Wróciliśmy! Na początku proszę więc adminów o przeniesienie wątku do działu Podróże, dziękuję
TrasaDowiedziawszy się o bezpośrednich lotach z Goteborga do Skopje i Tuzli, ułożyliśmy trasę przez Macedonię, Albanię, Czarnogórę i Bośnię. Pierwszy zarys trasy ułożył miki, moje poprawki sprowadzały się do dodania kolejnych odcinków terenowych – dwóch w Macedonii i kilku w Czarnogórze, a nawet jednego odcinka pieszego Baliśmy się nieco, że te wszystkie odcinki terenowe w Macedonii i Albanii tak dadzą nam w kość, że w Czarnogórze nie zjedziemy nawet z asfaltu, tymczasem nawet w Bośni dodaliśmy trochę terenu, żeby nie zanudzić się na śmierć
Choć pokonany dystans może na to nie wskazuje, trasa była raczej ambitna jak na nasze (moje:) możliwości. Z powodu niedoczasu postanowiliśmy skrócić drogę przez góry w Albanii, skutkiem czego zamiast w parku narodowym, wylądowaliśmy w wielkim kamieniołomie. Na granicy albańsko-czarnogórskiej przegapiliśmy szlak pieszy prowadzący do doliny Ropojana, a później ze smutkiem wycofaliśmy się z górskiej pętli w okolicach Plav z powodu nieciekawej pogody. W końcu, przez pękające jedna po drugiej szprychy w kole Michała, zrezygnowaliśmy z trasy terenowej pod Komovi, by podjechać do serwisu rowerowego w Berane.
Ostatecznie jednak udało nam się przejechać prawie całą zaplanowaną trasę (link:
https://ridewithgps.com/routes/25887509), czyli 1263 km w poziomie i prawie 24 km w pionie (średnio 1890 m na 100 km, dane z licznika mikiego), z czego prawie jedną trzecią stanowiły odcinki terenowe. Były one bez wątpienia najciekawsze, choć nie raz marzyliśmy o asfalcie Większość dróg nieutwardzonych była przejezdna – rzadko kiedy musieliśmy pchać rowery, a bardzo trudne odcinki były tylko dwa: krótki fragment szlaku pieszego w Czarnogórze oraz pozostałości starej, od dawna istniejącej już tylko na mapach drogi w Bośni. Zdecydowanie najgorsze wspomnienia mam natomiast z podjazdu za Rastesh w Macedonii (przez Bitowo, w stronę Gostivaru), gdzie muchy z całej okolicy zleciały się do mnie i przez kilka godzin nie dawały mi spokoju, podczas gdy mikiego ledwie zaszczyciły spojrzeniem. Prawdę mówiąc, podejrzewam, że miki też może mieć z tamtego podjazdu nienajlepsze wspomnienia
LudzieW Bajram Curii sprzedawca wygonił nas ze sklepiku, gdy chcieliśmy zapłacić za nektarynki. W Berane kierowca zatrzymał auto, by zapytać, czego szukamy, po czym z wielkim entuzjazmem prowadził nas po mieście w poszukiwaniu serwisu rowerowego i warsztatu samochodowego. Kilka razy zostaliśmy też zaproszeni przez górali na kawę czy rakiję (lub kawę i rakiję, przed 7 rano...) – staraliśmy się wtedy odwdzięczyć kupując domowej roboty ser. Gdy w podziękowaniu za butelkę wody daliśmy pewnej babince coś słodkiego, spotkaliśmy się z tak radosną reakcją, że było nam naprawdę głupio, jak mogliśmy nie wpaść na to wcześniej. Ostatecznie możliwość napełnienia butelek z wodą, nawet jeśli nie była kłopotem dla gospodarzy, dla nas pozostawała wielką przysługą.
W Albanii bardzo smutnym widokiem były rozpadające się, koszmarnie zaniedbane i – co najgorsze – wciąż zamieszkałe rudery, stojące często tuż obok nowych, zadbanych domów. Kilka razy widziałam siedzące przed takimi budynkami dzieci w wieku szkolnym, czasem całe rodziny, sprawiające wrażenie, jakby spędzały tak całe dnie. Czułam się okropnie przejeżdżając przez takie okolice na rowerze – zastanawiając się, jakie przygody i piękne widoki czekają na nas w dalszej drodze, co będę robić po powrocie do domu, co tam na uniwerku... Dla mnie coś zupełnie naturalnego, dla wielu z tych biednych dzieciaków byłoby niewyobrażalnym luksusem czy wręcz całkowitą abstrakcją. Strasznie przygnębiające doświadczenie.
Tam, gdzie ludzie, są i psy. Z psami pasterskimi nie mieliśmy na szczęście poważnych problemów, a większość biegających samopas wiejskich burków szybko przestawała szczekać i przybiegała na głaskanie. Wielokrotnie spotykaliśmy natomiast porzucone przy drodze szczeniaki, szukające jedzenia na śmietnikach. Gdy akurat mieliśmy do jedzenia coś innego niż słodycze, trochę je dokarmialiśmy, ale kawałek dalej czekały następne, i następne... Kolejny smutny widok.
NoclegiJakoś tak się złożyło, że w Macedonii wieczór zastawał nas często w nienajlepszych miejscach na nocleg (środek miejscowości, droga biegnąca stromym zboczem itp.), wobec czego kilka razy rozbijaliśmy namiot po ciemku, w tym raz po 22. Później na szczęście nie mieliśmy już takich problemów, a ponieważ szybko robiło się ciemno (i zimno), najczęściej zaczynaliśmy rozglądać się za miejscem na biwak już ok. 17 czy 18. Mieliśmy sporo bardzo ładnych miejscówek – m.in. w parku narodowym Mavrovo w Macedonii, w Albanii niedaleko drogi głównej (SH30), która okazała się być główną tylko na mapach, nad jeziorem Pivsko w Czarnogórze i na polance w górach w Bośni.
Pierwszy raz spaliśmy pod dachem dopiero w Czarnogórze, po dziesięciu dniach jazdy (!). Jako że głównym (a właściwie jedynym) motywem do wykupienia pokoju w hostelu była chęć wzięcia gorącego prysznica, niezbyt ucieszyła nas wiadomość, że akurat nie ma ciepłej wody
Na szczęście wodę udało się „naprawić”, byliśmy uratowani.
Na miano zdecydowanie najlepszej miejscówki pod dachem zasługuje gospodarstwo agroturystyczne w Czarnogórze, konkretnie we wsi Lubnice, niedaleko parku narodowego Biogradska Gora. Gospodarstwo nazywa się Seosko domaćinstvo – Kuća Kljajića (Kljajic House). Mieliśmy dla siebie piękny, ponad 100-letni domek z uroczą sypialnią, wielką jadalnią i łazienką. Zbudowany z ciemnego drewna dom i jego wystrój – ozdoby na ścianach, ciężkie kołdry pod czerwonymi kocami, kominek – niezwykle przypominały mi dom zaprzyjaźnionych gazdów na Podhalu, gdzie jako dziecko co roku spędzałam wakacje. Choć nie zamawialiśmy posiłku, przemiła gospodyni poczęstowała nas od razu herbatą, ciastkami oraz miodem z własnej pasieki, a gdy zaczęliśmy przygotowywać kolację, przyniosła nam też wielki słoik leczo, pieczone papryki, chleb i domowy ser. Ponieważ nie mówiła po angielsku, a nie wszystko rozumieliśmy, zadzwoniła do swojej kuzynki mieszkającej w Niemczech, by zapytać, czy niczego więcej nie potrzebujemy. Jeśli ktoś będzie przejeżdżał przez tamte okolice, bardzo polecamy.
SprzętPierwsza awaria miała miejsce od razu po przylocie do Skopje – okazało się, że mój tylny hamulec nie działa. Nie uśmiechało nam się wjeżdżanie do Skopje tylko w celu odwiedzenia serwisu, ale woleliśmy nie ryzykować – ostatecznie czekało nas dużo gór. W serwisie okazało się, że moje klocki hamulcowe są zupełnie starte i choć mechanik polecał wymienić też przednie, uznałam to za zbytnią przesadę. Dopiero później uzmysłowiłam sobie, że ostatni raz wymieniałam klocki hamulcowe dwa lata wcześniej, przed wyprawą do Szkocji, a po drodze były jeszcze Patagonia i kilka krótszych wyjazdów po Szwecji i Polsce Szybko przyszło nam zapłacić za tę lekkomyślność (Michał też nie pomyślał o zabraniu zapasowych klocków) – już w połowie wyjazdu przednie hamulce w obu naszych rowerach przestały hamować, zaczęły natomiast wydawać przerażające odgłosy. Wkrótce Michałowi ledwo działały oba hamulce, a o znalezieniu serwisu nie mieliśmy co marzyć. Na szczęście w Żabljaku spotkaliśmy się z bratem Michała, który przywiózł nam nowe klocki. Obiecujemy poprawę.
Szykując się na jazdę w terenie, staraliśmy się ograniczyć bagaż do minimum. Na drodze stały jednak trzy przeszkody. Po pierwsze, nie chcąc ryzykować kłopotów na lotnisku w Tuzli, musieliśmy zabrać ze sobą folię do pakowania rowerów. Po drugie, z powodu mojej specyficznej diety (nietolerancja pokarmowa) musieliśmy wziąć sporo jedzenia (kilka liofilizatów, kisiele itp.), na wypadek gdybym nie miała co jeść. I wreszcie po trzecie, często trzeba było wozić sporo wody. Zdecydowaną większość ciężarów woził Michał i być może to było przyczyną atrakcji, jakie zapewniło nam tylne koło z jego nowego roweru. Koło ewidentnie nie nadawało się do jazdy z sakwami w terenie, przez co szprychy pękały jedna za drugą. Prawdę mówiąc samo w sobie nie byłoby to takim utrapieniem, gdyby nie kilka drobnych faktów. Po pierwsze, Michał wziął za mało zapasowych szprych, zapomniał też sprawdzić, czy na pewno pasują one do nypli w jego kole (podpowiedź: nie pasowały). Na ratunek przyszły szprychy, które od kilku lat wożę w kierownicy (dzięki Bikeman!) – same szprychy co prawda były za krótkie, ale przynajmniej nyple pasowały, choć i tak trzeba było za każdym razem zdejmować oponę. Po zapasowe szprychy musieliśmy natomiast podjechać do serwisu w Berane (brzmi prosto, ale uwierzcie, że to długa historia...). Po drugie, nie wzięliśmy jednego z kluczy do odkręcania kasety ani klucza do odkręcania tarczy, a gdy w końcu udało nam się kupić ten ostatni w warsztacie samochodowym (za, bagatela, 20 dolarów), zgubiliśmy go przed pierwszym użyciem Wszystkie te problemy uzmysłowiły mi, jakim luksusem jest posiadanie w rowerze mocnych kół – nigdy nie pękła mi ani jedna szprycha.
PogodaPrzeglądając przed wyjazdem prognozy pogody dla Skopje i okolic (słońce i ponad 30 stopni), trudno było zachować rozsądek i spakować ubrania na każdą pogodę. Przez pierwszy tydzień z hakiem – prawie do granicy Albanii z Czarnogórą – towarzyszyły nam nieustanne upały, a na niebie nie było ani chmurki. Pierwszy raz w życiu zgrzałam się jadąc w dół – na długim zjeździe z gór do Gostivaru czułam się, jakbym wjeżdżała do wielkiego piekarnika; ledwo dojechałam do miasta. Dzień w dzień z utęsknieniem czekaliśmy na każdy skrawek cienia, każdy sklepik, w którym mogliśmy schowac się przed upałem i wypć coś zimnego. Wczesnym popołudniem zatrzymywaliśmy się na 2-3 godzinne siesty, by przeczekać największy upał. Planowałam kupić sobie też w Plav cienką koszulkę z długim rękawem, dzięki której chociaż rąk nie musiałabym smarować kremem z filtrem. Najcenniejsze były przydrożne źródełka – długo nie zapomnę widoku kranika, w którym pierwszy raz od paru dni mogłam umyć włosy. Nie zepsuło mi wtedy humoru nawet to, że gdy zobaczywszy kranik rzuciłam się w jego stronę, wpadłam niechcący po kostki do wielkiej, brudnej kałuży.
Po tygodniu jazdy pogoda nagle zmieniła się – po południu pojawiły się pierwsze chmury, a chwilę później złapał nas deszcz. Od tamtej pory prognozy pokazywały prawie nieustanny deszcz i temperaturę w okolicach 10 stopni, w porywach do 15. Nie był to może mróz (przymrozek mieliśmy tylko raz nad ranem), ale mimo wielu warstw ubrań trudno było nie zamarznąć na kilkukilometrowych zjazdach. Z utęsknieniem czekaliśmy na każdy promień słońca, każdą kawiarnię, w której mogliśmy schować się przed zimnem i wypić coś gorącego. Z powodu złej pogody musieliśmy wycofać się ze szlaku rowerowego nad jezioro Hridsko Jezero (droga wjeżdżała na ponad 2150 m, a już na 1800 m było pieruńsko zimno i zaczynało padać). W Plav zamiast letnich ubrań kupiłam na targu rękawiczki.
Na szczęście, pomijając to kilkudniowe załamanie, pogoda okazała się o wiele bardziej pomyślna niż prognozy – niemal codziennie udawało nam się uniknąć deszczu. Czasami ze wszystkich stron otaczały nas ciemne, deszczowe chmury, podczas gdy nad nami świeciło słońce. Część szlaków terenowych, którymi jechaliśmy, byłoby bardzo trudnych lub wręcz nieprzejezdnych w czasie czy po deszczu, mieliśmy więc wielkie szczęście. Kiepska pogoda trafiła się nam dopiero w okolicach Żabljaka, tam jednak mieliśmy zaplanowaną dwudniową przerwę – gdy wróciliśmy na rower, świeciło już słońce.
Wskazówki praktyczneWszystkim planującym wyjazd do Czarnogóry gorąco polecam stronę pedalaj.me. Wszystkim nieplanującym wyjazdu tam też polecam – po przejrzeniu jej może zmienicie zdanie
Jest to istna kopalnia wiedzy o szlakach rowerowych w tym kraju. Każdy odcinek jest opatrzony szczegółowym opisem, poza podstawowymi informacjami (dystansem, skalą trudności i rodzajem nawierzchni) uwzględniającym nawet takie szczegóły jak położenie źródeł czy ławeczek. Na stronie jest mnóstwo zdjęć, są też pliki gpx ze śladami wszystkich tras. Wszystkie trasy są też oznakowane w OpenCycleMap.
Granicę albańsko-czarnogórską przekraczaliśmy nieoficjalnym przejściem w Górach Przeklętych (Cerem). Woleliśmy nie ryzykować konieczności zawracania do Vermosh, zamówiliśmy więc przez internet (na stronie zbulo) pozwolenia na przekroczenie zielonej granicy – 5 euro za osobę. Czytałam wcześniej w internecie, że sporo osób korzysta teraz z tych pozwoleń na sprawą długodystansowego szlaku pieszego Via Dinarica. Nam co prawda nikt tych pozwoleń nie sprawdzał, a przy wyjeździe z Czarnogóry straż graniczna ledwo zajrzała do naszych paszportów.
Na wyjazd zabraliśmy kuchenkę benzynową – i całe szczęście, bo kartusze widzieliśmy chyba tylko w sklepie rowerowym w Skopje. W Żablkaju i Plav były chyba tylko nabijane. Spory problem był też ze znalezieniem serwisu rowerowego – z tego powodu musieliśmy odbić z planowanej trasy i pojechać do Berane. Jedyny tamtejszy sklep również był nieczynny (swoją drogą był tak imponujący, że nigdy byśmy go nie zauważyli, gdyby ktoś nam go nie pokazał), na szczęście jakiś gość zaciekawiony widokiem sakwiarzy zaoferował nam pomoc i zaprowadził do znajomego staruszka, który okazał się mieć w garażu wielki skład szprych.
Przejazd na rowerach przez rezerwat Jasen w Macedonii (po wschodniej stronie jeziora Kozjak, droga R1106) jest zabroniony – jedynym powodem jest widzimisię kierownika. Samochody i motory – proszę bardzo, ale rowerzyści – wykluczone! Ponieważ nie przewidzieliśmy takiego obrotu wydarzeń, a na OSM, Google Maps, mapie papierowej i zdjęciach satelitarnych nie znaleźliśmy żadnej innej drogi (poza powrotem do Skopje i jazdy krajówką), zmuszeni byliśmy czekać na granicy rezerwatu przez 7 godzin i zabulić 50 euro – znudzony naszymi utyskiwaniami strażnik rezerwatu zaoferował w końcu, że za taką kwotę zamówi nam pod wieczór transport ciężarówką. Jak się później okazało, ciężarówka wcale nie przyjechała specjalnie dla nas, a jej kierowca, skądinąd bardzo miły, nie wiedział o żadnych pieniądzach, po prostu chciał nam pomóc – podwiózł nas nawet kawałek dalej, twierdząc, że skrót, którym zamierzaliśmy jechać, jest nieprzejezdny (jak się później okazało, chyba rzeczywiście był). Jednym słowem polecamy ominąć rezerwat, choć droga przepiękna...
Lotnisko w Tuzli (ponoć drugie największe w Bośni) wielkością przypomina mały dworzec kolejowy. Są tylko dwa punkty odprawy bagażu, a skaner do prześwietlania ich – jeden. Na szczęście rowery ze zdjętymi przednimi kołami i kierownicami, zapakowane w folię, przeszły bez problemu. Tak zapakowane rowery dowieźliśmy na lotnisko taczką pożyczoną od właściciela pensjonatu, w którym się zatrzymaliśmy.
GaleriaŻadne z nas nie miało na wyjeździe swojego aparatu – ja nie zdążyłam kupić nowego po sprzedaniu starego, natomiast aparat Michała zepsuł się tuż przed wyjazdem. Używaliśmy więc dwóch Panasoniców – Michał bezlusterkowca pożyczonego od mamy, a ja kompaktu Lumix DMC-LX7 pożyczonego od siostry. Dziękujemy!
W galerii są 263 zdjęcia – głównie to, co lubimy najbardziej, czyli krajobrazy. Żadne z nas nie lubi robić zdjęć spotykanych po drodze ludzi, więc w galerii nie ma chwytających za serce portretów. Jest natomiast trochę zdjęć psów, w przypadku których nie mamy podobnych zahamowań
Link do galerii:
https://www.facebook.com/media/set/?set=a.1600457896643656&type=1&l=8ab19ac4acAlbum jest na facebooku, z tym linkiem powinien być widoczny dla wszystkich. Próbowaliśmy wrzucić też zdjęcia na guglu, ale poddaliśmy się.