokumenty, wydrukowane karty pokładowe na lot powrotny oraz aparat fotograficzny. Po opuszczeniu zabudowań znaleźliśmy się na wąskiej dróżce, której nawierzchnię stanowiły raz płyty betonowe, a raz spękany asfalt. Drogę wytyczono w przestrzeni wykutej w wapiennej skale. Jej jasne fragmenty towarzyszyły nam po prawej stronie, po lewej zaś stał kamienny murek zabezpieczający przed wpadnięciem w przepaść. Nie była ona naga, porastały ją bowiem drzewa i krzaki, jechaliśmy więc w chłodnym ocienionym roślinnym korytarzu. Okazało się, że wjazd był płatny, bo był to teren rezerwatu przyrody, zatem w budce kupiliśmy bilety wstępu na Skałę, a ich cena była raczej symboliczna.

Widząc co się święci, wrzuciłem najlżejsze przełożenie. Nachylenie podjazdu błyskawicznie wzrosło do pułapu powyżej 20 procent i bez pardonu utrzymywało się na tym poziomie przez trzysta metrów. Na drodze poruszali się piesi, a od czasu do czasu przejeżdżał też mały autobusik wiozący turystów. Brnęliśmy z trudem łapiąc powietrze jak ryby wyjęte z wody. W paru momentach poczułem, że przednie koło traciło kontakt z podłożem. Zziajani doczłapaliśmy do miejsca, gdzie stromizna nieco zelżała, no ale ciągle nachylenie nie było mniejsze niż 13-14 procent. Stanęliśmy na chwilę. W dole otworzył się piękny widok na miasto i port. Byliśmy już w strefie mgiełki, która widziana z dołu nasunęła nam skojarzenie do dymu puszczanego z parowozu. Od Jaskini Świętego Michała, przy której gęstwiła się ludzka ciżba, odbiliśmy na ostatni kilkusetmetrowy odcinek o ekstremalnej stromiźnie, która znowu przekraczała 20 procent. Widząc w oddali swój cel, jakby przybyło nam sił. Dotarliśmy do miejsca, gdzie droga kończyła się przy opuszczonym wojskowym obiekcie. Chwilę odsapnęliśmy, a później zauważyliśmy, że po nierównych kamiennych schodkach można pieszo wspiąć się jeszcze wyżej. Zostawiliśmy rowery i wdrapaliśmy się na czubek kamiennego wzgórka. Przez mgiełkę roztaczał się z niego wspaniały widok i dłuższy moment po prostu gapiliśmy się w dół. Panował przyjemny chłód, orzeźwiająca odmiana po wielogodzinnym prażeniu się na słońcu. Wiele czytaliśmy o tym, że po skałach skaczą makaki, jedyne w Europie małpy, które żyją na wolności. Nie są wszakże zupełnie dzikie, bowiem notoryczne ludzkie towarzystwo nieco je oswoiło i w pewnym sensie też rozbestwiło. W kilku miejscach wywieszone były zakazy karmienia małp pod surową karą pieniężną. Spotkaliśmy też drogowe znaki ostrzegawcze z wymalowanym małpim konturem. Nam jednak do tej pory nie było dane zobaczyć makaka. Pewnie skryły się na nasz widok… W domu wyczytałem, że nie udało nam się wjechać na najwyższy punkt Skały Gibraltarskiej, ale uznaliśmy ją za zdobytą, bo dotarliśmy do punktu, z którego już wyżej nie można było jechać. Około dwa kilometry z nachyleniem w okolicach dwudziestu procent dało nam w kość, ale zadowoleni chwilę na górze napawaliśmy się sukcesem. W końcu zarządziliśmy odwrót. Jazda w dół wcale nie była łatwa, ani przyjemna. Cały czas dusiliśmy hamulce, bo wąską drogą maszerowali zdyszani piesi.

Gdy Darek trochę się rozpędził i zostawił mnie w tyle, nagle zobaczyłem małpę spokojnie siedzącą na metalowym płotku. Zawołałem na Darka, by zawrócił. Niechętnie podprowadził rower parę metrów, ale gdy zobaczył makaka, na jego twarz spłynął uśmiech. Rudy małpiszon był zupełnie wyluzowany i przyglądał się nam z równym zainteresowaniem, jak my jemu. W końcu nic nie robiąc sobie z faktu, że był obiektem intensywnej pracy aparatu fotograficznego, zaczął wykonywać normalne małpie czynności: drapanie, ziewanie i wyszukiwanie insektów. Spotkanie małpy oznaczało, iż Gibraltar należało uznać za zaliczony w stu procentach. Bez złych przygód dotarliśmy do kępy zarośli, w której spokojnie czekały nasze sakwy. Na pożegnanie kolonii zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia przy budynku pięknie przyozdobionym na przemian flagami brytyjskimi i gibraltarskimi. Ta ostatnia była uderzająco podobna do naszej, też biało-czerwona, przy czym pas czerwony był węszy od białego, a dodatkowo w środku umieszczone było godło: zarys twierdzy z kluczem.

Do Hiszpanii wjechaliśmy bez najmniejszego zainteresowania służb celnych po obu stronach granicy. W La Linea de la Concepcion spożyliśmy obiad, bowiem godzina była już mocno popołudniowa. Na tym samym deptaku, na którym rano jedliśmy ziemniaczany omlet, tym razem zamówiliśmy spaghetti. Licznik wskazywał mizerny dystans około trzydziestu kilometrów. Po konsumpcji ostro wzięliśmy się do pracy, błyskawicznie powróciliśmy do San Roque, a stamtąd odbiliśmy od morza w kierunku północnym. Nasza trasa wiła się przy autostradzie i oznaczona była jako „droga serwisowa”. Jechało nam się dobrze, asfalt był bez zastrzeżeń. Zgodnie z moją mapą przed nami była nawet przełęcz, Puerto del Higueron, której wysokość 151 mnpm sytuowała ją w dolnym stanie stanów dolnych. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy ją zdobyliśmy. Niestety nasz apetyt na tabliczkę z nazwą przełęczy nie został zaspokojony, albo jej w ogóle nie było, albo „jakiś łobuz zdjął”. Pędziliśmy szybko, a kilometry przybywały w takim samym tempie. Kryzys Darka z pierwszych dni minął, kręcił mocno i widać było, że jazda przynosi mu radość, a nie mękę. Postój zrobiliśmy przy rzece Rio Guadiaro, przy ciekawym kratownicowym nitowanym moście. Mam szczególny sentyment do rzek, który mój kolega doskonale rozumie. Nie protestował zatem, gdy przez chwilę podziwiałem nurt tej strugi. Jej jasnooliwkowy kolor uspokajał i dawał wytchnienie. Patrzyłem jak zahipnotyzowany na leniwy przepływ wód. Ożywiłem się nieco, gdy w ujrzałem w jej nurcie dostojnie płynącego sporego żółwia. Rio Guadiaro to spora rzeka, ale daleko jej do potęgi Gwadalkiwiru, który oglądaliśmy w Cordobie.

Za miejscowością Torreguadiaro dobiliśmy do nadmorskiej dwupasmówki. Costa del Sol zgodnie ze swoją nazwą przywitała na słońcem. Co prawda lekko już zachodzącym, ale ciągle pełnym energii i wigoru. Nadmorskie plaże, pełne jeszcze miłośników kąpieli , zachęcały do złożenia swego ciała na drobnym piasku, ale my ciągle kręciliśmy do przodu. Na stacji paliw uzupełniliśmy zapasy płynów. Butelczyna zimnego piwa schłodziła mnie wspaniale oraz przywróciła odpowiednią ilość cieczy krążących w moim organizmie. W Esteponie postanowiliśmy zakończyć naszą jazdę, a nocleg chcieliśmy uskutecznić pod dachem. Turystyczne miasto mamiło masą hoteli. Jednak gdy w dwóch pierwszych odeszliśmy z kwitkiem, zaczęliśmy się lekko niepokoić. Czyżby namiot? Na wylocie z miasta udało nam się jednak znaleźć odpowiednie lokum. Był to hostel „Europa” który warunkami dorównywał niejednemu hotelowi. Cena za pokój też nie spowodowała palpitacji serca, bowiem zażądano od nas po 22,5 euro. Nocleg wyszukaliśmy w porze, gdy nadchodził już wieczór. Rowery wciągnęliśmy na pierwsze piętro na balkon naszego pokoju. W wielkim centrum handlowym, które było nieopodal, zrobiliśmy zakupy na kolację i śniadanie. Nie pożałowaliśmy sobie hiszpańskiego wina i dobrych produktów spożywczych, serów i miejscowej szynki. Darek kupił też zabawki dla swojego dwuletniego syna Tomusia.

Uzupełniłem rowerowe statystyki, odnotowując przejechany tego dnia dystans – nieco ponad 80 kilometrów. Do kolacji zasiedliśmy na naszym balkonie. Kilkadziesiąt metrów dalej falowało Morze Śródziemne. Świadomi kończącej się przygody, przy wytrawnym winie omawialiśmy plany na kolejne. Cóż nam się uda z tego zrealizować? Na to składały się czynniki, których nie byliśmy w stanie przewidzieć. Z zatroskaniem zastanawialiśmy się, czy odnajdziemy nasze rowerowe kartony ukryte w rachitycznych krzaczkach. Na wszelki wypadek cały czas woziliśmy ze sobą taśmę klejącą, by w razie potrzeby posklejać w całość inne kawałki kartonów. W dniu przylotu przy śmietnikach na lotnisku widzieliśmy takie kartony i w ostateczności można było spróbować sklecić z nich pudełka transportowe na rowery. Obstawialiśmy procentowe szanse, że nasze oryginalne pojemniki są na swoim miejscu. W tej zabawie Darek okazał się większym optymistą. Korzystając z dobrego sygnału Wi-Fi, dokończyliśmy oglądanie filmu „Brunet wieczorową porą”, przy którym parę dni wcześniej zmógł nas sen w Granadzie. Obraz ten znaliśmy doskonale, ale nie przeszkadzało nam to śmiać się z nieśmiertelnych i ponadczasowych spiętrzeń humoru, które widzowi zafundowali panowie Bareja i Tym. Do snu ułożyliśmy się ze świadomością kończącej się wyprawy.

Z Estepony do lotniska w Maladze najkrócej było drogą nadmorską, dystans ten bowiem wynosił około 50 kilometrów. Nasz pierwotny plan zakładał, że w zależności od formy i nastroju, końcowy odcinek naszej wyprawy przejedziemy albo spokojnie przy morzu, albo poszukamy nieco więcej kilometrów i bardziej urozmaiconych widoków wbijając się w góry na północ i sporym łukiem dotrzemy do lotniska. Decyzję odwlekaliśmy cały czas, nawet rano opuszczając Esteponę, nie była jeszcze podjęta. Z Darka gardłem było już dobrze. Postanowił zatem na koniec naszej jazdy zapoznać się z Morzem Śródziemnym. Z głównej drogi zjechaliśmy w prawo, ku błękitnym falom. Nad morzem unosiła się mgiełka. Liczyliśmy na miękki piaseczek, ale plaża była jakby wylana betonem. W twardym kamieniu woda wyżłobiła rowki, które z jakąś niesłychaną precyzją biegły równolegle obok siebie. Czasem natura w zagadkowy sposób łączy się matematycznymi zależnościami, czego efektem są takie twory. Nie próbując rozwikłać tej tajni, wesoło wskoczyliśmy w fale. Woda była ciepła, a jej rytmiczny ruch przyjemnie masował ciało. Pluskanie nie trwało długo. Za moment znowu byliśmy na dwupasmówce, mijając kolejne turystyczne miejscowości. Od samego rana jechało mi się źle. Mimo że nadmorska trasa była łatwa, zostawałem z tyłu za Darkiem. W ostatni dzień naszej jazdy w Hiszpanii coś w rodzaju kryzysu przyplątało się do mnie niczym choroba. Gdy dotarliśmy do większego miasta Marbella, na liczniku wybiło trochę ponad trzydzieści kilometrów. Tutaj musiało się rozstrzygnąć, czy gnamy do Malagi już prostą nadmorską arterią, czy atakujemy góry. Tym razem o wyborze trasy nie zdecydował los, jak to nam się kiedyś zdarzało. Z pełną świadomością postanowiliśmy odbić na północ i zdobyć ostatnią przełęcz, Puerto de Ojen.

Nasze śniadanie w hostelu było skromne, a więc w Marbelli wypadało ponownie zasilić nasze żołądki. Okazja nadarzyła się na samym początku miasta, bowiem przy naszej drodze pojawił się odpowiedni lokal. Już nawet nie wzdrygałem się przed zjedzeniem kartoflanego omletu. Smakował coraz lepiej i jeszcze kilka dni, a stałby się moim ulubionym daniem na śniadanie. Na zamówioną kawę mimo kilkakrotnych monitów u kelnera się nie doczekałem. Przy knajpie zobaczyłem nasz zjazd na Ojen. Z brzuchami pełnymi ziemniaków przystąpiliśmy do zdobywania ostatnich gór na andaluzyjskiej wyprawie. Początek podjazdu okazał się piekielnie trudny. Droga centralnie wystrzeliła do góry, a jej nachylenie mogło dochodzić do 15 procent. Po trzystu metrach młynkowania korbą z łańcuchem na najniższej tarczy dojechaliśmy do ronda. Ten krótki odcinek rzetelnej wspinaczki uświadomił mi mizerię mojej formy. Darek po chwili dojechał do mnie i stanęliśmy na rondzie. Coś mi się nie spodobało. Tabliczka wycelowana w kierunku północnym wskazywała, że przed nami była droga na Istan. Po sprawdzeniu na mapie, zakląłem siarczyście, bo ów Istan nie leżał na naszej trajektorii, tylko był samotną ślepą osadą gdzieś w górach bez możliwości skomunikowania się z interesującymi nas kierunkami. Darek spojrzał na mnie z lekkim wyrzutem, ale nic nie powiedział. No co, pomylić się nie wolno?

Z powrotem pomknęliśmy w dół i zagłębiliśmy się w Marbellę. Prowadziła nas swoją główną aleją przez trzy-cztery kilometry, nim wreszcie wypuściła w lewo ku górom i miejscowości Ojen. Podobnie jak poprzednio, po skręcie w lewo droga od razu uniosła się ku górze, tym razem jednak nachylenie nie było tak zapierające dech w piersiach. Po paruset metrach pożegnaliśmy urbanizację i zawijasami powoli zdobywaliśmy wysokość. W przypadku Darka to zdobywanie było ciut szybsze, bo odjechał ode mnie płynnie i bez wysiłku. Po krótkim czasie jechałem już sam, bowiem jego sylwetka znikła za zakrętami drogi. Mój rower skrzypiał, jakby żalił się na zły los i swego niedobrego pana, który kazał mu walczyć z podjazdem w tym upale. Przez chwilę przez głowę przemknęła mi myśl, czy aby nie ma związku pomiędzy przejściem zgrzytania z roweru Darka na mój a przejściem dobrej formy ze mnie na niego. No ale odpędziłem ją jako zawierającą w sobie dużą domieszkę czarnoksięskiej magii. Nie podejrzewałem o nią Darka, na wampira też nie wyglądał…

Zacząłem żałować, że nie przeforsowałem jazdy wzdłuż wybrzeża. Podjazd miał nachylenie w okolicach 6-7 procent, ale męczyło mnie ono niezmiernie. Kilka razy zatrzymałem się i wyrównywałem oddech. Zastanawiałem się, czy aby wieczorem wypite wino nie przyczyniło się do upadku mojej formy. Na postojach wysączyłem wszystkie swoje napoje. Puerto de Ojen wznosiło się na wysokość 580 mnpm. Denerwowałem się, że tak nikczemny wznios nadwątla moje siły. Znacznie lepiej kręciło mi się na Pico Veleta, które wybijało się ponad sześciokrotnie wyżej. Na rozstaju dróg czekał na mnie Darek. Główna prowadziła prosto na przełęcz, a odbijająca w prawo – do miejscowości Ojen. Po krótkiej rozmowie zdecydowaliśmy się jechać do Ojen, bo tam była szansa na kupno czegoś do picia. Droga spłynęła w dół. Jakoś mnie to nie cieszyło, bo wiedziałem, że trzeba to będzie odrobić na kolejnym podjeździe. Miasteczko wyłoniło się niebawem w dole jako biały wykwit na zielonkawym tle wzniesień, które były dookoła. Patrzyłem na nie z pewnym sentymentem. Ostatnie białe miasto na naszej trasie. Gdy minęliśmy tablicę z nazwą miejscowości, dostrzegliśmy po lewej stronie drogi kranik osadzony w skalnej ściance. Wesoło ciurkała z niego woda. Lekkomyślnie minęliśmy ten wodopój, licząc na to, że w mieście z łatwością kupimy coś mokrego. Stacja paliw na początku Ojen była zamknięta, a i dalej nie znaleźliśmy sklepu. Na przełęcz wjechałem zatem dręczony potęgującym się pragnieniem. Po wyjeździe z Ojen prowadził na nią układ kilku widowiskowych serpentyn. Darek ponownie czekał na mnie jakby na przełęczy. Pewności nie mieliśmy, bo nie było tabliczki. Krótki odcinek zjazdowy doprowadził nas w okolice Mondy, ale minęliśmy ją bokiem, bowiem nie było sensu zjeżdżać w dół. Dalej droga jakby się wypłaszczyła.

Z radością powitałem stację „BP”. Na miejscu wypiłem lodowatą pepsi, a do sakw upchnąłem inne napoje. Była wśród nich litrowa butelczyna Alhambry, którą ze smakiem wydurdałem w cieniu rachitycznych krzaczków może kilometr od stacji. Za miastem Coin czekała nas niespodzianka w postaci wspaniałego zjazdu. Piękna droga z gładkim asfaltem na odcinku może trzech kilometrów karkołomnie spadała ku dołowi. Była przy tym prosta i pozwoliła na osiągnięcie rekordowych prędkości. Mój licznik wskazał 76,05 km/h, co w moich statystykach stanowi drugie miejsce, Darek wykręcił o kilometr więcej i odtąd było to jego maksimum. Tak mi się dobrze zjeżdżało, że nie zauważyłem naszego skrętu w prawo. Beztrosko pomknąłem dalej, a gdy zaczął się kolejny podjazd, nieco się zreflektowałem. Od lotniska dzieliło nas nieco ponad 20 kilometrów. Samolot mieliśmy nad ranem, a więc trzeba było pomyśleć o solidnej kolacji i zrobieniu zakupów, by nie przymierać głodem. Dochodziła godzina siedemnasta. W mieście Alhaurin el Grande przycupnęliśmy w tureckiej restauracji. Turcy to dopiero potrafią nakarmić człowieka! Za niewielkie pieniądze dostaliśmy po ogromnym talerzu z frytkami i baraniną. Darek powoli przyswoił wszystko, a ja nie dałem rady. Znowu zaczęliśmy zastanawiać się, czy odnajdziemy nasze kartony. Pytanie to wzbudzało w nas dreszcz emocji. W ostatnim miasteczku przed lotniskiem, Alhaurin de la Torre, zawinęliśmy do supermarketu. Zakupy ledwo pomieściły się w sakwach. Po machnięciu kilku kilometrów, w oddali ujrzeliśmy lotniskową wieżę kontrolną. Niebawem stanęliśmy przed tablicą, na której wyświetlał się napis „Aeropuerto de Malaga Costa del Sol”. Nasza wyprawa dobiegła końca. Tylko czy wrócimy z rowerami? Czy kartony czekają na nas bezpiecznie w mizernych krzaczkach? Dojechaliśmy tuż przed lotniskową halę, w to samo miejsce, z którego półtrora tygodnia wcześniej rozpoczynaliśmy naszą eskapadę. Przycupnąłem na ławeczce, a Darek poszedł po kartony. Nie było go z dziesięć minut. Pomyślałem, że ich nie odnalazł, że dokładnie nie pamięta miejsca, w którym je złożył i teraz wyszukuje ich tu i ówdzie. Pełny najgorszych przeczuć już zastanawiałem się, gdzie był ten śmietnik z wyrzuconymi kartonami, gdy dostrzegłem kroczącego Darka, który dumnie trzymał czarne zawiniątko. Uśmiechał się i pokazywał swój łup. Pewnie też uśmiechnąłem się, bowiem kamień spadł mi z serca. Wracamy do domu w czwórkę!

W swoim kajeciku dokonałem ostatniego andaluzyjskiego wpisu. Dystans pokonany między Esteponą a malagijskim lotniskiem przekroczył 90 km. Rozkręcanie rowerów poszło nam sprawnie i po kilkudziesięciu minutach stały przed nami prostopadłościenne pakunki. W międzyczasie Darek dostał informację, że nasi piłkarze tylko zremisowali swój pierwszy mecz z Kazachstanem w eliminacjach mistrzostw świata. Trochę nas to zasmuciło, ale jak się okazało potem przyszły już same wygrane. Kartonów nie zaklejaliśmy jeszcze od góry, chcieliśmy bowiem skorzystać z karimat, które dopiero po noclegu miały powędrować do bagażu. W hali odlotów znaleźliśmy jakąś wnękę. Z kartonów zbudowaliśmy coś w rodzaju przegrody i legliśmy na małą drzemkę za parawanem. Nikt nas nie niepokoił do mniej więcej trzeciej rano, gdy po raz ostatni na andaluzyjskiej wyprawie do przytomności doprowadziła nas dynamiczna muzyka Mozarta. Formalności odlotowe przebiegły sprawnie, sam przelot też nie nastręczył jakichś kłopotów. We Wrocławiu byliśmy zgodnie z planem, ale niestety były pewne kłopoty z bagażami. Ponoć zacięła się klapa luku i obsługa lotniska musiała sprowadzać jakiegoś fachowca, by coś na to poradził. Trwało to niespełna godzinę. W końcu na taśmociągu zobaczyliśmy nasze kartony, które spokojnie pokonywały swą ostatnią drogę. Przed halą lotniska na powrót skleciliśmy w jedną całość nasze pojazdy z zadowoleniem zauważając, że przewoźnik nie poczynił w nich żadnych szkód. Polska przywitała nas z przytupem. Temperatura była o 25 stopni niższa niż w Hiszpanii, poza tym na niebie kłębiły się szpetne chmury. Podczas naszych prac montażowych rozpadało się deszczysko. Wspólnie w strugach wody przejechaliśmy około trzech kilometrów. Wreszcie nadszedł moment pożegnania. Jak zwykle w naszym przypadku nie był wylewny, bowiem przecież jeszcze się spotkamy. Darek pojechał na wrocławski dworzec kolejowy, a ja odbiłem do swojej Świdnicy. Jechało mi się kiepsko i męczyłem się w tej zimnicy potęgowanej ciągle nawracającym deszczem. Jedynym pożytkiem z deszczu było to, że zwilżył mój napęd, który już tak potępieńczo nie rzęził… Z tabliczką „Świdnica” pstryknąłem ostatnie zdjęcie, symbolicznie kończąc wyprawę.
« Ostatnia zmiana: 19 Lut 2017, 16:09 RODDOS »



Offline Giovanni

  • Wiadomości: 2685
  • Miasto: Gdynia
  • Na forum od: 06.06.2008
    • bikestats
Odp: Andaluzja 2016
« 19 Lut 2017, 10:38 »
Nie powiem, że przeczytałem od deski do deski, raczej tylko przejrzałem. Ale widzę, że koniec ze spaniem po kwaterach i myciem. Od Andaluzji całkowite przejście pod namioty??:)


"Za dobrych czasów liczyłem wakacje według ilości ognisk, liczyłem wakacje według ilości nocy przespanych pod namiotem."
https://www.strava.com/athletes/27761512

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Andaluzja 2016
« 19 Lut 2017, 11:47 »
Nie powiem, że przeczytałem od deski do deski, raczej tylko przejrzałem. Ale widzę, że koniec ze spaniem po kwaterach i myciem. Od Andaluzji całkowite przejście pod namioty??:)

Parę słów napisałem o tej kwestii w swojej relacji. Całkowitego przejścia pod namiot pewnie nie będzie, bo nadal mycie się sprawia mi pewną przyjemność. Skłaniam się ku opcji mieszanej. No ale to zależy z kim, gdzie i za ile...



Offline Mężczyzna vuki

  • Wiadomości: 1018
  • Miasto: Rawicz
  • Na forum od: 16.04.2014
Odp: Andaluzja 2016
« 19 Lut 2017, 15:56 »
Gdybyś zrobił więcej akapitów bo ciężko się to czyta.
Fajnie opisane więc chciałbym dojechać do końca z mniejszym bólem niż w cz. 1. ;D
MiRowerDajePower

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Odp: Andaluzja 2016
« 19 Lut 2017, 16:10 »
Gdybyś zrobił więcej akapitów bo ciężko się to czyta.
Fajnie opisane więc chciałbym dojechać do końca z mniejszym bólem niż w cz. 1. ;D
Się machło...



Tagi: hiszpania 
 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum