Była druga połowa października, a sezon chylił się ku końcowi. W głowie od dawna pytanie.
Czy zakończyć go po prostu czy wybrać się w jakieś wyjątkowe miejsce i z przytupem.
Oczywiście ta druga opcja bardziej mnie
interesowała i padło na góry Świętkorzyskie. Nigdy wcześniej tam nie byłem, a wiele pozytywnych słów słyszałem.
Dojazd ? Sam rower nie wchodził w grę, tym bardziej że miałbyć to wyjazd MTB, koniec sezonu i ponad 200 km ze stolicy. Doskonałym wyborem okazał się dojazd kolejami mazowieckimi do Skarżyska Kamiennej. Studencka logika, 24 zł za bilet dobowy i rower za darmo. Taniej się nie da. Po dojechaniu na miejsce razem z Młodym ruszyliśmy mimo wszystko po asfalcie aby dość szybko dotrzeć w serce tych najstarszych polskich gór.
Tą maszyną co prawda nie jechliśmy ale czekała na nas na dworcu w Skarżysku-Kamiennej
35 kilometrów do przejechania. Raczej nie dużo, ale turystycznym tempem zajęło nam to 2 godziny.
Po drodze oczywiście kilka krótkich przerw na robienie widokowych i zamkowych zdjęć.
Gdzieś między Suchedniowem a Bodzentynem
Zamek w Bodzentynie i te zakłady między sobą ile ma lat ?
W końcu na miejscu... Święta Katarzyna, dla przyjaciół Kaśka. Właśnie u niej w klasztorze porzucamy rowery i ruszamy na Łysicę. Najwyższy szczyt gór Świętokrzyskich o wysokości 612 metrów nad poziomem morza.
Początkowo nawet był plan zabrać rowery ze sobą na szczyt, ale nie mieliśmy dużo czasu żeby je wnosić na plecach po gołoborzach. Samo wejście na szczyt zajęło nam zaledwie pół godziny, bo i odległość nie była duża, zaledwie 2 kilometry. Tam fotka przy krzyżu i równie szybki powrót na dół bo czas gonił.
Łysica - pierwszy mój szczyt Korony Polskich Gór
Pociąg powrotny nie będzie czekał
, a nad nami zebrały się deszczowe chmury. Padało i nie padało. Jak w kalejdoskopie. Wybraliśmy inny wariant trasy powrotnej. Tym razem prawdziwe MTB przez Sieradowicki Park Krajobrazowy. Na początku po zjeździe z asfaltów błoto jak na froncie wschodnim w październiku . Gdy wjechaliśmy na dobre do lasu kocie łby ciągnące się kilometrami. Nie do zniesienia. Aż w końcu wybawienie obolałych rąk i szutrówka. Do Skarżyska-Kamiennej wieżdżaliśmy już po asfacie i w mroku. Zostało pół godziny do pociagu. Szybki posiłek kolarzy czyli hot dog na Orlenie i szybko na dworzec kupić jeszcze bilet. Wszystko idealnie zgrane z czasem. W pociagu 3 minuty przed odjazdem.
Odczucia z wyjazdu ?
Zmęczeni, brudni ale uśmiechnięci.
No napewno brudni ;-)
Choć dojazd i powrót koleją trwał 6,5 godziny, a na miejscu byliśmy tylko 6 godzin to wiem że napewno jeszcze tu wrócę, jednak wtedy wybiorę szosę...
PS. Po asfalcie zrobiliśmy więcej przewyzszeń niż w terenie, dlatego to kolejny powód aby przyjechać tu z szosą :-)
AVE Świętokrzyskie