Autor Wątek: Z Otopeni na Chalkidiki  (Przeczytany 2036 razy)

Offline Mężczyzna myszkin

  • Wiadomości: 30
  • Miasto: Skarżysko-Kamienna
  • Na forum od: 19.07.2014
    • fotodroga
Z Otopeni na Chalkidiki
« 25 Paź 2017, 23:03 »
No co, tylko trzy lata mnie tu nie było :)

A że ostatnio podróżowałem na rowerze ponad rok temu ,to najwyższy czas się podzielić wrażeniami. Na początek dzień pierwszy:

2016.08.14 – 25 km

Wszyscy powiadają – Grecja. To tu narodziła się kultura europejska. To tu są najpiękniejsze wyspy na Morzu Śródziemnym. Tu, na Olimpie mieszkają bogowie.

A ja jeszcze w Grecji nie byłem. Więc trzeba wsiąść na rower i pojechać! Ale to nie takie proste  -mam nie więcej niż trzy tygodnie czasu – z Polski nie dojadę... Znaczy, trzeba poszukać innego rozwiązania, znaczy, trzeba gdzieś dojechać nie na rowerze.
Wybór padł na Bukareszt – stąd dotrę do Bułgarii, z Bułgarii do Serbii, z Serbii do Macedonii – i już Grecja !
A jak do Bukaresztu? Wymyśliłem samolot i tą myśl zrealizowałem.

Przed wyjazdem jak zwykle gonitwa. Praca, dom – trzeba wszystko zostawić w jakim takim porządku. Trzeba przygotować rower, resztę rzeczy i spakować wszystko w karton. Jakoś się udaje i w niedzielny poranek, niewyspany wsiadam do pociągu, który zawozi mnie do Warszawy.
Niewielki Embraer startuje z Okęcia i po dwóch godzinach ląduje na lotnisku Otopeni, kilkanaście kilometrów od centrum Bukaresztu.
Gorąco. Znajduję odrobinę cienia i składam mojego stalowego (zgoda, aluminiowego) rumaka. W najbliższej okolicy szukam miejsca gdzie mógłbym zdeponować karton w którym maszyna przyleciała – za trzy tygodnie mam stąd wracać, więc pudło muszę mieć. Jest jakiś biurowiec, w nim lekko podchmielony dozorca  przyjmuje karton na przechowanie – opłata 10 euro, bez pokwitowania. Wstępna cena wynosiła 40 euro, a ja za nic nie mogłem chłopu wytłumaczyć, że zostawiam samo pudełko, bez roweru – a przecież obaj mówiliśmy (chyba) po angielsku.

Teraz do Decathlonu. Jeszcze w Polsce zamówiłem w bukareszteńskim Decathlonie kartusze gazowe – w samolocie nie mogłem ich przewieźć. Niestety sklep jest po drugiej stronie rumuńskiej stolicy i przed wieczorem nie udaje mi się do niego dotrzeć. Za to zwiedzam Bukareszt na rowerze. Jest tak jak wszędzie w tych stronach – reprezentacyjnie w śródmieściu, obrzeża już dużo mniej reprezentacyjne.
Robi się ciemno, a ja w centrum miasta – jak tu znaleźć miejsce pod namiot? W rezultacie nocuję w  stołecznym parku, gdzie w zasadzie byłoby nieźle, gdyby nie … podlewanie. Automatyczne zraszacze włączają się kilka razy w ciągu nocy, budzą mnie, straszą i moczą namiot. Ginie mi też kask. Pozostawiony wieczorem na którejś z parkowych ławek, rano jest już zdematerializowany.

Offline Mężczyzna Iwo

  • leniwy południowiec
  • Wiadomości: 3448
  • Miasto: Kraków
  • Na forum od: 20.09.2010
Odp: Z Otopeni na Chalkidiki
« 25 Paź 2017, 23:20 »
Ciekawie się zaczyna :)

Offline Mężczyzna wojtek

  • Użytkownik forum
  • Wiadomości: 5172
  • Miasto:
  • Na forum od: 02.03.2010
    • Pokój z Tobą
Odp: Z Otopeni na Chalkidiki
« 26 Paź 2017, 07:16 »
Ginie mi też kask. Pozostawiony wieczorem na którejś z parkowych ławek, rano jest już zdematerializowany.
Ktoś bawił się miotaczem antymaterii?

Offline Mężczyzna łatośłętka

  • Skup i ubój. Rozbiór.
  • Wiadomości: 8787
  • Miasto: nie, wioska
  • Na forum od: 21.03.2013
Odp: Z Otopeni na Chalkidiki
« 26 Paź 2017, 07:43 »

Jestem.
tutaj jestem łatoś, odtąd łętka ... łatośłętka!

Offline Mężczyzna R_och

  • Talizman słońca 🌞
  • Wiadomości: 1764
  • Miasto: Rzeszów
  • Na forum od: 16.03.2015
Odp: Z Otopeni na Chalkidiki
« 26 Paź 2017, 07:53 »
Czekam niecierpliwie na pozostałe kilometry.
W życiu nie chodzi o to, by przeczekać burzę a o to, by nauczyć się tańczyć w deszczu.
- Gandhi

Offline Mężczyzna myszkin

  • Wiadomości: 30
  • Miasto: Skarżysko-Kamienna
  • Na forum od: 19.07.2014
    • fotodroga
Odp: Z Otopeni na Chalkidiki
« 26 Paź 2017, 17:36 »
Jedziemy dalej

2016.08.15 – 47 kilometrów

Wcześnie rano składam graty i ruszam do Decathlonu. Kartusze już na mnie czekają, kupuję także czapeczkę. Będzie zamiast kasku. A teraz szybko opuścić Bukareszt!
Szybkie opuszczanie Bukaresztu trwa półtorej godziny – to jednak spore miasto. Za miastem kilkanaście kilometrów dwupasmowej drogi z mnóstwem nieprzyjemnych samochodów.
Wreszcie skręcam z dwupasmówki w prawo i zaczyna się prawdziwe, rowerowe życie. Pusta szosa, senne wsie. Zmierzam w kierunku Clejani. Stąd pochodzą muzycy zespołu „Taraf de Haidouks”, żywiołowi i spontaniczni rumuńscy Cyganie. Ale gdy pod wieczór dojeżdżam do Clejani, jest pusto i cicho. Muzyków ani widu,  ani słychu.
Rozstawiam namiot kilometr za wsią i układam się do snu. No i wtedy słyszę. Ze wsi dociera muzyka, śpiewy i okrzyki. Czyli jednak ... Trwa to długo, prawie do rana. Koguty pieją, a oni jeszcze się bawią. Na szczęście jestem na tyle daleko, że śpię dobrze.

Kilka słów o muzyce bałkańskiej i moim dla niej uwielbieniu. Zaczęło się chyba od Gorana Bregovica, którego zobaczyłem w 1997 roku w telewizji. Był to koncert na poznańskiej Malcie. Otworzyłem szeroko oczy i uszy i już tak zostałem. Niedługo potem Bregovica i jego muzyków zobaczyłem i usłyszałem na żywo w katowickim Spodku. Mam z tego okresu kilka jego płyt. Później zauroczenie Goranem trochę mi przeszło. Powtarzał się muzycznie z coraz to nowymi partnerami i właściwie przestał mnie interesować.
Ale zainteresowanie dętymi orkiestrami cygańskimi mi nie przeszło. Apogeum było na festiwalu w Guca w Serbii, gdzie znalazłem się (oczywiście na rowerze) w 2008 roku. Potem odkrywałem to i owo, aż trafiłem na Taraf de Haidouks  - o których mowa kilka wierszy wyżej. To bałkańska wersja kubańskiego Buena Vista Social Club. Ludzie w różnym wieku  grający i śpiewający wyłącznie dla własnej przyjemności, autentyczni i szczerzy, nie zepsuci pieniędzmi i sławą.
Ten autentyzm, te rytmy, te melodie, te brzmienia chwytają za serce i duszę . Gdy więc jestem na Bałkanach to się zawsze rozglądam i nasłuchuję – czy ktoś nie gra i nie śpiewa w pobliżu?

2016.08.16 – wtorek – 71 km

Cyganie śpiewają do białego rana. Potem wstaje słońce, a ja wraz z nim.

Poranna jazda po pustych rumuńskich drogach to rozkosz. Rześko, pełny zapas sił, szeroki świat dookoła.
Po kilkunastu kilometrach jazdy drogą nr 61 uzupełniam zapas wody we wsi Letca Noua. Woda cieknie z kranu przy niewielkiej cerkwi. W świątyni nabożeństwo. Pop ma mocny, czysty głos, towarzyszy mu kobiecy chórek.
Posłuchałoby się dłużej, ale trzeba jechać...

Zaraz, zaraz, mówi mój wewnętrzny głos. Nigdzie nie trzeba jechać, nigdzie nie trzeba się spieszyć – trzeba zwolnić!
Więc zwalniam i zostaję i słucham...

Nauka zwalniania wyłożona została w jednej ze scen filmu „Dym”, filmu, który jest  w pierwszej trójce moich ulubionych.
Augie Wren prowadzi niewielki sklep tytoniowy na Brooklynie. Codziennie rano, przed otwarciem sklepu Augie wychodzi przed drzwi, umieszcza na statywie swojego Canona i równiutko o godzinie ósmej robi zdjęcie. Codziennie jedno zdjęcie, o tej samej godzinie, od lat. Wywołane odbitki trafiają do albumu.
Paul Benjamin jest pisarzem. Gdy pisze, dużo pali. Od czasu, gdy w ulicznej strzelaninie zginęła przypadkiem jego młoda żona, Helen, Paul więcej pali niż pisze. Papierosy kupuje u Augiego. Pewnego wieczoru, spóźniony biegnie po zapas paliwa. Augie właśnie opuszcza kratę, ale stałego klienta wpuszcza do środka. Paul widzi aparat fotograficzny leżący na ladzie.
- Nie wiedziałem, że robisz zdjęcia...
W następnym ujęciu Paul siedzi przy biurku Augiego, a przed nim piętrzy się stos albumów. Paul szybko przewraca kartki coraz bardziej zdumiony.
Przecież to takie same zdjęcia!-
Jeden album, drugi, trzeci...
Zwolnij – mówi Augie
Co?
Zwolnij. Dopóki nie zwolnisz, nic nie zrozumiesz.
Paul zaczyna dokładniej oglądać fotografie. Przy jednej z nich traci oddech
    To Helen!
    Moja Helen...
Paul płacze.

Po jakimś czasie jadę dalej, mijam zrujnowany rumuński PGR. Ze zgliszczy socjalistycznych zabudowań wypada psiak. Niewielki kundel ale zajadły. Biegnie szczekając obok mnie, a pysk ma niebezpiecznie blisko moich kostek.
I wtedy mój wewnętrzny głos woła do mnie tonem nie znoszącym sprzeciwu:
 - Przyspiesz!!!

Offline Mężczyzna byczys

  • Wiadomości: 1403
  • Miasto: Tychy
  • Na forum od: 30.09.2013
    • Moje relacje z ultramaratonów rowerowych
Odp: Z Otopeni na Chalkidiki
« 26 Paź 2017, 17:50 »
Fajnie jest :)

Offline Mężczyzna paweł.70

  • Marin
  • Wiadomości: 3321
  • Miasto: Ciepłe Łóżeczko
  • Na forum od: 28.11.2011
Odp: Z Otopeni na Chalkidiki
« 26 Paź 2017, 17:58 »
No w tej sytuacji nie mogę napisać "przyspiesz pan" i uzbrajam się cierpliwość.

Dom jest tam, gdzie rozkładamy obóz
Liczy się podróż, a nie cel.

Offline Mężczyzna latant

  • Wiadomości: 198
  • Miasto: Ożarów Maz.
  • Na forum od: 19.04.2014
Odp: Z Otopeni na Chalkidiki
« 26 Paź 2017, 22:14 »
Napięcie rośnie, jak u Hitchcocka  :icon_eek:

Offline Mężczyzna myszkin

  • Wiadomości: 30
  • Miasto: Skarżysko-Kamienna
  • Na forum od: 19.07.2014
    • fotodroga
Odp: Z Otopeni na Chalkidiki
« 27 Paź 2017, 16:48 »
ciąg dalszy następuje:)

2016.08.17 środa – 55 kilometrów

Wieś Crangu, wczesne popołudnie. Siedzę w cieniu orzecha włoskiego czekając aż minie największy skwar.
Obiad (makaron z czymś tam) zjedzony, naczynia pozmywane, chwilowo nie mam więc nic do roboty.
Rano zamiast w chłodku przemierzać kilometry,  naprawiałem dętkę. Wczoraj wieczorem, szukając miejsca do spania brnąłem przez jakieś chaszcze i wtedy złapałem w oponę  kolec. O świcie ja do jazdy, a tu dętka pusta. Naprawiam raz, drugi – ciągle pod łatką powietrze ucieka. W końcu daję za wygraną i zakładam nową dętkę. W Furkulesti kupuję klej "kropelkę". Może się lepiej sprawdzi niż mój firmowy zestaw wulkanizacyjny – jak podejrzewam, mocno przeterminowany.

Od Turnu Mugurele same miłe zdarzenia:
- zdarzenie pierwsze: spec od wulkanizacji naprawia fachowo moją dętkę i nie chce za to ani bani. (w Rumunii złotówki to leje, grosze to banie)
- zdarzenie drugie: spec od wulkanizacji zaprasza mnie do swojego domu – z przykrością odmawiam, bo strasznie mi żal tych kilometrów, których dziś jeszcze nie przejechałem...
- zdarzenie trzecie: za Turnu Mugurele mam szosę wyłącznie dla siebie – jadę kilkukilometrowym odcinkiem zamkniętym dla samochodów .Wokół tylko natura.
- zdarzenie czwarte: kąpiel w rzece Olt. A tam, kąpiel. Golę się, myję, piorę, pływam – robię wszystko, co można robić w wodzie. Z pływaniem nie jest zbyt łatwo, bo nurt wartki.
Nad rzeką Olt szeroka, piaszczysta plaża. To nic, że na plaży krowie placki – placki ominiemy, wodę posiądziemy!
- zdarzenie piąte: znajduję idealne miejsce na nocleg – sto metrów od szosy, wśród krzewów
 winogron – skądinąd smacznych bardzo.
- zdarzenie szóste: widowisko – światło i dźwięk. W nocy, od bułgarskiej strony, znad Dunaju, nadciąga burza. Błyska się i grzmi coraz mocniej i to ze wszystkich stron. Wychodzę z namiotu i...
Niech się schowają pokazy sztucznych ogni...

Po jakimś czasie artyleria przycicha  i zaczyna padać równy, spokojny deszcz.
Usypiam.

2017.08.18 – czwartek – 80 kilometrów

Droga nr 54 wiedzie wzdłuż Dunaju, w godzinach południowych doprowadza mnie do miejscowości Corabia. W porcie  nie stoi jednak żaden korab, tylko ogromne, stalowe barki.
Miasto ma starożytną przeszłość.Stała tu rzymska twierdza – Cetatea Sucidava. Za czasów Konstantyna Wielkiego zbudowano także most na Dunaju, łączący Sucidavę z Oestus. Most przetrwał nieco ponad sto lat – do roku 450. Mostu nie ma, ale zachowały się resztki twierdzy i fundamenty wczesnochrześcijańskiej bazyliki. Za szklaną szybą majaczą jakieś wykopaliska z epoki brązu. Za unijne pieniądze całość została pięknie ogrodzona i oświetlona, ułożono też drewnianą ścieżkę dla zwiedzających. Szkoda tylko, że nie ma ani słowa informacji po angielsku. Jeszcze większa szkoda, że tuż za ogrodzeniem prezentuje się publiczności ohydne wysypisko śmieci, zupełnie współczesnych.

Twierdza góruje nad doliną Dunaju. Na łące pod twierdzą pasie się osiołek, dalej konie, krowy i przeróżne ptactwo - i domowe i dzikie. Patrzę na ten sielski obrazek i myślę sobie, że jakieś tysiąc osiemset lat temu, rzymski legionista zesłany do Dacji, spoglądał z murów twierdzy na taki sam widok.

Zjadam prawdziwy obiad w prawdziwej restauracji. Danie mięsne niegodne wspomnienia, za to naleśniki przepyszne. Przed obiadem ulubione piwo Ursus, po obiedzie ulubione espresso.

Z tą kawą u mnie jest dziwnie. Na co dzień nie pijam w zasadzie w ogóle, a gdy tylko znajdę się za południową granicą od razu nabieram ochoty. Pewnie dlatego, że na Bałkanach kawa smakuje lepiej.

Przed wyjazdem z Corabii zaglądam na stację kolejową. To końcowy przystanek linii Caracal – Corabia. Na stacji dwa śpiące psy i dwoje drzemiących ludzi. Na rozkładzie jazdy dwa pociągi odjeżdżające do Caracal. Nuda panie, nuda...

Droga – teraz już 54a oddala się nieco od Dunaju. We wsi Grojdibodu poznaję smak owocu zwanego pepene galben. Wygląda jak arbuz, może trochę bardziej żółtawy, a smakuje tak jakoś gruszkowato. Bardzo soczysty.

A było tak. Siedzę sobie w tym Grojłubudu na ławeczce przed sklepem i piję niezdrową coca-colę. Obok mnie chłopak, na uszach ma słuchawki. Ze smartfona słucha jakiejś rumuńsko-ludowo-discopolowej muzyki. Po paru minutach siada na motorek i odjeżdża, ale zdążam (zdanżam?) krzyknąć do niego, że zostawił na ławce papierosy. Za chwilę jadę i ja, a za następną chwilę dopędza mnie motorek i zostaję obdarowany owocem. Miło.

Przed Bechet rozglądam się za noclegiem. Zapuszczam się w boczne dróżki, ale wszędzie kupa śmieci. W takich warunkach spać się nie da. I jak lubię Rumunów, to śmiecenie mam im bardzo za złe. Ale im widać to nie przeszkadza.
W końcu fajne miejsce. Ustawiam namiot drzwiami na wschód. Przez drzwi widzę księżyc w pełni, a rano wschodzące słońce.

Jakby ktoś nie wierzył, że Grojdibodu istnieje naprawdę:)
pod siodełkiem rzeczone pepene galben, czyli melon po prostu

« Ostatnia zmiana: 27 Paź 2017, 17:52 myszkin »

Offline Mężczyzna rmk

  • Wiadomości: 840
  • Miasto: Poznań
  • Na forum od: 12.01.2013
Odp: Z Otopeni na Chalkidiki
« 27 Paź 2017, 18:12 »
W końcu, w końcu jest co poczytać na forum  :) Masz lekkie pióro, korzystaj z niego jak najczęściej  :)
Nie odkładaj marzeń. Odkładaj na marzenia.

Offline Mężczyzna dudi

  • Administrator
  • Wiadomości: 3422
  • Miasto: Wrocław
  • Na forum od: 11.05.2009
Odp: Z Otopeni na Chalkidiki
« 29 Paź 2017, 16:13 »
Takie dzienne kilometraże, to ja rozumiem ;)
Czekam na ciąg dalszy :D

Offline Mężczyzna myszkin

  • Wiadomości: 30
  • Miasto: Skarżysko-Kamienna
  • Na forum od: 19.07.2014
    • fotodroga
Odp: Z Otopeni na Chalkidiki
« 30 Paź 2017, 19:56 »
Jest i ciąg dalszy:)

2016.08.19 – piątek – 67 kilometrów.

Prom z Bechet odpływa 10.00. Czeka kilka samochodów ciężarowych, kilka osobowych i jeden rower – mój. Na przystani jestem po dziewiątej, mam więc czas na pranie i ugotowanie krupniczku z torebki.

Za jedyne pięć lei przeprawiam się na drugi brzeg  Dunaju. Bułgaria! W tym kraju jestem po raz pierwszy. Droga wiedzie wzdłuż rzeki, w kierunku jej źródeł. Po lewej stronie wzgórza, po prawej szeroki Dunaj. Nad nim jakieś budy sklecone byle jak, przyczepy, kontenery. Takie bułgarskie dacze, każda z dostępem do wody.

Korzystam z dostępu i ja. Golę się, myję, a potem włażę do wody popływać. Woda ciepła, czysta – jest dobrze.

Ruszam dalej. Szosa praktycznie pusta, z rzadka przejeżdża jakieś auto, przeważnie nie pierwszej młodości. Nagle z naprzeciwka, zza zakrętu wyłania się sakwiarz! Młody Francuz, w drodze jest już od czerwca, teraz jedzie wzdłuż Dunaju – w kierunku ujścia. Fajne są takie spotkania, niestety rzadkie.

W Mizija zatrzymuję się na obiad. Knajpka marna, ale jedzenie dobre. Kebabczi z ziemniakami i gęsty sos pomidorowo-paprykowy na osobnym talerzu – lutenica. Bardzo smaczna ta lutenica.

Naprzeciw knajpki zaniedbany blok mieszkalny. Puste okna bez firanek i zasłon , czasem w oknie pojawia się jakaś postać.
Pod blokiem chuderlawy konik i mizerna furmanka. Właściciel pojazdu siedzi przy stoliku obok, gdzie rozdają pieniądze. Facet z teczką wypłaca gotówkę, woźnica podpisuje jakiś papier i wychodzi. Pojawiają się następni chętni  i też otrzymują po parę banknotów. Podszedłbym i ja, ale chyba nie ma mnie na liście.

Oddalam się od Dunaju, zmierzam drogą nr 101 na południowy zachód. Jest późne popołudnie, miasteczko Lehcevo. Wesele! Cygańska kapela dęta gra na ulicy. Niestety, po dwóch utworach pakują się do dwóch starych aut i odjeżdżają. Zastępuje ich bardziej współczesny zestaw muzyków, używający nagłośnienia. Przed restauracją obszerna panna , już nie taka bardzo młoda, obnosi ślubną suknię na okazałym ciele. Po drugiej stronie ulicy – gapie. Na trawniku tańczą ze sobą dwie Cyganki – bardzo stara i bardzo młoda – kilkuletnia dziewczynka. Mała daje prawdziwy popis – ma dryg.

Wyjeżdżam z miasteczka i nocuję kilka kilometrów dalej. Strzępy muzyki docierają do mnie do późna w noc.

2016.08.20 – sobota – 63 km

Marczewo, dziesiąta rano. Znowu grają na ulicy! Sądziedzi gapią się spod płotów, a państwo młodzi i goście pląsają po asfalcie. Muzyka na żywo to jest to!

W południe jestem w Montanie. Nie, to nie stan w USA, tylko bułgarska, podgórska miejscowość. Zaglądam do restauracji przy drodze, przeglądam menu, ale szybko rezygnuję – po pierwsze nic nie rozumiem z tego jadłospisu, po drugie drogo, a po trzecie ani jednego gościa w tej knajpie. O, a tu będzie lepiej – lokal z jedzeniem wyłożonym w gablotach. Pokazuję palcem – to, to i to i już za chwilę jem ryż z nóżką kurczaka i jakieś mięso w sosie z groszkiem. Dobre, tylko mało ciepłe. No cóż, wystarczająco ciepłe jest powietrze dookoła.
Tuż obok lokal z napojami .Zestaw lavazza i sok pomarańczowy – 3 lewy (jakieś 7 złotych). Piję  i przeczekuję upał. Jest fajnie, miły wietrzyk wałęsa się pomiędzy stolikami, tylko ta muzyka – zdaje się, że od godziny brzmi ciągle ten sam, anglojęzyczny łomot. Albo podobny.

Barzija, ostatnia miejscowość przed podjazdem na Petrohanski Prowod (1420 m npm). Robię  zaopatrzenie – dużo wody, chleb, batony (energetyczne?). Gratis dostaję ogromnego pomidora i trzy ogórasy – to od kobiety, której dom sąsiaduje ze sklepem.

Wcześniej, przed Berkowica dwa pomidory sprezentował mi starszy pan, sprzedający je przy szosie. Kiedyś grał w zespole muzycznym, bywał w Polsce na różnych, międzynarodowych występach.
On grał, Karel Gott śpiewał, a polska sptripteaserka prezentowała wdzięki.

Za Barzija teren robi się prawie tatrzański. Z braku lepszego miejsca nocuję w trawach pod linią wysokiego napięcia. Robi się mglisto, więc może niedźwiedzie mnie nie wypatrzą.

2016.08.21 – niedziela – 44 km

Rano mokro, rosa na wszystkim. Pakuję więc te zroszone graty i odjazd, od razu ostro pod górę.
I tak sobie jadę pod górę przez osiemnaście kilometrów. Co jakiś czas krótki postój, kilka łyków wody i dalej do przodu. Wreszcie jest przełęcz. Słońce suszy mnie i mój sprzęt, rozkładam na trawie namiot, wilgotne ciuchy i materacyk, a sam zalegam w pobliżu.

Teraz opowiem o materacyku. W poprzednich latach używałem maty samopompującej therm-a-rest. Mata dożyła swoich dni (a właściwie dorżnął ją kantem czegoś ostrego mój syn), a ja zapragnąłem lepszych wygód i  przed wyjazdem nabyłem materacyk tejże firmy. Wagowo zbliżony do maty, ale miał być wygodniejszy, bo po napompowaniu jest grubszy. Chyba rzeczywiście do spania jest wygodniejszy, ale przed spaniem trza go nadąć. I tu wyszła na jaw przewaga maty, bo ją wystarczyło rozłożyć, a sama nabierała powietrza. Potem kilka (naście) dmuchnięć i spanie gotowe. Materacyk niestety potrzebował solidnego pompowania. Ale dobra, nie była to jakaś ciężka praca. Za to po iluś tam dniach ten cholerny materac zaczął się psuć. Po prostu puszczały przeszycia (raczej klejenia) pomiędzy komorami. Czasem cicho i powoli, a czasem gwałtownie i z hukiem. Porobiły się takie wysokie bulwy i gdyby nie było to denerwujące, to może byłoby śmieszne. Na szczęście nieszczęsny materac jakoś dotrwał do końca podróży. Po powrocie odesłałem go do sprzedawcy i w zamian otrzymałem – cóż by innego – matę samopompującą. I tego będę się trzymał.

Na przełęczy funkcjonuje knajpa. Wcinam bułgarski rosół, zawierający sporo warzyw, ryż i kawałek kurczaka.

Drugie danie – kofte, czyli takie mięsne klopsiki z frytkami – jem po dziesięciokilometrowym zjeździe do miejscowości Ginci.
Tak, trzeba podładować akumulatory, bo widzę, że za chwilę znowu czeka mnie podjazd. Tym razem podjazd krótszy, choć fragmentami bywa około 15 %. Potem znowu rozkosz długiego zjazdu. I nawet niespecjalnie przeszkadza mi duży ruch samochodów na szosie. Szosa prowadzi do Sofii i chyba tędy jej wszyscy mieszkańcy właśnie wracają  z weekendu.

Wreszcie pojawia się żółta buda przystankowa, którą zapamiętałem z obrazka w google maps.
Tu mam skręcić w prawo. Skręcam i od razu zostaję sam. Trochę się obawiałem o jakość tej bocznej drogi, ale zupełnie niepotrzebnie. Gładki, wymalowany białymi liniami asfalt zaprasza do jazdy.
Jednak robi się już późno i po kilku kilometrach błogosławionej samotności organizuję biwak.

Offline Mężczyzna myszkin

  • Wiadomości: 30
  • Miasto: Skarżysko-Kamienna
  • Na forum od: 19.07.2014
    • fotodroga
Odp: Z Otopeni na Chalkidiki
« 5 Lis 2017, 18:00 »
jedziemy dalej

2016.08.22 – poniedziałek – 64 km

Wczorajszy, wspaniały asfalt na bocznej drodze 8103 dość szybko się psuje, ale jakoś jadę, omijając solidne dziury. Niedostatki nawierzchni rekompensuje brak wzniesień i miłe widoki dookoła.
We wsi Craklevci zrywają się do mnie z ujadaniem trzy wielkie, niedobre psy. Zeskakuję z roweru, bo szans na ucieczkę nie ma – już mnie otoczyły. Kilka sekund potem pojawia się właściciel i pieski potulnieją.
Kolejna zabiedzona wioska – Malo Malovo. W środku wsi, na tle widocznego niedostatku, aż razi budowla ufundowana przez Unię Europejską. To wiata odpoczynkowa , dla turystów zapewne.
Ja bym wolał lepszy asfalt.
W Dragoman przerwa południowa – torcik i kawa w cukierni.
Za Gaber szosa (już lepsza, to droga 813) okrąża dolinę, w której pracuje kopalnia odkrywkowa. Uwijają się wielkie maszyny, wzbijając z sieci dróg i dróżek tumany pyłu, które wiatr wywiewa na wschód.
Od Nedeliszte zaczyna się ośmiokilometrowy podjazd. Wąski pasek asfaltu prowadzi wyżej i wyżej. Ruch żaden, wyprzedza mnie tylko jedno auto.
Omijam samochód służby granicznej. Panowie wojacy stoją obok auta i pocieszają mnie.
 Teżko bude.- powiadają. I rzeczywiście jest ciężko, aż do Wrabcza, gdzie zaczyna się zjazd.
Na początku wsi jakiś posocjalistyczny, nieduży budynek. Krząta się przy nim facet. Na imię ma Nikolai i jak na Mikołaja przystało, jest siwy, długowłosy, długobrody i długowąsy. Nie wiem tylko czy Mikołajom przystoją tatuaże – mój prócz obrazków na ramionach ma nawet gustownego pająka na łysawym czole.
Mikołaj bywał w Polsce. Jako żołnierz mieszkał w Legnicy i Zgorzelcu – wraz z innymi, przeważnie radzieckimi obrońcami socjalizmu.

Docieram do Tran (do Tranu?). Zasiadam przy stoliku przed restauracją przy obszernym placu. Elegancki kelner podaje jedzonko. Za towarzystwo mam dwa wychudzone kundle, wałęsające się między stolikami. Widok na plac, na fontannę. Przy fontannie krowa zaspokaja pragnienie.

Psuje się pogoda. Wyjeżdżam z Tran (z Tranu?) i zaczynam nerwowo szukać miejsca pod namiot, bo zaczyna kropić. Już w namiocie odliczam sekundy od błysku do grzmotu, bo pioruny walą coraz bliżej. Zastanawiam się też, czy to dobrze mieć zaraz za głową kupę żelastwa. No, wprawdzie rama aluminiowa, ale kto ich tam wie...
Na szczęście burza, jak to ma w zwyczaju, ucicha. Jeszcze tylko pada deszcz, ale niedługo.

Nikolai z Wrabczy



2016.08.23 – wtorek – 39 km

Dzień wstaje jakoś szaro i niepewnie, więc i ja się nie spieszę. Herbatka, jedzonko, to i owo i ni stąd ni z owąd robi się dwunasta. Szybkie pakowanie sprzętu i robi się pierwsza.

Zbliżam się do granicy z Serbią, ale niezbyt szybko, bo wiatr w twarz. Przejście graniczne w Strezimirovci. Ruch zerowy, szybkie okazanie dowodu osobistego i już Serbia. Za przejściem pustka handlowo-walutowa. Żadnego sklepu, żadnego kantoru, za to piękna przyroda.
 
Zakupy robię dopiero w miasteczku Klisura, malutkim, otoczonym górami i lasami. Supermarket Zvezda (w tłumaczeniu na polski - sklepik) ma wszystko co potrzebne  do życia, a przede wszystkim dostarcza miejscowych pieniędzy. Samo miasteczko mikroskopijne (322 mieszkańców)  - dwie ulice i plac z białą cerkwią Świętej Trójcy. Obchodzę cerkiew dookoła. Świeżą biel tynku przebijają barwne malowidła znajdujące się pod spodem.

Ruszam dalej – moim celem na dziś jest Vlasinsko Jezero. Oczami wyobraźni widzę mój namiot stojący nad wodą, a siebie pluskającego się w jeziorze.

Więc jedziemy, jedziemy pod górę. Na mapie nie było widać, ale to jedenaście kilometrów cały czas pod górę. Jedenasty kilometr już w gęstej, zimnej mgle. Zakładam ciepłe rzeczy. Do zjazdu jeszcze odblaskowa kurteczka, bo prócz tego, że zimno to robi się i ciemno.
Jest Vlasinsko Jezero, całe we mgle, jest składająca się z kilku domów osada Promaja, jest kafana  Vlasinska Nocz. Mają pokoje gościnne, więc może by na dziś obrazić się na namiot?
Starszy, przygarbiony właściciel pokazuje pokój. Mało elegancko – cztery żelazne łóżka, wszystko w stanie rozsypki, ale jest łazienka, a w niej bojler z ciepłą wodą. Całość wygód w cenie 10 euro i to ze śniadaniem – biorę!

Po kąpieli kolacja w kafanie. Pljeskawica z chlebem przepyszna. Domacza rakija ze śliwek jeszcze lepsza. Na koniec rozkoszy kawa – i do łóżka.


2016.08.24 – środa – 29 km

A po nocy przychodzi dzień – znów mglisty i szary. Śniadanie umówione na ósmą pojawia się na stole godzinę później. Właściciel poza kimś w kuchni najwidoczniej jest tu sam i – pewnie z racji wieku – nie bardzo sobie radzi. Braki w punktualności i wyposażeniu przybytku nadrabia godną postawą. Odziany w garnitur, jest szarmancki i sympatyczny. I daje dobre jedzenie.

Przejaśnia się! Postanawiam więc dotrzeć do Topli Do, wioski, która tak podobała mi się na zdjęciach. Po kilku kilometrach zjazdu opuszczam główną drogę, a po dalszych kilku jestem na miejscu.
Czyżby? Gdzie te domy z czerwonymi dachami? Gdzie pasterz z owcami, gdzie wątły mostek na potoku??
Niby widać jakieś pojedyncze domy, ale nad wszystkim góruje fabryka wody mineralnej. Co oni zrobili z Topli Do ?!
Ze złości odmawiam dalszej jazdy i robię dłuższy odpoczynek obok przydrożnej kapliczki.

Dopiero w Surdulicy, w kawiarni odpalam internet i rzecz cała się wyjaśnia. To nie to Topli Do...

Właściwe Topli Do znajduje się kilkadziesiąt kilometrów stąd na północny wschód, w pobliżu Parku Narodowego Stara Płanina.

O ja durny...

Na dodatek znów chmury i mgły. Generalnie kryzys. Pogodowy, motywacyjny i kondycyjno-siłowy pewnie też. No cóż, nie mamy już dwudziestu lat.
Wskutek kryzysu, w  Surdulicy kolejna noc pod dachem. Hotel Srbija otwiera swoje podwoje.
Tak, w latach siedemdziesiątych to musiał być niezły hotel. Od tego czasu nic tu chyba nie zmieniono, więc zmurszały nieco, kilkupiętrowy obiekt może być żywą, acz ledwie dyszącą lekcją historii.
Ale możliwe, że już niedługo, bo ponoć od niedawna jego właścicielem jest inwestor z Kuwejtu, niejaki Ali Abdul al Maki. Będzie w Surdulicy wielki świat.

 









Organizujemy










Partnerzy





Patronat




Objęliśmy patronat medialny nad wyprawami:











CDN ....
Mobilna wersja forum