Autor Wątek: Dyskretny urok Lenina/ Białoruś 2017  (Przeczytany 3604 razy)

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Dyskretny urok Lenina/ Białoruś 2017
« 19 Sie 2017, 16:44 »
Miesiąc temu miałem okazję przez pięć dni rowerowo zwiedzać Białoruś. Trasę Mińsk-Nieśwież-Lida-Grodno-Kletnoje-Białowieża-Hajnówka pokonałem z moim kolegą Darkiem. Potem dołożyłem jeszcze trzy dni samotnej jazdy do okolic Warszawy. Podróż przyniosła sporo wrażeń i refleksji, z którymi podzielę się w piśmiennej relacji. Pewnie nieco przydługiej, ale trudno. Sklecę ją do końca września. Tak obiecałem Darkowi...

Relację obrazkową udostępniam poniżej:
https://photos.google.com/share/AF1QipMPnsxk56yXOI5mLJDT20sIXcKzE0OG7JW-9TF8c3DE4ogpLe4Lq0tDDj5m-mMsnQ?hl=pl&key=R0gwMEM3WVhPVV9nb0FReC03SWhmYTFnTXBYQkJ3



Offline Mężczyzna paweł.70

  • Marin
  • Wiadomości: 3321
  • Miasto: Ciepłe Łóżeczko
  • Na forum od: 28.11.2011
Lubię Białoruś obejrzę później

Dom jest tam, gdzie rozkładamy obóz
Liczy się podróż, a nie cel.

Offline Mężczyzna łatośłętka

  • Skup i ubój. Rozbiór.
  • Wiadomości: 8787
  • Miasto: nie, wioska
  • Na forum od: 21.03.2013

B. fajne (choć nie wiem dlaczego - xoć nie znaju pacziemu. Znaczy trochę wiem - znaju, jednak nie powiem - nie skarzu).

Pozdrawiam - Pazdrawlaju,
Stronnik z Pidlasia
tutaj jestem łatoś, odtąd łętka ... łatośłętka!

Offline Mężczyzna Król Julian

  • Wiadomości: 7320
  • Miasto: Pabianice
  • Na forum od: 14.02.2017
Ja też chcę. Może w przyszłym roku zbierze się ekipa?

A większą mi rozkoszą podróż niż przybycie!

Offline Mężczyzna mula53

  • Wiadomości: 190
  • Miasto: Szczecin
  • Na forum od: 29.01.2009
Dzięki za pokazanie Biało rusi. Nie spodziewałem się takiego obrazu kraju.

Offline Mężczyzna jgkmarcin

  • Wiadomości: 1111
  • Miasto: Jelenia Góra
  • Na forum od: 01.04.2015
 :D Czekam na relację


"..z tylu różnych dróg przez życie,
Każdy ma prawo wybrać źle..."

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
Białoruś ciągle pozostaje na rowerowej mapie Europy swoistą białą plamą, obszarem zagadkowym, przyciągającym myśli ze względu na swoją kompletną odmienność w stosunku do pozostałych krajów naszego kontynentu. Trudność w dotarciu do niej wcale nie wynika rzecz jasna z przeszkód natury geograficznej, niezdobytych górskich łańcuchów czy wrogiego klimatu. Ciągle oddzielona jest jakby „żelazną kurtyna” od swoich zachodnich sąsiadów, ciągle uzyskanie wizy jest żmudne i zniechęcające, ciągle tkwi w stalowych objęciach dawnego systemu, ciągle jest zapatrzona w Wielkiego Brata na wschodzie. Ale paradoksalnie wszystkie te przeciwności sprawiają, że jawi się jako dziw warty odwiedzenia, bo można tu zobaczyć rzeczy, których gdzie indziej się już nie uświadczy. Ciągnie nas odmienność i pobudza naszą wyobraźnię. Szukamy czegoś nowego, by dać pokarm zgłodniałym oczom i pożywkę dla duszy.

Wszystko to sprawiało, że od wielu lat rozmyślałem o podróży na Białoruś. Gdy tylko jednak brałem się za analizę przepisów wizowych, cały czar pryskał, a ja wybierałem dla siebie coś innego. Gąszcz zadziwiających przeszkód formalnych wydawał się nie do pokonania. Być może ten stan pewnego zafascynowania „nowym” i jednoczesny paraliż decyzyjny spowodowany zapętleniem przepisów wizowych trwałby nadal, gdyby nie mój kolega Darek. On to w głównej mierze przyczynił się do realizacji naszej białoruskiej eskapady.

Z Darkiem wspólnie rowerujemy od blisko dziesięciu lat. Mimo tego, że widzimy się dość rzadko, bo on mieszka w stolicy, a ja na Dolnym Śląsku, znamy się chyba na przestrzał. W tym roku po raz drugi został tatą, a w maju na świat przyszła Klaudia. Z dwójką małych dzieci raczej trudno myśleć o dalekich eskapadach. Darek jest zapalonym turystą, nie tylko rowerowym. Lubi zwiedzać nowe miejsca i dotarł już do wielu odległych zakątków świata. Pasja zwiedzania jest w nim tak wielka, że w tym roku z żoną i dwójką malutkich dzieci wyruszył na Islandię. Ze względu na obowiązki rodzicielskie w tym roku nie planował jakiejś dłuższej rowerowej wycieczki. Z początku w porozumieniu ze swoją żoną, która jest bardzo tolerancyjna, jeśli chodzi o nasze wyjazdy, obiecał wygospodarować trzy rowerowe dni. Szału nie było. Cóż można wymyślić na tak krótki dystans czasowy? Można machnąć jakąś małą rundę po Polsce, bo gdzieś dalej się raczej nie opłaca.

Po paru wymianach maili doszliśmy do wniosku, że jednak wyjedziemy choć trochę poza Polskę. Wybór padł na zaliczenie trasy Berlin-Warszawa. Darek z początku kręcił nosem, ale w końcu się zgodził. Dla mnie to też nie była wielka atrakcja. Trochę jeździłem po Niemczech i męczą mnie te beznadziejne ścieżki dla rowerów, po których plączą się na rowerkach dzieci i babcie ze swoimi pieskami w koszykach na kierownicy. Opuszczając taka ścieżkę natychmiast narażamy się na spotkanie z policją, która pojawia się nagle i karze sztrafem. Pozytywem tego wyjazdu byłaby kolejna stolica zdobyta na rowerze, no i może parę nowych gmin na polskim odcinku. Darek chyba nie za bardzo chciał tam jechać, bo u żony wybłagał dwa kolejne dni. Co prawda nie byłem świadkiem owych pertraktacji, ale słowo „wybłagał” nie wydaje mi się mocno przesadzone. Dobra nasza! Mając do dyspozycji pięć dni można było już nieco zaszaleć. Wtedy Darek ponowił propozycję białoruską, którą wcześniej już zgłaszał, ale została ona wykluczona, bo było za mało czasu. Jako mieszkaniec Warszawy zobowiązał się do załatwienia formalności wizowych.

Formalności wizowe. Znowu zagłębiłem się w studiowanie tych zawiłych przepisów. Wszystko wyglądało nawet rozsądnie do momentu, kiedy doszedłem do punktu obowiązkowych rezerwacji hotelowych. W planach mieliśmy cztery noclegi, a do wniosku wizowego należało dołączyć konkretne potwierdzenia rezerwacji ze wszystkich hoteli po drodze, przy czym wyraźnie zaznaczono, że nie wykpimy się wydrukami z booking.com. Jak tu zaplanować rowerową jazdę, w której mogą zdarzyć się różne przygody, w ten sposób, by przez cztery dni meldować się we wcześniej ustalonych lokalizacjach? Coś zaczęliśmy analizować w tym temacie i ustaliliśmy przebieg naszej marszruty. Wyszło, że noclegi wypadną w Nieświeżu, Lidzie, Grodnie i w białoruskiej części Puszczy Białowieskiej. Jako start wymyśliliśmy sobie stołeczny Mińsk. Wtedy Darek przypomniał sobie, że kiedyś poznał Białorusina, który mieszkał w okolicach Mińska. Podwiózł go gdzieś w Polsce samochodem i zakolegowali się na fejsbuku. Drugą możliwością uzyskania wizy było zaproszenie od obywatela tego kraju, a wówczas już nie trzeba było martwić się o te beznadziejne rezerwacje. Darek zagadnął swego kolegę, a ten zgodził się bez problemu. Okazało się, że za zaproszenie wystarczą zeskanowane karty z paszportu Białorusina. Teraz robota ruszyła z kopyta. Wypełniłem wniosek wizowy, zapłaciłem obowiązkowe ubezpieczenie zdrowotne, które kosztowało nieco powyżej 30 zł, zrobiłem sobie odpowiednią fotkę. Wszystko to wraz ze swoim paszportem i upoważnieniem dla Darka do złożenia moich papierów oraz ewentualnego odebrania wizy w ambasadzie wrzuciłem do koperty i wysłałem do Warszawy. Po tygodniu od złożenia wniosku, Darek wysłał mi radosną nowinę. Mamy wizy! Kiedyś przy okazji rowerowego objazdu Litwy, dotarliśmy do białoruskiej granicy, a nawet ją nielegalnie przekroczyliśmy. Wdarliśmy się w głąb tego państwa może o pięć metrów, ale i tak dusze mieliśmy na ramieniu, w każdej chwili spodziewając się strzałów lub co najmniej aresztowania. Tym razem odwiedzimy tę skamielinę dawnych czasów zgodnie z przepisami i wedrzemy się do samego jej centrum.

Wcześniej analizowaliśmy sposoby dotarcia do Mińska. Samolot był stosunkowo drogi, podróż koleją była możliwa, ale pociąg bezpośredni też był nietani i według opisów nie zabierano rowerów, natomiast wariant z kilkoma przesiadkami był czasochłonny. W końcu zdecydowaliśmy się na autobus z Warszawy. Polski Bus proponował odpowiadające nam warunki. Wyjazd z Warszawy następował wieczorem, a na miejscu mieliśmy być w godzinach porannych. Cena biletu też nie rujnowała naszych kieszeni, bowiem kosztował 120 zł. Szybko zarezerwowałem dwa bilety i dokonałem stosownych opłat. Z Darkiem uzgodniliśmy, że on zapłaci za wizę, a ja za przejazd. Koszt wychodził zadziwiająco jednakowy.

Przez krótką chwilę rozpatrywałem wariant jazdy rowerem szosowym z plecakiem, w którym wiózłbym swoje rzeczy. Po małych przemyśleniach doszedłem jednak do wniosku, że na Białoruś pojedzie mój rower wyprawowy, Stary Zdechlak. Dawał on możliwość zabrania sakw, do których można było wepchnąć więcej klamotów, w tym kilka rowerowych strojów. Poza tym nie można było wykluczyć odcinków szutrowych, na których kolarzówka nie dałaby rady. Plan naszej jazdy z grubsza pokrywał się z tym, co ustaliliśmy wstępnie szukając hoteli na trasie. A więc start w Mińsku, potem jazda na południe i dalej na północny zachód, by wreszcie z powrotem pedałować na południe. Z turystycznego punktu widzenia chcieliśmy otrzeć się o ślady polskości. Białoruś zamierzaliśmy opuścić jedynym przejściem pieszym (i rowerowym) w Puszczy Białowieskiej. Z Darkiem miałem dojechać do Hajnówki, skąd on pociągiem wracał do domu, a ja już sam planowałem pokręcić się po wschodniej Polsce, by ostatecznie wylądować u mojej siostry, która mieszka w okolicach Góry Kalwarii. Jak się okazało, przedsięwzięcie nasze zostało skrupulatnie zrealizowane.

Stary Zdechlak od czasów zeszłorocznej wyprawy andaluzyjskiej pogrążony był w smętnym letargu. Co prawda przeszedł solidny przegląd i w zasadzie był gotowy do jazdy, ale wolałem w praktyce go przetestować. Próba odbyła się w Górach Stołowych. Połączyłem przyjemne z pożytecznym, bowiem oprócz poddania go egzaminowi, zaliczyłem malowniczą trasę, której najciekawsza część wiodła od Ostrej Góry do Karłowa. Asfalt tam jest w takim stanie, że szosówka mogłaby się nieco zdekompletować, a mocny stalowy rower na grubszych oponach prawie nie poczuł nierówności. Zdechlak zaliczył test na piątkę. Wszystko działało niezawodnie i gładko. Po przyjeździe do domu stwierdziłem jednak, że w tylnym kole schodzi powietrze. Wymieniłem dętkę i zabrałem się do pakowania rzeczy. Z Darkiem uzgodniliśmy, że na czas podróży nasze rowery włożymy do kartonów. Ten sposób przygotowania naszych pojazdów miał zagwarantować, że kierowca autobusu nie będzie marudził i bez problemów wystartujemy z Warszawy.

Kompletując swój ekwipunek starałem się maksymalnie ograniczyć jego masę. Po co dźwigać zbędne rzeczy? Do sakw wrzuciłem zatem cztery komplety strojów rowerowych, przy czym zgodnie ze swoim upodobaniem stroje te były jednolite kolorystycznie: od skarpetek, poprzez gacie, koszulkę, rękawiczki, a kończąc na chustce. Jako uzupełnienie rowerowej odzieży wziąłem kurtkę przeciwdeszczową, a ponadto planując wizytę u swojej siostry, a potem gościnę u Darka w Warszawie musiałem zabrać ze sobą jakieś normalne ciuchy. Zwykle ich nie biorę na wyjazd rowerowy, ale tym razem nie miałem wyboru. Jako wyraz optymizmu oraz wiary w dobrą pogodę postanowiłem jeździć w przyciemnianych okularach, a drugie, z żółtymi rozjaśniającymi szkłami, zostawiłem w domu. Z Darkiem podzieliliśmy się kartograficznie w ten sposób, że ja miałem zabrać klasyczną mapę Białorusi, a on zobowiązał się wgrać sobie na telefon wersję z googli. Jako miłośnik map tradycyjnych już jakiś czas temu kupiłem sobie wydawnictwo „Expressmap” w wersji laminowanej o dość małej skali 1:700 000. Oglądając mapę wydawała się w miarę czytelna i wystarczająca do naszych planów, w rzeczywistości okazała się gniotem z wieloma błędami i przekłamaniami. No ale mądry Polak po szkodzie.

Pozostałą część mojego ekwipunku stanowiły ograniczone do minimum przybory higieniczno-toaletowe, rowerowy kajecik, w którym na bieżąco zapisuję dzienne przebiegi, aparat fotograficzny, rowerowy niezbędnik w postaci kluczy, zestawu naprawczego, zapasowej dętki oraz światełko na głowę i zapasowe baterie. W końcu wybieraliśmy się na parę dni i nie musiałem zabierać ze sobą pół domu. W każdym razie ani przez chwilę nie pomyślałem o wzięciu zestawu patelni. Jak już wspomniałem noclegi planowane były pod dachem, bo już analizując kwestie wizowe sprawdziliśmy, że nie są to rzeczy drogie. Ten sposób podróżowania pozwalał wybitnie ograniczyć ciężar bagażu.

Podróż swoją rozpocząłem we wtorek 18 lipca. Poprzedniego dnia wieczorem spakowałem karton. Oprócz roweru oraz wymienionych rzeczy, wziąłem ze sobą w reklamówce bułki, kiełbasę oraz napoje, by rano w Mińsku spokojnie się posilić. Karton był zadziwiająco ciężki. Wiele razy podróżowałem w ten sposób, ale zawsze główny transport realizowany był samolotem i nie musiałem daleko taszczyć swego brzemienia. Tym razem noszenie kartonu dało mi we znaki. Podróż pociągami do Warszawy odbyła się z dwiema przesiadkami, najpierw w Jaworzynie Śląskiej, potem we Wrocławiu. Kolej nie zawiodła i punktualnie stawiłem się na Dworcu Zachodnim. Było godzina szesnasta. Autobus do Mińska miał odjazd o 21:05, a Darek wysłał mi SMS-a, że będzie o 19. Z dworca kolejowego do autobusowego trochę dźwigałem karton, trochę szurałem nim po posadzce. Przerwę obiadową zrobiłem sobie u mahometan, u których spożyłem smaczny wielgaśny kebab. Wreszcie objedzony zasiadłem w poczekalni dworca autobusowego i, rozcierając bolące od dźwigania ręce, zacząłem obserwować życie, które tu się toczyło.

Przybytek ten chyba z przekory nazywa się „Zachodni”, bowiem panuje tu klimat iście wschodni. Większość autobusów odjeżdża w kierunku wschodzącego słońca. Z pamięci przytoczę zapamiętane kierunki: Żytomierz, Odessa, Lwów, Dolina, Kamieniec Podolski, Czerkasy itp. Był też „Mińsk Białoruski”, ale o dziwo naszego kursu z 21:05 nie awizowano. Wsłuchiwałem się w toczone wokół mnie rozmowy. Dominował śpiewny wydźwięk zabużańskich języków. W jednym kiosku nawet reklamowano sprzedaż kart do telefonów, niby nic dziwnego, ale reklama była wypisana tylko ruskimi bukwami. Poczułem się prawie jak u celu podróży. Gdy wyświetlacz dworcowego zegara wskazał godzinę 19, w holu pojawił się Darek walczący ze swoim kartonowym brzemieniem. Przywitaliśmy się jak należy, a ja wyraziłem uznanie dla jego punktualności. W swoim postępowaniu też staram się wywiązywać z obietnic, zatem tym bardziej doceniłem jego słowność. Do odjazdu naszego autobusy były dwie godziny. Darek wziął po dwa piwka. Po jednym postanowiliśmy wypić od razu. Napój był jeszcze chłodny i spłukiwał trud mojej dotychczasowej podróży. Był miły ciepły wieczór, a my żywo rozmawialiśmy starając się szybko nadrobić blisko roczny okres niewidzenia.

Podzieliłem się z Darkiem wymyślonym tytułem, który ewentualnie miałem nadać napisanej relacji z białoruskiej wyprawy. Brzmiał on: „W kraju idealnej równości”. Chciałem w ten sposób połączyć opis warunków geograficznych Białorusi i jednocześnie dodać pewien odcień politycznej satyry. Darkowi tytuł się spodobał, ale jak się później okazało musiałem go zmienić. Czas upływał szybko, a my wytaszczyliśmy nasze kartony i spokojnie czekaliśmy na nasz autobus na stanowiskach odjazdowych. Minęła planowana godzina podstawienia się pojazdu, a on jakoś nie chciał się pojawić. Miałem z sobą wydruk biletu. Już wcześniej zauważyłem na nim adnotację, że choć został kupiony na stronie znanego przewoźnika – Polskiego Busa, to kurs ten obsługiwany był przez firmę białoruską. Przypomniałem sobie, że przecież nie był on wykazany na dworcowej tablicy odjazdów. Lekki niepokój wkradł się do mej głowy. Na internecie znaleźliśmy numer kontaktowy do Polskiego Busa. Odczekaliśmy jeszcze kilkanaście minut i po tym czasie spróbowaliśmy zadzwonić pod ten numer i czegoś się dowiedzieć. Dzwonił Darek, owszem, połączył się z jakimś jegomościem, ale ten nie był w stanie nic wyjaśnić. Dochodziła dwudziesta druga, gorączkowo rozpatrywaliśmy różne opcje dalszych naszych działań. Jakiekolwiek opóźnienie całkowicie przekreślało możliwość realizacji przedsięwzięcia, zarówno z uwagi na okres ważności wizy, jak i ze względu na Darkowy urlop, którego nie mógł przedłużyć. W rozważaniach braliśmy pod uwagę opcję dojazdu kolejowego łamanym połączeniem przez Terespol, no ale była późna godzina i raczej wchodziła ona w grę następnego dnia. Każdy podjeżdżający autobus był przedmiotem naszych starannych oględzin, czy to aby nie nasz.

Powoli w oczy nasze zaglądało jednak widmo całkowitej klapy. No ale ciągle warowaliśmy na dworcu czekając na cud. No i ten nastąpił. Co prawda, że tak powiem, połowiczny, ale zawsze. Mocno po 22 wjechał na dworzec autobus z tabliczką „Mińsk”. Rozpromieniony podbiegłem do jego obsługi i okazałem bilet. Białoruski kierowca chwilę go oglądał, po czym mi go oddał twierdząc, że to nie był bilet z jego firmy, tylko jakiegoś innego przewoźnika. Szczęka opadła mi prawie do poziomu trotuaru. Przy autobusie kłębił się tłum ludzi żądnych dotarcia do białoruskiej stolicy, był nawet jeden Murzyn. Część osób miała bilety, a część dopiero kupowała. Po krótkiej rozmowie doszliśmy z Darkiem do wniosku, że jedziemy tym autobusem, a opłatę za przejazd trzeba będzie niejako ponownie uiścić. Miejsca były, a bilet kosztował 130 zł od osoby. Gdy kierowca zobaczył, że taszczymy spore kartony, stanowczo nas pogonił. Na nic zdawały się nasze prośby i przekonywania, że miał jeszcze miejsce w luku bagażowym. „Nie wolno rowerów i koniec, dyrektor zabronił i go zwolni”. Cóż było robić, rozpoczęliśmy procedurę korupcyjną. Zaczęliśmy do pięćdziesięciu złotych. Wyśmiał nas i ciągle bredził o swoim dyrektorze. Większość pasażerów już siedziała na swoich miejscach, a my ciągle nie mogliśmy się dogadać. Staliśmy przy swoich kartonach blisko autobusu. Mieliśmy jasne przekonanie, że jak się nie zabierzemy, to drugiej szansy nie będzie. W pewnym momencie kierowca otworzył dodatkowy bagażnik z tyłu pojazdu, był pusty, jakby stworzony do przewozu naszych bagaży. Zrozumiałem wtedy, że była to jego swoista zachęta do dalszych pertraktacji finansowych. Cóż, należało podjąć męską decyzję i działać metodą faktów dokonanych. Z portfela wyjąłem banknot o nominale 50 euro i nim postanowiłem go przekupić. Darek trochę się skwasił, ale w końcu zgodził się na wysokość łapówki. Podjąłem kolejną próbę i podszedłem do gościa. Gdy kierowca zobaczył naszą przynętę, oczy mu się zaświeciły. Był mój. Próbował coś jeszcze oponować, ale wcisnąłem mu banknot do ręki. Masz, powiedziałem automatycznie przechodząc na ty, twój dyrektor przecież o niczym się nie dowie. Hm, jeśli rzeczywiście zakazał zabierania rowerów…

Po chwili nasze kartony znalazły bezpieczne schronienie w bagażniku, a my zabraliśmy się za kupowanie biletów „ludzkich”. Była to wszakże zawiła procedura. Obsługę autobusu stanowiły trzy osoby: dwóch kierowców (w tym jeden ważniejszy, ten skorumpowany) oraz konduktorka, młoda i dość ładna dziewczyna. Ona to właśnie wystawiała bilety. Trwało to trochę, bo dane pasażerów wpisywała na kilka list, sprawdzała paszporty i z wielkim namaszczeniem przydzielała miejsca. Choć w autobusie było jeszcze kilka wolnych dwóch siedzeń w rzędzie, to mnie i Darkowi, mimo naszych próśb, wyznaczyła je w innych miejscach. Autobus był piętrowy, ja dostałem siedzisko na górze, a Darek na dole. Zupełnie jak Paweł i Gaweł. Ostatnim załatwionym pasażerem był wspomniany przeze mnie Murzyn. I jakoś tak się złożyło, że dostał miejsce przy mnie. Nie to, żebym miał coś przeciw kolorowym, ale gdy zorientowałem się, że Darek siedzi sam, opuściłem swego nubijskiego towarzysza i poczłapałem do Darka. Konduktorka tylko popatrzyła na mnie uważnie, ale w końcu uśmiechnęła się i nic nie powiedziała.

Autobus ruszył przed jedenastą. Portfele nasze nieco schudły, ale w gruncie rzeczy byliśmy zadowoleni, że nasze plany zostaną jednak zrealizowane. W pojeździe było duszno i gorąco. Nie było też za dużo miejsca na nogi. No ale przecież jechaliśmy ku swoim marzeniom. Ku kolejnemu krajowi, który zobaczymy z najlepszej perspektywy, z perspektywy rowerowego siodełka. Jako człowiek nieufny, sprawdziłem nadruki i pieczątki na biletach. Rzeczywiście, jechaliśmy autobusem innego przewoźnika niż ten, którego dane figurowały na moim wydruku. Przed każdym pasażerem był mały ekranik, na którym można było przeglądać internet, grać w jakieś gry, włączyć nawigację lub jakieś filmy. Trochę pobawiliśmy się tym gadżetem, a w końcu daliśmy spokój. Darek wyciągnął kolejne butelczyny piwka i mimo wyraźnych zakazów, spożyliśmy je ze smakiem. Było już ciepławe, ale należało nam się po tej batalii na dworcu. Konduktorka po białorusku opowiadała o czekającej nas katordze na granicy, wspomniała przy tym, że nie wolno wwozić na Białoruś mięsa i jego przetworów. Przypomniałem sobie wtedy o kiełbasie jałowcowej, którą taszczyłem w podręcznej reklamówce. Było jej sporo, bo miała być też na śniadanie. Podzieliłem się nią z Darkiem i zaczęliśmy opychać się mięsiwem. Zjedliśmy chyba ciut za dużo, bo potem przez dłuższy czas nie mogłem patrzeć na ten rodzaj wędliny.

Do granicy w Terespolu trochę rozmawialiśmy, a potem wpadliśmy w nerwową drzemkę. Przed podjazdem na terminal graniczny nasza konduktorka wyjaśniła podróżującym, że w czasie odprawy toaleta w autobusie „nie rabotajet”. Tak nam się spodobało to określenie, że potem używaliśmy go wielokrotnie w różnych sytuacjach i mieliśmy niezłą frajdę ze znajdowania coraz to nowych znaczeń owego „rabotajet-nie rabotajet”. Samo przekraczanie granicy zapamiętałem jako pewien dopust Boży. Najpierw była polska kontrola graniczna i celna. Zarówno pani ze Straży Granicznej jak i celniczka wykazywały sporą dozę arogancji i niechęci do Białorusinów. Coś tam sprawdzano bez końca i przy tym odnoszono się do nich jak do bydła. Nieco mnie to denerwowało, bo też należę do tej branży, co jedna z pań zza szybki. Wszystkie bagaże z autobusu należało wziąć ze sobą. Znowu czekało nas taszczenie tych ciężkich kartonów. Białoruscy pogranicznicy nie mogli zrozumieć po kiego diabła podróżujemy z rowerami. Podejrzewali pewnie spory przemyt, bo kazali rozpruć kartony i szczegółowo oglądali ich zawartość. Musieliśmy wypełnić dodatkowe karteczki, które zostały podstemplowane i wyraźnie zapowiedziano nam, że jeśli je zgubimy, to nasz los przy opuszczaniu Białorusi nie będzie godny pozazdroszczenia. No ale koniec końców zadowoliliśmy celników i Białoruś wreszcie stanęła przed nami otworem. Na granicy spędziliśmy dobrze ponad godzinę. Wszyscy byli zmarnowani nocą i marzyli o ruszeniu w dalszą drogę. Gdy wreszcie z powrotem zasiedliśmy w swoich miejscach w autokarze, większość, w tym my, oddaliśmy się w objęcia Hypnosowi.

Darek spał lepiej ode mnie. Ja co jakiś czas wpadałem w senne odrętwienie, ale trudno to nazwać krzepiącą drzemką. Z naszych poprzednich wyjazdów pamiętam, że Darek chrapał dość szpetnie. Dla mnie kwestia wyspania się odgrywa ważną rolę, zatem zwykle na nasze wyjazdy zabierałem uszne zatyczki. Tym razem Darek spał bezgłośnie. Wiedziałem, że jego żona, też pewnie wykończona straszliwym chrapaniem małżonka, wysłała go na operację migdałków, po której jego sen był cichutki jak delikatna morska bryza. Chyba ze względu na ciasnotę nie mogłem się wygodnie ułożyć i przez to spałem wszystkiego może z godzinę. Powoli nadchodził dzień.

Swoją pracę pisarską kontynuuję po dłuższej przerwie. Będzie mi teraz szło z większym mozołem i pewnie dość ślamazarnie, bo w klawiaturę mogę stukać wyłącznie jedną ręką. Druga spoczywa na temblaku i pobolewa. To efekt spotkania samochodu na pewnej wrześniowej rowerowej przejażdżce. Do końca tego roku raczej już się nie wybiorę w trasę, ale kto to wie…

Tymczasem wracajmy na Białoruś. Za oknem autokaru jaśniało. Jechaliśmy piękną dwupasmówką. W podróży pociągiem lub autobusem najbardziej lubię obserwować świat po drugiej stronie szyby. Nie czytam książek, nie wbijam otępiałego wzroku w ekranik smartfonu, rzadko spożywam jaja na twardo. Tym razem też zachłannie wpatrywałem się w pola uprawne i zagajniki. Pewnie niczego wspaniałego tam nie było, ale hipnotyzował mnie widok „nowego”. Horyzont niknął gdzieś daleko, a prowadziła do niego gładka płaszczyzna. „Kraj idealnej równości”. Minęliśmy Baranowicze, miasto które pierwotnie miało być na naszej trasie, ale przegrało rywalizację z Mirem. Tutaj mała uwaga. Zastanawiałem się jak pisać w swoich notatkach (i w tej relacji) nazwy białoruskich miejscowości w alfabecie łacińskim. Od razu odrzuciłem transkrypcję angielską jako dziwaczną, tak było na mojej mapie, ale wywoływało to mój niesmak. Język polski i białoruski są na tyle podobne do siebie, że według mnie nie potrzebują angielskiej podpórki. Postanowiłem zatem, że miasta posiadające utrwalone polskie nazewnictwo (np. Mińsk, Nieśwież czy Grodno) będę określał niejako „po polsku”, natomiast miejscowości mniejsze czy mniej znane będę opisywał fonetycznie. Alfabet białoruski oparty jest na cyrylicy i nie do końca jest tożsamy z rosyjskim. Posiada na przykład ciekawą literę „Ӯ”, którą nie od razu rozszyfrowaliśmy jako odmianę „w”. Większość oznaczeń na drogach wypisana była bukwami, a tylko niekiedy dodatkowo stosowano litery łacińskie.

Moja znajomość języka rosyjskiego kształtowała się przez kilkanaście lat nauki szkolnej. Było to strasznie dawno temu, ale coś tam zostało jeszcze w mojej głowie. Pokolenie obecnych trzydziestolatków już nie było objęte obowiązkiem zapoznawania się z językiem bratniego narodu, zatem mogą mieć oni pewne kłopoty z poruszaniem się po Białorusi. Zresztą, czy ja wiem, w dobie globalnej sieci informatycznej i satelitów można sobie z tym jakoś poradzić.

Do Mińska dotarliśmy przed dziewiątą miejscowego czasu. Na tych czasowych machlojkach straciliśmy godzinę, którą odzyskaliśmy z powrotem dopiero w Polsce. Dało to ten pozytyw, że jasność dnia przeciągała się do dziesiątej, a więc wydłużał się potencjalny czas naszej jazdy. Nie należymy z Darkiem do porannych ptaszków i lubimy się wyspać dajmy na to do ósmej. Zresztą Darek jako ojciec dwóch małych dzieci z pewną lubością wypowiadał się o możliwości wyspania się wreszcie jak człowiek. Stolicę Białorusi już obaj obserwowaliśmy przez szybę autobusu. Dla mnie pewnym zaskoczeniem były widoczne wszędzie budowy. Wznoszono wieżowce, które nie jak u nas stały osobno, lecz tworzyły fantazyjne zwarte kompleksy. Ruch na ulicach był umiarkowany. Z uwagą zapoznawałem się z jego warunkami, bowiem niedługo mieliśmy przecież przebijać się tędy już na rowerach.

Główny dworzec autobusowy w Mińsku okazał się dość nietypowy. Oto nie znajdował się na otwartej przestrzeni, lecz jakby w hangarze, pod kompleksem budowli. Były tam stanowiska odjazdowe, poczekalnia, a w niej sklepy, kantor wymiany walut i bankomaty. Czyli wszystko, czego w tym momencie potrzebowaliśmy. W powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach spalin. Duże i mniejsze autobusy krążące wte i wewte co chwila dostarczały nowych porcji swoich wyziewów. Z kartonami rozłożyliśmy się na terenie dworca, ale nieco z boku. Kilka metrów dalej była ruchliwa arteria i trotuar pełen przemykających ludzi. Wzięliśmy się za skręcanie rowerów. Darek ma do tego niezłą smykałkę. Gdy ja byłem może w połowie swojej pracy, on już testował swój pojazd. Zaczęliśmy się zastanawiać, ile pobrać białoruskich rubli. Waluta ta po różnych wzlotach i upadkach, inflacjach i denominacjach, jakoś się ustatkowała. Nie było też przy tym kłopotów z przeliczaniem, bo jeden rubel to równowartość około 2 złotych. Po krótkich rozważaniach doszliśmy do wniosku, że odpowiednia będzie kwota 350 rubli. Darek poszedł do pomieszczenia poczekalni, by w kantorze wymienić swoje euro, a ja kończyłem składanie Zdechlaka.

Gdy tak dłubałem przy rowerze nagle przy mnie pojawił się jakiś jegomość i dość bezpośrednio spytał: „szto wy tu remontirujetie?” Z tonu jego głosu można było bez trudu odgadnąć, że to dworcowy dygnitarz. Coś tam zacząłem bąkać, a on mi na to, że „nie nada”, bo tu dworzec i ogólnie żebym się wynosił. Rower już miałem prawie złożony i to go jakoś uspokoiło. Na odchodnym kazał usunąć z dworca nasze puste już kartony. Przytaknąłem, żeby w końcu się go pozbyć. Po chwili nadszedł Darek dumnie trzymając w ręku plik banknotów. Opowiedziałem mu o wizycie nerwowego pana, Darek zgodnie ze swoim stoickim charakterem raczej się nie przejął. W bankomacie pobrałem uzgodnioną wcześniej kwotę. Przed włożeniem do niego karty miałem pewną obawę, czy będzie „rabotał” i czy zechce wypłacić pieniądze i zwrócić kartę. „Rabotał” bez zarzutu. Darek wyjął ostatnie polskie kanapki, które przemycił przez granicę. Smakowały wybornie. Rozejrzeliśmy się za śmietnikiem, by przy nim porzucić nasze zbędne już kartony. Niczego takiego nie było, zatem zostawiliśmy je w widocznym miejscu na granicy dworca. Spakowaliśmy sakwy, założyliśmy liczniki i w drogę. Przez pierwsze metry wsłuchiwałem się w pracę roweru. Wszystko funkcjonowało prawidłowo. Zdechlak w kwitnącej formie zniósł ponaddobową podróż. Mińsk stał przed nami otworem. Postanowiliśmy zrobić małą rundę po głównych placach miasta.

Nasze zwiedzanie większych miast lub obiektów na trasie ogranicza się do ich podziwiania z zewnątrz. Idea rowerowej jazdy kłóci się z łażeniem po muzeach i galeriach. Po przejechaniu niespełna dwóch kilometrach trochę ulicą, trochę chodnikiem, dotarliśmy do chyba największego placu Mińska. Na wszystko z góry spoglądał wielki kamienny Lenin. Na placu wyłożonym betonową kostką były ławeczki, zadbane klomby, przystrzyżony żywopłot. Tylko jakoś ludzi było mało. Za Leninem wznosiło się ogromne gmaszysko, po rozmachu i białoruskich symbolach państwowych, które je przyozdabiały, łatwo można było domyślić się jego rządowego charakteru. Z boku stał kolejny strzelisty budynek, na którym dostrzegliśmy napisy „uniwersytet”. Z drugiej strony, jakby na przekór całej tej socrealistycznej poetyce, czerwienił się dostojny kościół katolicki. Zbudowany z cegły, wyglądał na całkiem nowy. Przy wejściu do świątyni, jakby na straż, wystawiono wizerunki dwóch papieży: Jana Pawła II oraz Franciszka. Na placu przykościelnym stał brązowy śliczny pomnik św. Jerzego ubijającego smoka. Może to moje wrażenie, ale miał spojrzenie Lenina.

W centralnym punkcie placu ciurkała fontanna przyozdobiona kamiennymi żurawiami zrywającymi się do lotu, naokoło której umieszczono także kamienne herby ważniejszych białoruskich miast. Urządziliśmy tam sporą sesję fotograficzną. Mój aparat trochę szwankował, nie chciała otwierać się przesłona. Kiedyś spotkała go przykra przygoda. Otóż robiłem nim sobie zdjęcie z tabliczką jakiejś gminnej miejscowości. Za statyw służył mi otwarty bidon, w którym był mój ulubiony napój, sok pomarańczowy. W trakcie oczekiwania na odpalenie migawki nagle mocniejszy wiatr obalił tę chwiejną konstrukcję. Lepki sok pomarańczowy oblał urządzenie. Czyściłem potem aparat dość solidnie, ale ta kleista substancja zawsze skądś wyłaziła i blokowała przesłonę. Z czasem i z kolejnymi czyszczeniami aparat jakoś się „naprawił”. No ale na Białorusi niekiedy nie chciał gładko „rabotać”. Darka szczególnie rajcował Lenin. Oczywiście nie jest jego wyznawcą i apologetą. Po prostu cieszył oczy widokiem, którego pewnie oprócz Rosji już się nie uświadczy. Na mnie podobnie to działało. Na naszej dalszej trasie niewiele było sowieckich pomników, którym darowaliśmy. Podjeżdżaliśmy pod prawie każdy i znowu należało walczyć z przesłoną aparatu sklejoną sokiem pomarańczowym.

Ciekawym obiektem na naszej mińskiej trasie był budynek cyrku państwowego. Jechaliśmy do niego główną dwupasmową arterią miasta. Nagle tuż za nami rozległ się dźwięk syreny, a jakiś głos płynący przez megafon nakazał nam zjechać na chodnik. Za chwilę minął nas milicyjny radiowóz. Usłuchaliśmy grzecznie i wskoczyliśmy na trotuar. Była tam też ścieżka rowerowa. Milicja odjechała, a my stanęliśmy przy cyrku. Sama budowla może nie była wyjątkowa, ale cudne były rzeźby umieszczone przy niej: fantazyjne zwierzęta, klauni, artystka uprawiająca woltyżerkę. Zrobione ze smakiem przykuwały wzrok. Gdy oglądaliśmy puszystego kotka ze sterczącym ogonem, podszedł do nas mińszczanin i z lekką zadumą powiedział: „no smatri, zapierdolili”. Pokazał przy tym szyję kotka. Rzeczywiście, były na niej jakieś odłamane końcówki. Pewnie kocurek miał obrożę, ale się komuś spodobała. Dotarliśmy jeszcze do kilku placów, z różnymi obiektami. Była zatem opera, Pałac Republiki, park miejski, w którym dotarliśmy do gigantycznej rzeźby jakiegoś znanego twórcy (co prawda mnie jego nazwisko nic nie mówiło, ale niech ma), przystanęliśmy przy nadrzecznym bulwarze i chwilę wpatrywaliśmy się w nurt rzeki Swisłacz. Rowerowa runda po mieście trwała z półtorej godziny. Minęła jedenasta. Należało pomyśleć o wyrwaniu się z miasta. Przed wyjazdem sprawdziłem, że Mińsk liczy więcej mieszkańców niż Warszawa. Nieco mnie to zaskoczyło. Nie wiem, gdzie ta ludność się przed nami ukryła, ale w porównaniu z naszą stolicą, Mińsk wyglądał jakoś mizerniej.

Darek sprawdził nasz kierunek w telefonie i rozpoczęliśmy żmudny proces przebijania się przez miasto. W sklepie zaopatrzyliśmy się jeszcze w napoje, batoniki oraz banany i jazda. Ze dwa razy stanęliśmy, by sprawdzić trasę. Wyjazd z Mińska okazał się dość prosty, szybko wskoczyliśmy na właściwą trajektorię, która wyprowadzała nas ku południowym rogatkom miasta. Jechaliśmy głównie ulicami, ale czasem też chodnikiem, jeśli na nim równocześnie wytyczono ścieżkę rowerową. Bezkolizyjnie przecięliśmy dwie wielkie obwodnice, których pierścienie okrążają Mińsk. Gdy stanęliśmy przy tablicy oznajmiającej, że wyjeżdżamy z miasta, na liczniku wybiło 15 kilometrów. Była obowiązkowa fotka z tabliczką. Darek nieco grymasił, że z przekreśloną i chciał nawet przebić się przez dwupasmówkę na drugą stronę, by pstryknąć zdjęcie z Mińskiem bez czerwonej pręgi. Było to jednak ryzykowne, bo pasma oddzielał pas zieleni z barierą, a poza tym ruch był całkiem krzepki. W końcu zrezygnowaliśmy i pomknęliśmy w dal.

Wreszcie na trasie! Przed nami otwierała się wielka przestrzeń. Ruszyliśmy z kopyta. Droga posiadała szeroki pas awaryjny, którym jechało się sprawnie i bezpiecznie. Nawet ciężkie chmury, które do tej pory cały czas wisiały nam nad głowami, zaczęły być absorbowane przez błękit. Zrobiło się ciepło. Zgodnie z naszym uświęconym wieloletnią tradycją zwyczajem, rozpoczęliśmy jazdę zmianową. Na łebka przypada dycha, a potem zmiana. Sposób ten powodował, że kilometry uciekały jakby szybciej, a ambicją każdego prowadzącego było podkręcenie tempa. Dawało to również poczucie, że sprawiedliwie dzielimy na siebie swoje obowiązki. Gdy startowaliśmy w Mińsku, na moim liczniku globalny sezonowy dystans dochodził do dziewięciu tysięcy kilometrów. Dokonaniem Darka była setka zrobiona po Warszawie z obciążeniem w postaci jego syna Tomusia wiezionego z tyłu. Spora dysproporcja. Zastanawiałem się, czy Darek szybko załapie wyprawową formę. Hm, zrobił to od razu. Wesoło i w mocno naciskając na pedały gnaliśmy w dal, a wiatr owiewał nasz, rzekłbyś, tandem. Droga minimalnie falowała w pionie, po bokach zostawialiśmy zjazdy do mniejszych miejscowości.

Po parunastu kilometrach jazdy nakreślony wyżej sielankowy obraz został nico zmącony. Oto naraz poczułem, że zaczyna mi uciekać tył roweru. Krzyknąłem do Darka, który akurat ciągnął szychtę, żeby się zatrzymał. No tak, opona traciła prężność. Zawsze mnie takie sytuacje denerwują. Tak było i tym razem, tym bardziej, że ujechaliśmy niewiele, a przed nami był jeszcze szmat drogi. W miarę szybko uwinąłem się ze zmianą dętki. Gdy już rower stał gotowy do odjazdu, jeszcze raz sprawdziłem twardość napompowanej mocno gumy. Nie rabotajet! To znaczy znowu kapeć. Wtedy przypomniałem sobie, że testując Zdechlaka przed wyprawą też spłatał mi podobnego figla. Co prawda do domu przyjechałem bez problemu, ale przez noc zlazło powietrze. Zarówno wtedy jak i teraz dość pobieżnie zbadałem wnętrze opony. Pewnie siedział tam jakiś ostry przedmiot. Zdjąłem ponownie oponę i poddałem ją szczegółowym badaniom. No kurczę blade, nic nie było. Poprosiłem Darka o pomoc. Jego młode oczy i czułe palce po paru sekundach znalazły powód moich problemów. W środku opony siedział mały pręcik, który bezwstydnie ją perforował (już wtedy w myśli użyłem bardziej obrazowego porównania: „który ją bezwstydnie deflorował”). Jego ostra końcówka haratała moje dętki. Przy pomocy rąk oraz zębów wyciągnąłem bezecnika i zabrałem się za łatanie dziury, drugiej zapasowej dętki już bowiem nie miałem. Tym razem montaż opony przyszedł bardzo opornie. Diabelska guma nie chciała nasunąć się na swoje miejsce. Wreszcie z pomocą kolegi uległa naszej presji. Był to jedyny przypadek defektu sprzętu na naszym wyjeździe, nasze maszyny na dalszych kilometrach były już niezawodne. Godzina robiła się już poważna, zatem ostro zabraliśmy się za jazdę. Na gładziutkim asfalcie wyczułem, że lekko bije mi tylne koło. Było to pewnie efektem złego ułożenia się opony w obręczy. Czułem to wyraźnie, na początku liczyłem na to, że pod wpływem ciężaru opona sama odpowiednio zaskoczy, potem już nie chciało mi się z tym babrać. Bicie zanikało, gdy jechaliśmy po chropowatej powierzchni, wzmagało się przy pokonywaniu równej drogi. W końcu się do tego przyzwyczaiłem i prawie nie czułem rytmicznych podskoków.

Zmieniając się co dziesięć kilometrów szybko stwierdziliśmy, że nasze liczniki nie są zsynchronizowane. Licznik Darka sporo dodawał. Mój z kolei był ustawiony idealnie, bowiem przykładam do tego sporą wagę. I mogę za poprawność jego wskazań dać sobie odciąć wszystkie członki. Darek przed wyjazdem wyposażył swój rower w nowe opony i nie skalibrował licznika, stąd też powstała różnica. Postanowiliśmy, że po przejechaniu całego pierwszego etapu dokonamy stosownych przeliczeń i skorygujemy jego ustawienie.

Gdy zaczęło nam burczeć w brzuchach, jak na zawołanie pojawiła się knajpa. Wyglądała niepozornie, mieściła się przy jakimś centrum ogrodniczym, no ale „rabotała”. Zamówiliśmy sobie kawał wieprzowiny z ziemniakami i grecką sałatkę. Do popicia wzięliśmy po lokalnym piwku o nazwie Alivaria. Strawa pokrzepiła ciało, piwo ciut polepszyło humor. Za obiad zapłaciliśmy dosyć dużo, w przeliczeniu ponad 30 złotych na osobę. Ale czy był sens skąpienia na wakacjach?

Z głównej arterii zjechaliśmy do wsi Dzieszczanka. Od razu jakbyśmy się cofnęli w czasie o parę pokoleń. Małe domki kryte przeważnie eternitem dawały wrażenie głębokiej rustykalności. Hałasy samochodowego ruchu ucichły. Ogarnęła nas sielska cisza, czasem tylko doleciało szczekanie psa, czasem tylko pojawił się jakiś człowiek, który patrzył na nas z równym zainteresowaniem jak my na niego. Za wsią asfalt zanikł, a my po raz pierwszy zaczęliśmy mierzyć się z szutrami. Przyznam, ze ten rodzaj nawierzchni nie wywołuje we mnie entuzjazmu. Wolę coś bardziej konkretnego. Parokilometrowy odcinek przemierzyliśmy jednak całkiem zwinnie. Dużym pozytywem szutru było zniwelowanie odczucia bicia tylnego koła. Innych plusów nie znalazłem, toteż ze sporą ulgą w końcu dostrzegłem czarną wstęgę, która za chwilę stanowiła naszą drogę.

Pierwszym miasteczkiem, do którego dotarliśmy, była Uzda. Do tej miejscowości o nieco końskiej nazwie doprowadziła nas nieproporcjonalnie do jej wielkości szeroka dwupasmówka. Darek oczywiście wypatrzył postsowiecki monument i skręciliśmy ku niemu, by chwilkę go pooglądać no i zrobić zdjęcia. Na rondzie Darek sprawdził nasz kierunek. Nieco się zdziwiłem, gdy zamiast nazwy miejscowości z mapy, drogowskaz wycelowany w tę stronę podawał niefigurujące na niej dziwne określenie „Nieman”. Jakoś wierzyć mi się nie chciało, żeby znak drogowy kierował ku rzece Niemen. Po przeanalizowaniu mapy doszedłem do wniosku, że było to możliwe, bowiem rzekę tę mieliśmy przeciąć.

Następne kilkanaście kilometrów przemknęliśmy podkręcając tempo, ciesząc się sprzyjającą pogodą i wsłuchując w słodki dźwięk powietrza ciętego naszymi rowerami. Droga doprowadziła nas rzeczywiście do Niemna. Rzeki stanowią jeden z moich ulubionych obiektów obserwacji. Stanęliśmy zatem na chwilę na moście. Otoczył nas obraz sielski i beztroski. Niemen, w tym miejscu jeszcze niemrawy i malutki, leniwie toczył swoje wody. Wokół była zieleń drzew i podwójny błękit: jeden na górze, a drugi odbity w rzece. W oddali pasło się stado krów.

Za mostem była wieś Mahilna i … koniec asfaltu. Dopiero teraz dotarła do mnie logika owego dziwnego drogowskazu na rondzie w Uździe. Czekała nas teraz zabawa na szutrze. Ujechaliśmy nim z pięć kilometrów. Szło nam to nawet dobrze. Droga była sucha i ubita, wokół pachniał sosnowy las. W osadzie Jazwiny skończył się też szuter. Przed nami ukazała się zwykła leśna ścieżyna. W tym momencie ostatecznie straciłem wiarę w moją mapę, na której tak samo oznaczono drogę asfaltową, szutrową i leśny dukt. Cóż było robić? Powrotu nie było. Ruszyliśmy zatem w bór. Kilkanaście kilometrów tej przejażdżki zapamiętałem jako coś koszmarnego. Droga w wielu miejscach była zapiaszczona do tego stopnia, że trzeba było prowadzić rower, bo kopały się koła. Co jakiś czas całą jej szerokość zajmowała wielka kałuża, którą także należało obejść. Wszystko to byłoby jeszcze bułką z masłem, gdyby nie inna leśna atrakcja. Komary. Wykorzystywały każdy moment postoju i marszu, by naraz w nieprzebranych chmarach rzucić się na nas. Atakowały jak Armia Czerwona pod Stalingradem, żądne tym razem polskiej krwi. Śmierć kolegów, którzy ginęli tuzinami, innych nie odstraszała. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Jedynym sposobem obrony była jazda na rowerze. Przy prędkości około 15-17 km/h już nie nadążały i był to jedyny moment wytchnienia.

Darkowi lepiej szło pokonywanie tej przeklętej drogi, po niedługim czasie zostawił mnie na pastwę tych bolszewickich zbójów. Starałem się jak najszybciej pokonywać przeszkody na drodze, by jak najwięcej jechać, jednak i tak zostałem szpetnie pocięty. Potem już do końca jazdy rozdrapywałem swędzące miejsca. Wreszcie w oddali dostrzegłem więcej światła, las się przerzedzał. Na małym wzgórku ujrzałem czekającego na mnie Darka, który już stał na asfalcie i dynamicznie opędzał się od wściekłych insektów.

Jazda asfaltem bez komarów była boska. Obiecywałem sobie, że już nigdy więcej. Cóż, przewrotny los zadrwił sobie z moich przyrzeczeń. Za wsią o romantycznej nazwie Żygałki znowu czekał na nas piach. Nawet Darek sprawdzający trasę satelitarnie też rozkładał ręce. Moja mapa dalej snuła fantasmagorie utwardzonych dróg. Zacisnęliśmy zęby i ruszyliśmy ku komarom. Tym razem były one jakby leniwsze, atakowały od niechcenia, no może ciut lepiej niż żołnierze francuscy w ’39. Odcinek leśny był znacznie krótszy od poprzedniego, po kilkunastominutowym wysiłku ponownie dotarliśmy do bardziej lubianych nawierzchni.

Zbliżał się wieczór. Gdzieś pewnie w tych rejonach przebiegała polska przedwojenna granica. Pomyślałem, że może dobrze, że zabrano nam te obszary. Ile byłoby roboty z gminami?!

Od wsi Andruszy do Nieświeża było już niedaleko. Darek przeżył mały moment grozy, gdy jadąca przed nim na rowerze babcia w gumofilcach, nagle odbiła prosto na niego. Jakimś cudem uniknął kolizji. Wymamrotał coś tam pod nosem. Pewnie jakiś bluzg.
Przed dwudziestą pierwszą zameldowaliśmy się w Nieświeżu. Dzień powoli gasł, ale ciągle było widno. Zaczęliśmy szukać noclegu. Pierwszy punkt okazał się chyba w ogóle nieczynny, drugi, coś w rodzaju agroturystki (po ichniemu agrosudba), był nawet otwarty, ale nie było gospodarza, bo gdzieś wyjechał. Chwilę czekaliśmy przypatrując się dorodnej białoruskiej młodzieży płci męskiej, która oprócz słowa „kurwa” używała mało innych słów. Hm, jak te języki słowiańskie są do siebie podobne. Trzecim obiektem był piękny hotel położony w rynku. Był dziwnie ciemny. Wszystko wyjaśniło się za chwilę, nie rabotał, o czym informowała kartka w drzwiach. Swe podwoje miał otworzyć od sierpnia. Źle to wyglądało. Darek jeszcze coś tam wynalazł na swoim telefonie. Włączyliśmy nawigację i powoli, już po ciemku, wyruszyliśmy na poszukiwania. Na szczęście mieliśmy lampki z tyłu. Darek znowu w ostatniej chwili uniknął kolizji. Tym razem powodem był to pieszy, pijany jak bela, który naraz wtargnął mu pod koła. W końcu nawigacja zaprowadziła nas do celu. Była to agroturystyka „Nieświeska”, gdzie znaleźliśmy swą przystań. Z pewną nostalgią odczytałem nazwę ulicy: „Kościuszki”.

Nasza gospodyni pochwaliła się, że jej syn też jest rowerzystą i ma nawet zaliczony przejazd na godnej podziwu trasie Paryż-Moskwa. Rowery wstawiliśmy do czegoś w rodzaju szopy-garażu, przynajmniej nie groził im deszcz.Byliśmy głodni, senni i nieco wyczerpani. Sklepy już nie rabotały, a na nasze pytanie o jedzenie właścicielka odrzekła, że nie serwuje posiłków. Pozwoliła wszakże korzystać ze wspólnej kuchni i jej zapasów. Wyszperaliśmy płatki owiane i postanowiliśmy je ugotować na wodzie. Cóż, danie jak danie, szału nie było, ale człowiek głodny wszystko spałaszuje. Płatki zaprawiliśmy dodając kakao, a ja do swojej porcji dosypałem też łyżkę cukru.

Gdy siadaliśmy do stołu, gospodyni przyniosła nam po talerzu jajecznicy, chleb i ogórki. Wyglądaliśmy widocznie nieszczególnie, bo się nad nami zlitowała. Bardzo jej podziękowaliśmy i jak wygłodniałe wilki rzuciliśmy się na jedzenie. Jeszcze przed kolacją zapoznaliśmy się z pokojem oraz zgodnie z naszym rytuałem przeprowadziliśmy losowanie łóżka. Czynność ta wykonywana jest przez nas tylko podczas pierwszego noclegu. Zwycięzca losowania wybiera sobie łóżko, a w zamian przegrany może jako pierwszy skorzystać z łazienki. Na drugim i kolejnych noclegach już nie ma losowania: pierwszeństwo łóżka i łazienki przypadają naprzemiennie. Losowanie odbyło się polską złotówką, bowiem białoruskie ruble nie mają wszak orzełka, a my lubimy tradycje. Wygrał je Darek i mógł cieszyć się znacznie szerszym wyrkiem. W rowerowym kajeciku skrupulatnie odnotowałem przebieg trasy oraz parametry jazdy. Dystans pod 130 km uważałem za całkiem przyzwoity. Ciepła kąpiel spotęgowała pragnienie snu. Zapadłem weń jak w głęboką narkozę. I nie jest to bynajmniej czcze porównanie, bo od niedawna dokładnie wiem, jak to wygląda. Czy Darek chrapał, tego powiedzieć nie mogę, bo nie słyszałem.

Poranek przywitał nas wesołymi promieniami słońca. Leniwie opuszczaliśmy nasze ciepłe legowiska. Ze średnim apetytem na śniadanie zjedliśmy upichconą poprzedniego wieczoru owsiankę. Dokonałem szybkich obliczeń i Darek zmienił ustawienie swego licznika. Przed wyjazdem sprawdziłem stan tylnego koła. Guma była twarde i ani myślała wypuszczać powietrze. Ucieszony z tego powodu szybko spakowałem swoje sakwy. Naszej sympatycznej gospodyni zostawiliśmy pieniądze za kolację, bo nie chcieliśmy w jej oczach uchodzić za niewdzięczników.

W Nieświeżu znajduje się chyba najbardziej znany białoruski zabytek, renesansowo-barokowy zamek Radziwiłłów. Grzechem byłoby go sobie odpuścić. Postanowiliśmy zatem do niego podjechać. Położony jest kilka kilometrów od centrum miasta. Wcześniej jednak zrobiliśmy rundę po samym miasteczku. Dotarliśmy do ratusza, dwóch świątyń: cerkwi (którą już widzieliśmy poprzedniego dnia) i kościoła katolickiego oraz do charakterystycznej dla miasta rzeźby lwa, dźwigającego tarczę z herbem miasta. Nieśwież robił senne wrażenie. Turystów było niewielu, a i tubylcy gdzieś się schronili. Przecinając miasteczko, zauważyłem ulicę Suworowa. Chyba tylko na Białorusi możliwe jest, aby koło siebie były ulice, których patronami byłyby osoby historyczne, prowadzące ze sobą wojnę: Kościuszko i Suworow. Taki to już koloryt lokalny. Uśmiechnąłem się na myśl, że i tak wszystkich w każdym mieście godził Lenin – patron głównych arterii, skwerów, placów, uwieczniony na niezliczonych pomnikach.

Do zamku dojechaliśmy przed dziesiątą. Otoczona fosą dostojna budowla zrobiła na mnie spore wrażenie. Najpierw obejrzeliśmy go z zewnątrz, ale gdy okazało się, że aby wejść na dziedziniec należało kupić bilety, po krótkim namyśle zdecydowaliśmy się pogwałcić swoje zasady i bardziej szczegółowo zapoznać się z tym przybytkiem. Rowery spięliśmy ze sobą oraz drzewem przy bramie wejściowej, a sami podreptaliśmy na zwiedzanie. Na wielkim wyłożonym kostką krużganku przechadzali się turyści. Pięknie odnowiony zamek prezentował dużo symboli związanych z Polską i magnackim rodem Radziwiłłów. Były orły w różnych odmianach, były Trąby – herb radziwiłłowski, były inne nierozpoznane przez nas ozdoby i oznaczenia. Cóż było robić, po krótkiej rozmowie postanowiliśmy iść „na pokoje”. Komnaty oślepiały złotem i przepychem, obrazowały dawno minioną potęgę Rzeczypospolitej i bogactwo jej niektórych obywateli. Przechodząc przez kolejne sale podziwialiśmy portrety, żyrandole, fantazyjne złocenia, marmury, wykwintne meble, wspaniałe piece kaflowe, dawny oręż i trofea myśliwskie. W każdej komnacie czuwała pani, która baczyła na to, by obecne pospólstwo nie chciało ze sobą zabrać odrobiny bogactw z dawnych czasów. W sklepiku kupiliśmy sobie drobne pamiętniki w postaci magnesików na lodówkę. Nasyceni historią i przepychem opuściliśmy zamkowe sale. Uciekło nam trochę czasu, ale trudno. Przecież Nieświeża w przyszłości raczej już nie odwiedzimy.

Białorusini okazali się uczciwi, nie buchnęli nam rowerów, ani żadnych innych rzeczy, które były w nich. Do zamku dokleiło się parę restauracji. W żołądku odbijała mi się postna owsianka, Darek też wyglądał na człowieka, któremu przydałby się jakiś zapas kalorii. Zasiedliśmy zgodnie w wygodnych fotelach i zamówiliśmy po omlecie. Żeby lepiej się trawiło, poprosiliśmy też o miejscowe piwo. Było lekkie, chłodne i skutecznie gasiło pragnienie. W knajpie zmitrężyliśmy z pół godziny. Gdy ją opuszczaliśmy, miałem wyrzuty sumienia, bo minęło południe, a na liczniku był wynik jednocyfrowy. Dojechaliśmy z powrotem do Nieświeża i po ostatnich zakupach w „magazinie” wreszcie wyruszyliśmy w trasę. Kierowaliśmy się na północny zachód, ku Lidzie.

Jechaliśmy drogą, którą w naszej nomenklaturze można nazwać wojewódzką. Przez kilkanaście kilometrów posuwaliśmy się wydzielonym pasem awaryjnym. Co jakiś czas znaki umieszczone przy drodze objaśniały, że pas ten należy traktować jako drogę dla rowerów. Przemierzałem na rowerze różne kraje, ale nigdzie nie widziałem takiego udogodnienia dla cyklistów. Hm, no może w Szwajcarii, ale tam osoba poruszająca się rowerem jest prawie nietykalna. Kręciliśmy ostro, a ja zachwycałem się gładkością drogi, w pamięci mając piaszczyste nawierzchnie z poprzedniego dnia. Bicie tylnego koła wcale nie mąciło tego zachwytu. W miarę upływu minut i godzin na rowerze zaczynałem odczuwać ból rąk, a dokładnie przedramion. Z początku myślałem, że wynika on z przeforsowania się przy dźwiganiu kartonu, ale później uświadomiłem sobie, że czasem tak mam po zmianie roweru. Do tej pory cały sezon jeździłem kolarzówką, a Zdechlak miał zupełnie inną geometrię. Pewnie ten ból był swoistym protestem organizmu przeciwko zmienionej pozycji, przy której większe naciski szły na ręce. Ratowałem się zginając i wykręcając ręce w różnych płaszczyznach w czasie zjazdów lub podczas ustabilizowanej jazdy. Ćwiczenia te nawet pomagały, dając na chwilę ulgę napiętym mięśniom. Zresztą kątem oka widziałem, że Darek też macha łapkami w sposób podobny do mojego.

Niespodziewanie teren zaczął się wybrzuszać. Trudno oczywiście mówić o górkach, ale wyraźnie zaczęliśmy jazdę interwałową. Podjazdy i zjazdy miały nachylenie może do 4-5 procent, przy ich długości rzędu kilometra-dwóch. Myśląc, że to jakaś lokalna fanaberia, czekaliśmy na wypłaszczenie, przecież przecinaliśmy „kraj idealnej równości”. No ale płaskość nie następowała. Wysunąłem nawet śmiałą teorię, w głowie mając przykład naszych Mazur, że winny za pofałdowanie terenu był lodowiec. Analizując warunki geograficzne Białorusi można rzeczywiście dojść do wniosku, że musi być tam płasko, bowiem najniższy punkt ma wysokość 90 mnpm, a najwyższy 346 mnpm. Różnicę wysokości rzędu 256 m na dobrym podjeździe można pokonać na dystansie trzech kilometrów. Nie zawsze jednak prosta interpretacja danych statystycznych jest słuszna. Mnie takie niespodziewane urozmaicenie trasy nawet odpowiadało…

Gdy dojeżdżaliśmy do Miru nasze liczniki wskazywały nieco ponad 40 kilometrów. Przyrząd Darka jeszcze trochę przekłamywał, ale już nieznacznie. Postanowiliśmy skorygować go ponownie po zakończeniu jazdy. Zresztą należy zaznaczyć, że nawet przy idealnie skalibrowanych licznikach, nie muszą one pokazywać dystansu zgodnego co do metra. Przecież każdy jakoś inaczej podjeżdża do sklepów, do miejsca postoju, inaczej manewruje, stąd według mnie różnica rzędu 100-200 m na dystansie 100 km jest pomijalna.

W Mirze znajduje się kolejny piękny zamek, który podobnie jak nieświeski, jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Do Miru zjechaliśmy z kolejnej hopki i już z daleka widzieliśmy monumentalną budowlę. Piękne białe i biało-brązowe wieże celowały w niebo. Na chwilę przystanęliśmy przy zamku. Darek lekko mlaskał, chyba miał ochotę na zagłębienie się w zamkowe komnaty. Nie mieliśmy jednak już na to czasu, zadowoliliśmy się zatem obejrzeniem obiektu z zewnątrz. W miasteczku przycupnęliśmy poza tym przy kościele, cerkwi, jakimś budynku rządowym oraz pomniku wojennego gieroja. Towarzysza Lenina w wersji kamiennej lub betonowej nie stwierdzono.

Pokrzepieni na duchu, chociaż pewnie nie do końca, bo nie dane nam było zobaczyć przepychu komnat mirskiego zamku, ruszyliśmy ostro w dalszą drogę. Za miasteczkiem rozpoczął się kolejny podjazd. Znak drogowy z pewną dumą (przynajmniej ja to tak odczytałem) wieścił, że czeka nas 12 procentowa stromizna. No bez przesady, mogło tam być w porywach do sześciu. W tym miejscu zadumałem się nad wymyślonym przez siebie tytułem relacji. „W kraju idealnej równości”? Wypadało go zmienić. Ze swoją wątpliwością podzieliłem się z Darkiem. Tylko przytaknął, tytuł choć niezły, nie nadaje się. Hołdujemy zasadzie „prawda czasu, prawda ekranu, prawda…”, zatem trzeba było coś z tym zrobić. Dałem jeszcze szansę Białorusi poprzez pewne ultimatum. Jeśli na zjeździe nie przekroczymy 50 km/h, tytuł zostanie zachowany. Szpurt w dół był niczego sobie, licznik wskazał ponad 53 km/h. A więc tytuł do piachu!

W miasteczku Kareliczy zajechaliśmy do sklepu uzupełnić płyny i kupić jakieś drobne przekąski. Gdy Darek buszował w „magazinie”, ja na zewnątrz pilnowałem rowerów. Przed sklepem stało kilkoro dzieci w wieku 11-12 lat. Patrzyły na mnie ciekawie. W końcu przemogły nieśmiałość i zaczęliśmy rozmawiać. Mile podłechtało mnie pytanie, skąd znam rosyjski. Mimo że uczyłem się tego języka, w mojej opinii raczej kiepsko się nim posługuję. Pytały o wszystko: dokąd jedziemy, skąd jesteśmy, jak po polsku nazywa się to, czy tamto, czy nie bolą mnie nogi od pedałowania, ile kosztuje mój rower itp. Były przy tym zadziwiająco grzeczne i czuło się, że odnoszą się do mnie z szacunkiem jako do starszego. Pamiętam, że i u nas kilkadziesiąt lat temu dzieci tak się odnosiły do dorosłych. Teraz od takich polskich wyrostków można usłyszeć wiązankę podwórkowej łaciny. Spodobało mi się to i pomyślałem, że przynajmniej pod tym względem Białoruś jest ostoją starych dobrych zasad. Dzieci pożegnały nas uśmiechami i machaniem rąk.

Pokonując interwały dojechaliśmy do Nowogródka. W samym mieście pokonaliśmy najcięższy podjazd na trasie. Licząca 600 m długości stromizna trzymała nachylenie powyżej 10 procent. W pobliżu centrum wypatrzyliśmy restaurację. Było popołudnie, a więc należało podładować cielesne akumulatory ciepłą strawą. Pogoda była urocza, zasiedliśmy zatem na zewnątrz knajpy. Przy stoliku obok siedziała para dzieckiem. Okazało się, że byli to Polacy. Zamieniliśmy parę zdań, powiedzieli nam, że w parku po drugiej stronie ulicy znajduje się muzeum Mickiewicza. Ze smakiem spałaszowaliśmy mięsiwo podlane złocistym płynem z bąbelkami. Gdy podjechaliśmy pod muzeum, okazało się, że już nie rabotało. Było po osiemnastej. Pstryknęliśmy parę fotek zza płotu i tym musieliśmy się zadowolić. Muszę tu zaznaczyć, że jestem kolekcjonerem zdjęć z pomnikami Mickiewicza. Mam ich kilkanaście z różnych miejsc w Europie, przy czym najbardziej egzotyczne jest chyba z bułgarskiego Burgas. Fotkę z płaskorzeźbą Wieszcza sprzed nowogrodzkiego muzeum z dumą włączyłem do swoich zbiorów.

Za Nowogródkiem teren się wyrównał. Jechaliśmy w przyjemny słoneczny wieczór, choć do zachodu słońca jeszcze trochę brakowało. Ruch samochodowy nie był duży. Warto tu wspomnieć, że wbrew powszechnej opinii, że na Wschodzie jeździ się z pogardą dla przepisów drogowych, białoruscy kierowcy traktowali nas uprzejmie, nie pchali się do wyprzedzania, mijali nas z zachowaniem odpowiedniego dystansu, nie trąbili bez potrzeby, jednym słowem sielanka. Raz tylko samochód potraktował nas obcesowo, ale wszystko wyjaśniło się, gdy dostrzegłem jego rosyjską rejestrację. Zresztą oprócz dominujących pojazdów białoruskich oraz widocznych też rosyjskich, samochodów z innymi rejestracjami było jak na lekarstwo. Cóż, wychodziła skomplikowana wizowa polityka.

Ostatni postój na trasie zrobiliśmy sobie po raz kolejny nad Niemnem. Tym razem rzeka prezentowała się okazale. Była szeroka, dumnie tocząc swe wody, a do samej linii brzegowej rósł splątany zielony gąszcz drzew i zarośli. Zjedliśmy słodycze i banany, ja wyjąłem z sakw butelczynę z piwem i ze smakiem je wydurdałem. Na moście ktoś wielkimi literami wypisał: „niech żyje Białoruś”. Zamyśliłem się nad tym. Czy u nas ktoś maluje takie patriotyczne napisy? Ostatnie takie porywy miały miejsce podczas II wojny światowej, no i może w nieco mniejszym zakresie w stanie wojennym. Po co jednak wypisywać takie hasła, kiedy kraj cieszy się niezależnością i raczej z własnej woli pakuje się pod skrzydła Wielkiego Brata ze wschodu? Według mnie w napisie tym ukrywał się permanentny kryzys tożsamości, który nęka to państwo i naród od początku jego w miarę niezawisłego bytu.

Do Lidy dotarliśmy w okolicach dwudziestej, pokonując w sumie w tym dniu ponad 140 kilometrów. Miasto przywitało nas starym parowozem wystawionym przy drodze oraz trzecim w tym dniu zamkiem. Zwiedzanie budowli odpuściliśmy sobie, zwłaszcza, że stanowią ją właściwie ruiny, które powoli są odbudowywane. Zrobiliśmy wszakże ładne fotki na tle ceglanego wielkiego zamczyska.

Posiłkując się nawigacją szybko znaleźliśmy hotel. Nazywał się „Lida” i był położony w pobliżu zamku. W recepcji przeszliśmy skomplikowaną procedurę zakwaterowania. Jedna pani zażądała paszportów i karteczek wydanych na granicy. Długo sprawdzała dokumenty, wreszcie na rzeczonych karteczkach dokonała stosownych adnotacji. Druga pani, która siedziała przy tej pierwszej, była od przyjęcia opłaty, która wynosiła 35 rubli od osoby. Nieco się denerwowaliśmy, że tak długo to trwa, bo wiedzieliśmy, że duży market, który napotkaliśmy na trasie rabotał do 21, a chcieliśmy kupić coś na kolację i śniadanie na następny dzień. Po zakończeniu całych tych ceregieli rowery zostawiliśmy w hotelowy hallu pod schodami, a sami szybkim krokiem pomaszerowaliśmy do sklepu. Lida przedstawiła nam się jako spore, tętniące życiem miasto. Do marketu zdążyliśmy. Zapatrzyliśmy się w nim strawę i napitki. W sklepie pracował liczny personel, a nas najbardziej zaskoczyło, że wśród niego była pani, do której obowiązków należało wyłącznie ważenie towarów klientom. No i co, łatwo można zwalczyć bezrobocie? Towarzysz Lenin czuwał.

Kolacja smakowała wybornie, a do łóżek kładliśmy się z poczuciem porządnie wykonanego planu. W hotelu było wi-fi, a więc mogliśmy się zapoznać z aktualnościami w naszym kraju. Hm, nic ciekawego.

Ranek był pogodny, błękitne niebo zapowiadało ładny dzień. My to mamy to szczęście! Po przeliczeniach w Darka liczniku ustawiliśmy nowe dane. Tym razem już powinno się zgadzać. Korzystając z sygnału internetu, ściągnąłem sobie na telefon googlowską mapę zachodniej Białorusi. Jak to zrobić, pokazał mi Darek. Teraz i ja mogłem bawić się w sprawdzanie położenia i szukanie właściwej trasy. Z wyjazdem z hotelu nie spieszyliśmy się zbytnio. Czekała nas droga do Grodna, która miała liczyć nieco ponad 100 kilometrów. Spokojnie zjedliśmy śniadanie i zrelaksowaliśmy się przed wyjazdem.

Pierwsze kilkanaście kilometrów przejechaliśmy główną arterią na Grodno. Ruch samochodowy był tu spory, dużo było zwłaszcza ciężarówek. Brnęliśmy bez przyjemności wypatrując naszego skrętu w prawo, ku wsi Wawierka. Po skręceniu w boczne drogi odetchnęliśmy wreszcie. Otoczyła nas leśna cisza, która od razu wspaniale podniosła komfort jazdy. Zastanawialiśmy się, czy nie czekają nas szutry, ale było nam to jakoś dziwnie obojętne. Auta przejeżdżały z częstotliwością raz na parę minut. Kondycja nam dopisywała, a pogoda wyraźnie nie chciała się popsuć. Oglądaliśmy senne wioski z małymi domkami oraz świeżo odnowionymi świątyniami obojga obrządków. Zamieszkiwał tu lud nad wyraz tolerancyjny, bo w każdej wsi obok siebie stały dwa krzyże: prosty (katolicki) i z dodatkową skośną poprzeczką (prawosławny). Spróbowaliśmy raz miejscowego specjału, kwasu chlebowego. Zarówno Darek jak i ja mieliśmy okazję wcześniej spróbować tego napoju. Ten białoruski nie odbiegał smakiem od innych, gasił pragnienie i przyjemnie szczypał w język.

Minęło południe, a my zaczęliśmy wyglądać jakiejś knajpy, bo warto było coś przekąsić. Gdy docieraliśmy do Astryny, mieliśmy nadzieję na jakiś obiadek. Miejscowość ta definiowana była jako osiedle typu miejskiego. Hm, ni pies, ni wydra. Ni miasto, ni wieś. O jej miejskim charakterze decydować miało kilka czteropiętrowych budynków mieszkalnych, no a cała reszta stanowiła klasyczną wieś. Darek jakoś przebolał brak restauracji, bowiem wypatrzyliśmy kolejnego Lenina na cokole. Stał na jakimś skwerku, a za nim różnymi kolorami mieniła się cerkiew. Włodzimierz Ilijcz miał srogą minę, a prawą wyciągniętą ręką jakby chciał powstrzymać tłum spieszący na nabożeństwo. „Dokąd?!”, zdawał się krzyczeć i powstrzymywać wiernych, „religia to opium dla ludu!”. Groteskowość tego zestawienia wzbudziła moje lekkie rozbawienie.

W kolejnym osiedlu typu miejskiego o nazwie Azjery straciliśmy nadzieję na przyjęcie ciepłego posiłku. W sklepie kupiliśmy po konserwie z tuszonką, chleb, trochę witamin zawartych w pomidorach i po butli piwa. Z tym całym majdanem rozłożyliśmy się nad sporym jeziorkiem i oddaliśmy się z namaszczeniem konsumpcji. Pokazałem Darkowi jak pedałem spd otwierać kapslowaną butelkę. Jest on wręcz stworzony do tego, a wiedzę w tej materii nabyłem w ramach samokształcenia podczas mojego poprzedniego wyjazdu na nasze Pomorze. Darek wyraził uznanie dla mojego sposobu otwierania butelek i przyznał, że jakoś wcześniej o tym nie pomyślał. Resztki obiadu wrzuciliśmy do wody ku uciesze licznych pływających w niej kaczek.

Na rogatkach Grodna znowu ruch się wzmógł. Kilka kilometrów przebijaliśmy się przez miasto, nim dotarliśmy w okolice centrum. Było po szesnastej, a więc mieliśmy sporo czasu na znalezienie noclegu i zwiedzenie miasta. Pierwszy hotel położony w samym śródmieściu okazał się dość drogi. Następne miejsce „Hello Grodno Hostel” byłoby nawet do przyjęcia, gdyby nie fakt, że dziewczyna, która nim zarządzała, zaproponowała, żeby jeden z rowerów „przenocował” na ulicy, bo w środku nie ma miejsca. Cóż za brak zrozumienia duszy rowerzysty?! W końcu schronienie znaleźliśmy w hotelu „Belarus”, który stał przy stadionie klubu „Niemen” Grodno. Nawet z bliska przybytek ten wyglądał jakby był nieczynny („nie rabotał”). Jego konstrukcja przypominała budownictwo socjalistyczne z początku lat siedemdziesiątych. Brudne szyby okienne, odrapane betonowe płyty, chwiejące się neony stanowiły obraz nędzy i rozpaczy. Przycupnąłem z rowerami na trawniku, a Darek poszedł się spytać. Nie było go chyba z pół godziny. Gdy już myślałem, że będziemy musieli szukać szczęścia gdzie indziej, okazało się, że hotel jak najbardziej „rabotajet”. Cena 21 rubli od osoby dawała szerokie pole do domysłów jakież to atrakcje znajdziemy w naszym pokoju. Na pytanie o możliwość wykupienia śniadania recepcjonistka uśmiechnęła się tylko kwaśno i burknęła, że nie poleca. Sprawdziła nasze paszporty, zrobiła adnotacje na wizowych karteczkach i wydała nam klucze. Rowery pozwoliła nam zabrać do pokoju. Nasz plan na wieczór wyglądał następująco: zrzucenie bagażu w pokoju, rowerowy objazd Grodna na lekko i zakupy.

Darek już od jakiegoś czasu mi opowiadał, że chciałby zobaczyć coś, o czym wcześniej czytał, a mianowicie armatę, która wycelowana była w kierunku Polski. Dosiedliśmy naszych rumaków i pojechaliśmy na poszukiwanie owej armat oraz zwiedzanie miasta. Bez sakw szusowaliśmy jak młodzi bogowie. Na pierwszy ogień poszedł Lenin, który niebawem napatoczył się na naszej trasie. Robiąc sobie sesję zdjęciową przy wodzu rewolucji październikowej zwróciliśmy uwagę, że przechodnie przyglądają nam się z uwagę. Miałem na sobie polski kostium rowerowy z orzełkiem na piersi. Pewnie spodziewali się, że będziemy robili jakieś obsceniczne gesty pozując do fotek przy Wielkim Wodzu. My niczego takiego nie zamierzaliśmy czynić. Szanujemy obce zwyczaje, nawet się wcale z nimi nie identyfikując. Zresztą Lenin był całkiem sympatyczny. Ze swoją charakterystyczną czapką na głowie nawet się lekko uśmiechał. Miał jakiś urok. Dyskretny.

Jadąc dalej dotarliśmy do monumentu Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Stanowił go prosty żołnierz w furażerce. Płonął przy nim wieczny ogień chwały i pamięci, a cały skwer był ładnie ukwiecony. Przed majestatyczną katedrą grodzieńską stał Chrystus dźwigający krzyż. Nieco żałowałem, że nie było za bardzo czasu, by wejść do środka. Przy katedrze Darek rzeczywiście znalazł tę armatę, a właściwie cały czołg, który wystawiony był na wysokim postumencie. Jego lufa była zbieżna z kierunkiem na Białystok pokazywanym przez pobliski znak. Po raz trzeci dotarliśmy do Niemna. Najpierw oglądaliśmy go z mostu, a postem zjechaliśmy wprost do jego brzegu. Będąc na moście zwróciliśmy uwagę na zniszczony budynek, który w dole przy rzece straszył opalonymi ścianami. Zaczął kropić deszczyk. Wracając do hotelu obejrzeliśmy jeszcze jedną z cerkwi oraz dawną synagogę.

Zgodnie z sugestią recepcjonistki rowery nasze zataszczyliśmy na górę. Winda „rabotała”, a więc nie było z tym problemu. Po raz pierwszy przytrafiła się nam okazja przejechania się rowerem po hotelowym korytarzu. Było to kilkanaście metrów, ale zawsze coś. Pokój był mały i nie było szansy wepchnąć do niego rowerów. Zostawiliśmy je na korytarzu przypięte do jakiejś rury. Powiedzieć, że pokój był skromny, to znacznie go dowartościować. Zwłaszcza łazienka była paskudna. Pościel była za to świeża i ciekawy widok na miejski stadion sportowy. No i był także mały telewizorek. Na zakupy musieliśmy się kawałek przejść. Ciężką torbę z zakupami nieśliśmy na zmianę, wierni tradycji sprawiedliwości do bólu.

Po kolacji przeliczyliśmy nasze pieniądze, okazało się, że mamy jeszcze sporo rubli. Pomyślałem, że mogliśmy zakwaterować się w tym pierwszym drogim hotelu i teraz pławić się w luksusie. Myśl ta jeszcze bardziej wzrosła w mej głowie, gdy okazało się, że nie ma ciepłej wody. Oblewając się zimnymi strumieniami, wyliczałem w pamięci korzyści, jakie daje taka hartująca ciało kąpiel. Wyliczanka ta jakoś mnie to nie uszczęśliwiła. Podsumowałem rowerowo dzień. Wyszło, że przejechaliśmy ponad 120 km, z czego mocno ponad 10 po samym Grodnie. Ostatnim akordem dnia było wysączenie piwa w liczbie dwóch butelek na łebka. Mnie zmorzył sen przy drugim – w połowie jakiejś oglądanej przez nas relacji sportowej.

Sobotni poranek przywitał nas lekkim zachmurzeniem. Ze śniadaniem uwinęliśmy się szybko i sprawnie. Był to ostatni pełny dzień jazdy po Białorusi. Planowaliśmy poszukać noclegu blisko granicy lub, jeśli by się udało, już w Polsce, w Białowieży. Przy planowaniu trasy okazało się, że tylko przejściem granicznym w Puszczy Białowieskiej można było dostać się do Polski na rowerze. Pozostałe okoliczne przejścia nie prowadziły ruchu pieszego i Białorusini by nas po prostu nie przepuścili. Trzeba byłoby liczyć na zapakowanie rowerów do jakiegoś busa, a na taką okazję należałoby trochę poczekać. Kiedyś przerabialiśmy to z Darkiem na przejściu Krakowiec-Korczowa po ukraińskiej stronie. Trwało to tak długo, że Darkowi uciekł jego pociąg z Przemyśla. Do dziś wspomina swoją szaleńczą jazdę i swoje kilkuminutowe spóźnienie. Tak więc woleliśmy ponownie tego nie przerabiać, bo i tym razem harmonogram był napięty.

Po pstryknięciu tradycyjnej fotki z naszym hotelem, wyruszyliśmy w drogę. Rozpoczynała się ona solidnym zjazdem. Darek jechał z przodu, a ja parę metrów za nim. Nagle zobaczyłem coś dziwnego. Oto jego bidon jakby naigrywając się z praw grawitacji gwałtownie wyskoczył z przyramowego koszyczka. Wyglądało to tak, jakby w kawałek plastiku wstąpiło życie, a rzecz, która została nim obdarzona natychmiast wybrała wolność. Widziałem to wszystko bardzo dokładnie. Tylne koło roweru Darka przejechało po bidonie. Darek podskoczył i z trudem utrzymał równowagę, a ja musiałem raptownie skręcić, by nie wpakować się na przeszkodę. Zatrzymaliśmy się, a Darek wrócił po winowajcę. Niestety bidon był popękany i nadawał się tylko do wyrzucenia. Z Darkiem prowadzimy swoistą rywalizację w zgubionych (pozostawionych, zniszczonych) bidonach. W tym momencie, o ile dobrze pamiętam, było 4:3 dla mnie.

W pewnym momencie, gdy przemykaliśmy sennymi ulicami Grodna, z naprzeciwka nadjechał milicyjny radiowóz. Z jego megafonu rozległ się niewyraźny głos. Specjalnie mnie to nie poruszyło, bo nawet przez myśl mi nie przeszło, że owa przemowa skierowana była do nas. Beztrosko dalej jechaliśmy ulicą. Za moment z tyłu usłyszeliśmy dźwięk syreny. Gonił nas! Ucieczka nie miała sensu, a więc stanęliśmy. Z radiowozu wyszedł młody milicjant, który przedstawił się jako kapitan Jakiśtam. Bez wstępów spytał, czemu lekceważymy jego polecenia. Zacząłem coś tam bełkotać i pytać się, o co w ogóle mu chodzi. Wydawało mi się, że nie dopuściliśmy się żadnego wykroczenia, jechaliśmy drogą, bo przy niej nie było przecież ścieżki rowerowej. Inaczej niż podczas naszej jazdy pierwszego dnia w Mińsku, kiedy też milicja zwróciła nam uwagę, no ale tam taka ścieżka była. Milicjant kazał nam pokazać dokumenty. Zabrał je do radiowozu i długo analizował. W myślach rozstawałem się już z nadmiarem gotówki, który ustaliliśmy poprzedniego wieczora. Przypomniałem sobie naszą wyprawę na Litwę, kiedy to za zignorowanie nakazu jazdy ścieżką rowerową miejscowy policjant po ustaleniu, że jesteśmy Polakami, z dziką satysfakcją wymierzył nam mandat po 50 litów. W młodym milicjancie odezwała się jednak słowiańska dusza. Uśmiechnął się lekko, oddał nam paszporty i kazał przestrzegać przepisów. Na odjezdnym spytałem go, jakież to są przepisy. Wyłuszczył nam je w jednym zdaniu: jeśli jest ścieżka, jedzie się ścieżką, jeśli nie ma ścieżki, jedzie się chodnikiem, jeśli nie ma chodnika, rower się prowadzi. Trochę dziwne, ale co kraj, to obyczaj.

Dalej już przez miasto brnęliśmy chodnikami. Wyjazd z Grodna zapamiętałem jako najmniej przyjemny element naszej wycieczki. Miasto ciągnęło się, jakby nigdy miało się nie skończyć. Ostatnie parę kilometrów pokonywaliśmy wśród intensywnych prac remontowych na drodze. Trudno było tam prowadzić rowery, więc jechaliśmy z powrotem ulicami, lawirując między ciężkimi maszynami. Z wytęsknieniem wypatrywałem końca strefy zurbanizowanej. Zarówno miasto jak i okoliczne tereny położone są na niewielkich wzgórkach, zatem początek naszej trasy stanowiły małe podjazdy i zjazdy.

Wreszcie opuściliśmy Grodno. Zamiast budynków otoczyły nas pola i łąki, a czasem niewielki zagajnik, widoki znacznie przyjemniejsze dla oka niż beton. Ruch samochodów wyraźnie zamarł. Stan asfaltu był idealny, o czym pośrednio informowało mnie delikatnie falujące tylne koło. Czuliśmy w nogach moc, interwały pokonywaliśmy bez zadyszki. Kierowaliśmy się na południe. Minęliśmy większe miejscowości: Kapcjewka, Indura, Aljekszycy. Pogoda ustabilizowała się na średnim poziomie: było pochmurnie, ale bez zagrożenia opadami, wiatr też był niewyczuwalny. Darek zaczął przebąkiwać coś o obiedzie. Pierwsza szansa na ciepłe jedzenie pojawiła się w Wielikiej Bierastawicy. Było to znowu osiedle typu miejskiego. W centrum nawet znaleźliśmy jakiś gastronomiczny przybytek. W środku unosił się zapach wstępnie przetrawionych dań. Obsługująca go pani wyjaśniła nam obrazowo, że nie mamy czego szukać. Nawet mnie to nie zasmuciło. W miasteczku były porosłe trawą ruiny kościoła, na których gniazdo miały bociany. Był też nasz stary znajomy, Lenin, który w dłoni dzierżył jakiś papier. Może podpisany przez siebie wyrok śmierci na carską rodzinę?

Drugą możliwość napchania żołądków czymś treściwym zaprzepaściliśmy w miasteczku Swisłacz. Nazwa ta już przewinęła się wcześniej w tej relacji i określała rzekę przepływającą przez Mińsk. Długo myślałem, że Swisłacz przepływający przez Swisłacz był tą samą rzeką, która wiła się przez białoruską stolicę. Okazało się jednak, że były dwie rzeki o tym mianie. Pierwsza (ta w Mińsku) była dopływem Berezyny, a druga – Niemna. Swisłacz był ostatnią większą miejscowością na naszej trasie. Stanęliśmy na głównym placu przy wielkiej cerkwi. Objechaliśmy też centrum w poszukiwaniu knajpy. Bezskutecznie. Znaleźliśmy za to aleję kamiennych gwiazd, a wśród nich sowieckiego żołnierza, Lenina (już ostatniego) i nawet Stalina. Obecność na cokole tego ostatniego gwiazdora nieco nas zdumiała, ale co kraj, to obyczaj. Zrezygnowani odwiedziliśmy sklep, by kupić coś na quasi obiad. Wyboru nie było zbyt dużego. Znowu puszka z tuszonką! Tym razem Darek namówił mnie na wołowinę. Posiłek zorganizowaliśmy sobie na leśnym parkingu. Zasiedliśmy pod zadaszoną wiatą i oddaliśmy się konsumpcji. Wśród pięknej przyrody odsapnęliśmy też dłuższą chwilę. Rozważaliśmy szansę dotarcia do Polski i wydała nam się ona minimalna, bo jeszcze do granicy mieliśmy sporo kilometrów, a przejście w Białowieży zamykane było pod wieczór. Darek korzystając z nawigacji wcześniej już zlokalizował jakiś kompleks turystyczny o nazwie „Dikoje” na obrzeżach Puszczy Białowieskiej, jeszcze po stronie białoruskiej. Tam właśnie postanowiliśmy dotrzeć.

Ostatnie kilometry były najbardziej przyjemne. Jechaliśmy wśród lasów, praktycznie sami na drodze, nie czując ciężaru sakw, oddychając pełną piersią. Teren wygładził się. Zmiany co dziesięć kilometrów następowały jak w przyspieszonym tempie. Gdy dotarliśmy do malutkiej wioski Kletnoje, nie wyglądało, aby był w niej jakiś kompleks turystyczny. Nie było żadnych informacji, ani drogowskazów. Zwątpienie zaczęło wlewać się w nasze serca. Noc w lesie bez żadnego zabezpieczenia? Komary zjedzą nas do ostatniej kosteczki. Darek ustawił nawigację. Korzystając z tego dobrodziejstwa jak po sznurku trafiliśmy do naszego ośrodka. Czegoś takiego się nie spodziewałem! Położony na paru hektarach kompleks był jak marzenie. Do dyspozycji gości były drewniane domki z luksusowym wyposażeniem, piękna restauracja, plac zabaw, spacerowe alejki, ba, było nawet jeziorko, w którym można było wędkować. Za te wszystkie wspaniałości zażądano od nas po 62,5 rubla. Jak za darmo! W dodatku nikt nie robił ceregieli przy meldowaniu.

Nasz domek pachniał nowością, posiadał kuchnię, nowoczesną łazienkę oraz dwie sypialnie. Niestety w tym dniu wybór łóżka należał do Darka. Wybrał szersze… Prawdziwym szokiem było dla mnie uświadomienie sobie, że w tak wspaniałym ośrodku byliśmy jedynymi gośćmi. Była sobota i powinny być tu tłumy odpoczywających turystów. Tymczasem miejsce to, położone przy cudzie natury jakim jest Puszcza Białowieska, świeciło pustkami. Kolację zjedliśmy ze swoich zapasów już nie oszczędzając, bowiem śniadanie było w cenie. Wieczorem poszliśmy do restauracji na piwo. Śmieszne, ale żeby wejść do niej należało albo przeciskać się przez kuchnię, albo wyjść poza ogrodzenie główne i wstąpić do niej niejako z ulicy. Jak zwykle w swym rowerowym notatniku podsumowałem dzień. Przejechaliśmy ponad 140 kilometrów. Licznik na jednym ze zjazdów pokazał maksymalną prędkość ponad 50 km/h, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że będę musiał wymyślić nowy tytuł relacji.

Wyspaliśmy się za wszystkie czasy, długo i treściwie. Omlet na śniadanie, choć do gigantów nie należał, smakował pierwszorzędnie. Rano już w pełnym świetle dnia obeszliśmy cały ośrodek. Darek nawet się zastanawiał, czy nie zabierze tu żony i dzieci. Pogoda nam w dalszym ciągu sprzyjała. Bezchmurne niebo jednoznacznie poprawiało humor.

W trasę wyruszyliśmy po dziesiątej. Według dostępnych danych do granicy mieliśmy nieco ponad 30 kilometrów. Darek na swojej zmianie narzucił szaleńcze tempo, gnaliśmy z chyżością tylko nieco poniżej 30 km/h. Tęskno mu już było do rodziny. Inna sprawa, że ciutkę pomagał nam wiatr. Mnie również na mojej szychcie nie pozostało nic innego jak głębokie depnięcie na pedały na najtwardszym biegu. Wypatrywaliśmy znaków na Białowieżę. Nasz zjazd powinien być na około 15 kilometrze. Tymczasem minęła dwudziesta, a skrętu nie było widać. Wreszcie po przejechaniu jeszcze pięciu kilometrów stanęliśmy, a Darek sprawdził naszą pozycję. Przejechaliśmy naszą drogę! I to o dziesięć kilometrów. Klnąc pod nosem i zaciskając zęby zawróciliśmy i mimo przeciwnego wiaterku pruliśmy z prędkością niewiele mniejszą niż poprzednio. Stanęliśmy przy naszym zjeździe i analizowaliśmy białoruską logikę oznaczeń dróg. Oto niewielka strzałka pokazywała skręt na wieś Biełyj Ljasok. Ani słowa o Polsce, Białowieży, czy granicy. A my gnając na złamanie karku właśnie takiej informacji wypatrywaliśmy. Później pojęliśmy tę logikę. Przejście graniczne miało charakter turystyczny, na ostatnim odcinku co do zasady obowiązywał zakaz ruchu samochodowego, a znaki drogowe przeznaczone są raczej dla kierowców, a nie rowerzystów.

Za chwilę staliśmy przy tablicy oznajmiającej, że dalej był park narodowy. W ostatniej wiosce na trasie, rzeczonym Białym Lasku, dokonaliśmy zakupów. Cóż tu można było kupić w „magazinie” typu GS sprzed trzydziestu lat? Darek miał nadzieję, że przy granicy może będą jakieś handlowe budy, ale w końcu przekonałem go, że nie ma co na to liczyć. Zakupiliśmy po flaszce, z polecenia pani sklepowej wybraliśmy wódkę „Rżannaja”. Ona i magnesik z Nieświeża do dziś przypominają mi białoruski wyjazd.

Gdy skończyła się wioska, drogę zagrodziła nam stalowa brama. W budce obok siedziała pani, która pilnowała, aby nikt bez zezwolenia nie wdarł się samochodem na teren ścisłego rezerwatu. Przy budce stały wycięte wielkie kontury zwierząt, które można było spotkać w puszczy. Oczywiście najdostojniejszy był tutejszy symbol, żubr. Pani nie otworzyła nam bramy, tylko kazała przejechać bokiem. Ostanie dziesięć kilometrów po Białorusi gnaliśmy nowiuśkim asfaltem. Bez samochodów, w leśnym tunelu, wypatrując granicznych zabudowań.

Do terminala granicznego dotarliśmy niedługo przed południem. Stanowiły go ładne nowe zabudowania, ale chyba nie do końca wykorzystane. Granica świeciła pustkami, byliśmy jedynymi klientami panów pograniczników po jej obu stronach. Oczywiście żadnego przygranicznego handlu nie było. Trochę się obawialiśmy, czy Białorusini nie będą wydziwiać, ale wszystko poszło gładko. Nawet nie pytali o brak adnotacji na naszych wizowych karteczkach dotyczących dwóch nieudokumentowanych noclegów. Polskiemu celnikowi pokazaliśmy flaszki. Pytał o papierosy, ale przecież sportowcy nie palą. W Polsce odzyskaliśmy straconą godzinę. Było to o tyle ważne, że Darek miał pociąg dość wcześnie i dzięki temu nie musieliśmy się spieszyć. Solidarnie zostało nam po 50 rubli. Darek myślał nawet, by je z powrotem wymienić na złotówki, ale nie było ku temu okazji.

Drogę z Białowieży do Hajnówki już znaliśmy, przemierzaliśmy ją osiem lat wcześniej. Dwadzieścia kilometrów przeleciało nie wiedzieć kiedy. I oto staliśmy przy tablicy „Hajnówka”, i oto kończył się nasz wspólny wyjazd. Mieliśmy jeszcze kapkę czasu. W knajpce wreszcie po trzech dniach zjedliśmy coś ciepłego. Był to pożywny i smaczny gulasz. Żeby być a propos, mięsne danie zapiliśmy napojem w butelce ozdobionej etykietą żubra. Odprowadziłem Darka na stację, jego pociąg do Warszawy już stał na peronie. Jak mawia Darek w takich sytuacjach, „coś się kończy, coś się zaczyna”. Skończyła się nasza białoruska wyprawa, ale my mieliśmy się spotkać już w następny piątek. Poprosiłem Darka, aby wziął moją flaszkę i nieudaną mapę Białorusi. Nie odmówił.

Pociąg odjechał, a ja zostałem sam. Teraz czekały mnie trzy dni jazdy najpierw na południe, później na zachód, ku Warszawie. Ale to już inna historia. Żeby jednak była ciągłość zdarzeń, opiszę ją także, z tym, że już mniej szczegółowo.

Najpierw jednak kilka słów podsumowania białoruskiej wycieczki. Przemierzyliśmy blisko 600 km po tym kraju, nie śmiałbym wszakże powiedzieć, że poznaliśmy go dobrze. Liznęliśmy zaledwie jego zachodniego naskórka, a cały wschód, z naszego punktu widzenia chyba jeszcze bardziej egzotyczny, pozostał nietknięty przez nasze koła i stopy. Dopisała nam pogoda, sprzęt, zdrowie i kondycja. Poznaliśmy trochę Nowego, dotknęliśmy czegoś innego, wzbogaciliśmy swe doświadczenia. Warto było!

Po powrocie próbowałem reklamować przejazd w Polskim Busie jako niezrealizowany i zażądałem zwrotu pieniędzy. Odbiłem się od ściany prymitywnego kłamstwa. W odpowiedzi napisano mi, że przecież autobus podjechał i o co mi w ogóle chodzi. Zastanawiałem się, czy sprawy nie zgłosić organom ścigania jako ewidentnego oszustwa. W końcu dałem spokój. Te 240 złotych nie są warte mojego czasu. W każdym razie przewoźnika tego wykreślam z listy swoich potencjalnych usługodawców i w każdy możliwy sposób będę szargał jego opinię.

No ale wróćmy do Hajnówki. Dzień był młody. Szybko znalazłem zakwaterowanie i postanowiłem wykorzystać końcówkę dnia do zrobienia małego kółka po okolicy. W planowaniu trasy przyświecała mi myśl zdobycia nowych gmin. Postanowiłem dojechać do Bielska Podlaskiego i z powrotem. Gdy tylko wyjechałem za miasto, złapała mnie szpetna ulewa. No tak, to Darek zaklinał dobrą pogodę, kiedy go zabrakło od razu aura się popsuła. W gminnej wsi Orla cudem uniknąłem wypadku. O ile mogę o sobie powiedzieć, że jeżdżę dość ostrożnie i uważnie, to tym razem zawiodła mnie rutyna. Zbliżając się do drogi głównej pomyślałem sobie, że ruch był tu minimalny i dojeżdżając do skrzyżowania miałem sporą prędkość. Drogi dobrze nie widziałem, bo zasłaniały ją płoty i zabudowania. Asfalt był mokry od deszczu. Nagle z lewej strony kątem oka zobaczyłem samochód, który z wielką szybkością pruł prosto na mnie. Instynktownie z całych sił nacisnąłem hamulce. Z rowerem stało się coś dziwnego. Gwałtownie okręcił się o 90 stopni i stanął równolegle do szosy. Gdyby nie ten jego piruet, pewnie wleciałbym pod koła. Poczułem tylko na ciele pęd powietrza. Później zastanawiałem się, jak to się stało. Po mojemu to właśnie wilgotna nawierzchnia mnie uratowała. Po gwałtownym hamowaniu rower wpadł w lekki poślizg i dziwnym zrządzeniem losu uciekł z linii jazdy samochodu. No cóż, deszcz się czasem przydaje. W Bielsku Podlaskim zobaczyłem piękną cerkiew z niesamowitymi kopułami. Co prawda nie dźwigała na sobie wielu lat historii, ale i tak stałem przy niej chwilę z rozdziawioną buzią. . Gdy na liczniku wybijały pełne dziesiątki, oglądałem się za siebie, by do przodu puścić Darka… Do hotelu dotarłem, gdy nastąpił drugi atak deszczu, tym razem połączonego z burzą. Łącznie w tym dniu przejechałem ponad 150 km, przy czym połowę z Darkiem, a połowę sam.

W poniedziałek wyruszyłem do Terespola. Jechałem bocznymi drogami. Cieszyłem się spokojem, lasem i słońcem. Nocna burza odeszła i znowu się wypogodziło. W Kleszczelach znalazłem kantor, w którym chętnie przyjęto mój banknot 50-rublowy. Zaliczałem gminy styczne do naszej wschodniej granicy, przylegające do Bugu. W pensjonacie „Panorama” w Mielniku zjadłem pysznego schabowego, a warto to podkreślić, że właściciel lokalu widząc, że jestem rowerzystą, dał mi dziesięć procent rabatu. Bug sforsowałem promem. Jakoś zawsze jak mam taką możliwość wybieram promy, a nie mosty. Daje mi to bliższy kontakt z rzekami, a mam do nich dziwną słabość. Za parę kilometrów opuściłem Podlasie i wjechałem na Lubelszczyznę. Sporymi odcinkami moja trasa pokrywała się z „green velo”. Liczba rowerzystów się zwiększyła. No cóż, droga jak droga, specjalnie się nią nie zachwyciłem. Nocleg za małe pieniądze znalazłem w terespolskim ośrodku kultury, w którym też była hala sportowa. Na noc w tym wielkim obiekcie zostałem sam, ale mnie to wcale nie zasmuciło. Gdy kładłem się spać, znowu rozszalała się burza.

Kolejnego dnia najpierw kontynuowałem jazdę na południe. Nie padało, ale było znacznie chłodniej. Wielkie kałuże na drodze dawały pewne pojęcie o gwałtowności nocnych opadów. Jednak w miarę upływu dnia niebo stopniowo się przecierało. Po dotarciu do Kodenia, pojazd swój wprowadziłem już na ostateczną, zachodnią trajektorię. We wsi Kolembrody przystanąłem przy małej knajpce. Głód mi zaglądał w oczy i chciałem coś przekąsić. W środku dwóch miejscowych dżentelmenów prowadziło ożywioną rozmowę. Gdy mnie zobaczyli, od razu zwrócili się do mnie. Byli tak bezpośredni i życzliwi, że szybko nawiązała się rozmowa. Nie mogli zrozumieć, po co wybrałem się na Białoruś. Zaoferowali się, że postawią mi obiad. Na nic były moje wykręty i zapewnienia, że przecież mam pieniądze. Za chwilę przede mną na stole stała micha z flakami. No tak, tego było mi potrzeba. Pięknie podziękowałem za wschodnią gościnę i pełen energii wystrzeliłem na ostatnie w tym dniu kilometry. Noclegu postanowiłem poszukać w Łukowie. Już na początku miasta dostrzegłem hotel „Korona” i w nim się zatrzymałem. Gdy szedłem robić zakupy na kolacje, znowu zaczęło kropić. Do trzech razy sztuka, pomyślałem, następnego dnia już mi się nie uda ujść na sucho. W rowerowym kajeciku wpisałem dane etapu. Dystans wyniósł blisko 140 km, ale średnia mocno podupadła. Jazda była pod lekki wiatr.

I oto nastał poranek, dzień ostatni. Przeczucie mnie nie myliło. Ze stalowych dziurawych chmur wyciekały litry wody. Przeciągałem wyjazd ponad miarę. Długo jadłem śniadanie, potem grzebałem się przy pakowaniu. Wszystko to było na nic, wyroków losu nie sposób odwrócić. W końcu wyjechałem po dziesiątej. Po raz pierwszy na trasie miałem okazję założyć na siebie swoją seledynową przeciwdeszczową kurtkę. Była całkiem niezła, no ale od pasa w dół byłem bezbronny wobec chlustających strumieni. Na wylocie z miasta zorientowałem się, że w hotelu zostawiłem bidon. Szczerze nie chciało mi się po niego wracać, był brzydki, mały i w znacznym stopniu zanieczyszczony od soków. W konkurencji zgubionych bidonów powiększyłem nad Darkiem przewagę do 5:3. Jako jedno z ostatnich zabudowań w Łukowie wypatrzyłem sklep rowerowy. No, teraz kupię sobie ładny, nowy bidon. Właściciel sklepu z pewnym zażenowaniem wyznał mi, że obecnie na stanie nie ma bidonów. Zadziwiające! Kolejne gminy stawały się moim łupem, a pogoda zaczęła się poprawiać. Przed wjazdem do województwa mazowieckiego zdjąłem kurtkę, bo zrobiło się ciepło. Z trasy zapamiętałem dwie rzeczy: urokliwy kościół w Parysowie oraz most w Górze Kalwarii. Przed tą ostatnią miejscowością dojechałem do brzegu Wisły. Przez dłuższą chwilę podziwiałem królową naszych rzek. Z pewną zgrozą przypatrywałem się też widocznemu już całkiem blisko mostowi. Takiego ruchu ciężarowego dawno nie widziałem. Nie miałem jednak zamiaru forsować Wisły wpław, zatem bez entuzjazmu pokręciłem ku stalowej konstrukcji. Jakoś się udało i w jednym kawałku przeprawiłem się na drugą stronę. W Górze Kalwarii czekała na mnie już moja siostra Jola. Ostatnie parę kilometrów jechaliśmy prawie razem. U siostry zakończyłem swój rajd Mińsk-Warszawa (prawie). Ostatni etap przyniósł niespełna 120 km. Później oddałem się lenistwu i uzupełnianiu kontaktów z siostrą, której nie widziałem od półtora roku.

Na piątek miałem zaproszenie do Darka, z którego skrzętnie skorzystałem. Uściskaliśmy się serdecznie, przywitałem też się z jego żoną Anią i synkiem Tomusiem, po raz pierwszy zobaczyłem jego śliczną malutką córkę Klaudię. Wieczór i część nocy upłynęła nam na oglądaniu zdjęć z Białorusi oraz gadaniu o naszych przyszłych rowerowych dokonaniach. Jako że nie jesteśmy abstynentami, rozmowę podlewaliśmy odpowiednimi płynami. I co wy na to? Im więcej spożyliśmy tych płynów, tym szersze zataczaliśmy kręgi naszych przyszłych rowerowych zdobyczy. Dotarliśmy do Murmańska, do Azji Wschodniej i na Karaiby. Snucie tych projektów po północy bezceremonialnie zakończył Tomuś, który wkroczył do pokoju i kazał nam iść spać. Cóż można rzec, przyjemnie było. Darek, zapraszam do Świdnicy.
Od siostry wyjechałem w sobotę na wieczór. Najpierw pociągiem do Warszawy, a drugim już do Wrocławia. W stolicy Dolnego Śląska byłem wczesnym rankiem. Po podróży czułem się świeży i wypoczęty, do domu postanowiłem zatem ruszyć rowerem. Poszło mi gładko. Przy tablicy „Świdnica” miałem wrażenie, że cały czas kręciłem na rowerze.

Opowieść się kończy. Boli jedna ręka, która stukała na klawiaturze. Druga boli sama z siebie… W tym roku nie będzie już żadnych wypraw. Ba, chyba w ogóle nie będzie jazdy. No ale niebawem zaczyna się rok 2018, który daje tyle możliwości…
« Ostatnia zmiana: 2 Paź 2017, 09:35 RODDOS »



Offline Mężczyzna łatośłętka

  • Skup i ubój. Rozbiór.
  • Wiadomości: 8787
  • Miasto: nie, wioska
  • Na forum od: 21.03.2013

Dziękuję.
tutaj jestem łatoś, odtąd łętka ... łatośłętka!

Offline Mężczyzna sinuche

  • Wiadomości: 2808
  • Miasto: Beskid
  • Na forum od: 17.04.2009
Bardzo taki szczegółowy opis Białorusi. ;) Przydatne.

A noclegi na dziko? Da się?
Jak to oceniasz?


Offline EASYRIDER77

  • Wiadomości: 4847
  • Miasto: INOWROCŁAW
  • Na forum od: 27.07.2010
fajny wyjazd, dokładny opis. Zwraca uwagę detale dla innych przydatne. Z autobusem to niepotrzebny stres, nerwówka. Warto więc poświęcać czas Białorusi, dla klimatów które kiedyś u nas były?

Fajna koszulka jak opakowanie mleko łaciate... ;D

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013

Dziękuję.
To ja dziękuję za podziękowania.


Bardzo taki szczegółowy opis Białorusi. ;) Przydatne.

A noclegi na dziko? Da się?
Jak to oceniasz?
Z punktu widzenia technicznego, jak najbardziej. Jest sporo odludnych, ustronnych miejsc, lasy, zagajniki, dużo bezludnej przestrzeni. Białoruś to kraj policyjny, hm to jest milicyjny. Sądzę, że gdyby jednak odkryto taki nocleg, byłby problem. Warto jeszcze pamiętać o obowiązku meldunkowym przy pobycie powyżej pięciu dni roboczych. My byliśmy krócej i nas to nie dotyczyło. Jeśli się go nie dopełni, przy wyjeździe mogą być kłopoty - wysoki mandat. Tak przynajmniej słyszałem.

fajny wyjazd, dokładny opis. Zwraca uwagę detale dla innych przydatne. Z autobusem to niepotrzebny stres, nerwówka. Warto więc poświęcać czas Białorusi, dla klimatów które kiedyś u nas były?

Fajna koszulka jak opakowanie mleko łaciate... ;D

Piszę szczegółowo, bo wtedy jakbym tam wracał :)
« Ostatnia zmiana: 2 Paź 2017, 09:34 RODDOS »



Offline Mężczyzna mikloszkuc

  • Wiadomości: 47
  • Miasto: Psary
  • Na forum od: 16.08.2016
no niezły pismak z Ciebie. aż chcę mi się na wschód, a tu trzeba poczekać do lata.
ps. następnym razem w Mielniku polecam knajpę"wczasowa" i szczupaczka prosto z Bugu.

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
no niezły pismak z Ciebie. aż chcę mi się na wschód, a tu trzeba poczekać do lata.
ps. następnym razem w Mielniku polecam knajpę"wczasowa" i szczupaczka prosto z Bugu.
No fakt, pismak jak ta lala. Szczupaczek? Brzmi zachęcająco. Zapamiętam.



Offline Mężczyzna D_DIESEL

  • Wiadomości: 124
  • Miasto: Wrocław/Rybnik
  • Na forum od: 17.03.2013
W ramach uzupełnienia tematu, mój zeszłoroczny wyjazd na Białoruś w formie fotograficznej: https://www.facebook.com/media/set/?set=a.1247624041935622.1073741855.100000641133068&type=1&l=0e30813173

Offline Mężczyzna RODDOS

  • Odwiedzone miejscowości: 15 441
  • Wiadomości: 701
  • Miasto: Wałbrzych
  • Na forum od: 25.02.2013
W ramach uzupełnienia tematu, mój zeszłoroczny wyjazd na Białoruś w formie fotograficznej: https://www.facebook.com/media/set/?set=a.1247624041935622.1073741855.100000641133068&type=1&l=0e30813173
Udana galeria. Miło było jeszcze raz popatrzeć na miejsca, do których też dotarliśmy.



Tagi: białoruś 
 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum