Oddajmy głos Czarkowi Urzyczynowi, drugie miejsce:
Rewelacyjnie ujęte w kilku zdaniach!
To może i ja coś napiszę, choć ciągle nie mogę w pełni wrócić do świata żywych. Dla mnie to był debiut na dystansie 1000+ i drugi start w ultra po PW 500. Do samego końca gryzłem się z myślami, czy jechać ze względu na ograniczony czas, jaki mam do dyspozycji. Trzeba było też przekonać małżonkę, że muszę to zrobić...
Koszta swoją drogą. Ostatecznie pojechałem i w jakimś sensie spełniłem swoje dawne marzenie.
Sprzęt - miałem jechać Fullem na lekkich i dość cienkich oponkach o małym oporze toczenia, ale nie zdążyłem go przygotować. Decyzja w takich okolicznościach mogła być tylko jedna: jadę Fatem. Jeszcze miesiąc temu, jak ktoś mnie pytał czy pojechałbym "tłuściochem" na ultra, pukałem się po głowie. Widać szybko o tym zapomniałem. Po za tym, chyba jeszcze nikt takiego dystansu nie zrobił takim rowerem w zawodach. Może będę pierwszy?
Około 7 rano melduje się na Baraniej Górze, wzbudzając nie małe zainteresowanie. Większość nie wierzy, że w ogóle dotrę do Gdańska, jeśli już, to w najlepszym wypadku w limicie czasu. Nawet wśród moich starych kolegów niewielu daje mi szansę. Ja zaplanowałem sobie, że dotrę najpóźniej w środę, max do godziny 15:00. Jeden gość na Facebooku napisał mi, że jak to zrobię stawia "Rudą".
Czas start! Ruszamy w dół, później całkiem treściwy podjazd i znowu, koło zameczku prezydenckiego, w dół. Do J.Goczałkowickiego szło szybko, dopiero chaszcze na wałach zdecydowanie spowolniły jazdę. Dla mnie odcinek aż za Kraków trochę nudny, bo znam te miejsca na pamięć. Ale Ojciec Dyrektor zadbał żeby nie było łatwo. Ale trudno nie pamiętać lodów na Zaporze Jeziora...
Gdzieś przed Krakowem robię dłuższy odpoczynek wraz z kilkoma osobami. Jak się okazuje, jest wśród nich sam mistrz Ireneusz. Miło było poznać. Fotka obowiązkowa!
Tutaj wraz z trzecim kolegą-Grzegorzem udaje się przekonać panią sprzedawczynią, żeby nam ugotowała pierogi z mięsem - mniam - i przeczekać burzę. Była dobra historia...
Było jasne, że nie zdążymy na przeprawę promową (to wiedziałem przed zawodami) , więc od razu pojechaliśmy na objazd. To łącznie dobre 30 km, ale po płaskich asfaltach, Do tego w połowie stacja benzynowa, gdzie można było uzupełnić płyny i nawet wciąć Hot Doga. Coś tam zyskaliśmy...
Dalej to trochę nudne nawijanie kilometrów asfaltową WTR, ale za to kilometry lecą. Długi czas jechałem z Grzegorzem, ale w końcu ja tym Fatem nieco go spowalniałem, więc ostatecznie od pewnego momentu już jechałem samotnie z drobnymi wyjątkami. Jechałem tak aż do Janowa, gdzie szukałem pierwszego noclegu. Zanim go znalazłem, zlało mnie...
Ale miałem tu sporo szczęścia, bo już miałem jechać pod wiatę przystankową... Po 38 godzinach jazdy niemal non stop, średni pokoik okazał się mega luksusem! No i jeszcze załapałem się na dogrywkę Chorwacja - Rosja...
Dzień trzeci. Pobudka 4:00, start 5:00. Ojej, jak boli... Możliwie szybkie pakowanie i w drogę. Od razu w krzaki i terenowy odcinek. Piękny, ale zaliczam pierwszą glebę. Dopiero po dwóch godzinach rozruszałem nogi i mogłem kontynuować jazdę w rozsądnym tempie. Podobnie jak wcześniej, trasa biegnie na przemian asfaltami i wałami, często trochę chaszczy.Tłuścioch leci i to całkiem niezłym tempem! Ale noszenie go, zwłaszcza wcześniej w Sandomierzu po skałkach, czy przez barierkę koło ruchliwej drogi, do przyjemności nie należało. Za to długi singiel przed Warszawą, gdyby nie kilka urwisk i pokrzyw, był całkiem przyjemny.
Do stolicy docieram wcześnie, bo gdzieś o 18:30 i ze względów logistycznych, już tu szukam noclegu. Spokojnie mógłbym ujechać jeszcze ok 50 km, ale po doświadczeniach z Janowa, zrezygnowałem. W końcu nie ścigam się, tylko zdobywam doświadczenie. Ale gdzieś tam wewnątrz coś iskrzy...
Dzień czwarty. Powoli się rozkręcam i opuszczam stolicę. Płasko, równo i tak dobre 40 km. Dopiero gdzieś dalej rozpoczynają się chaszcze i różnego rodzaju odcinki techniczne, ale w większości przyjemnie. Raz zlekceważyłem uzupełnienie wody i przyszło mi za to zapłacić. Wcinałem jabłka z przydrożnych Jabłoni, żeby jakoś uzupełnić płyny. Na szczęście tych nie brakuje. Ale to tylko raz. Nie zapomnę wspaniałych ludzi, którzy tak po prostu uzupełniali nam zapasy wody i służyli pomocą. Tak po prostu, bezinteresownie... Tego dnia planowałem dotrzeć do Torunia, ale jak zwykle trasa zweryfikowała plany. Nocleg znalazłem we Włocławku i to fajny, ale musiałem sporo do niego przejechać. Ze względu na czas, wahałem się, czy nie jechać dalej, ale znowu podziałało wcześniejsze doświadczenie...
Dzień piąty i ostatni. Kolejny krótki sen, ale treściwy i już o 5:00 ruszam w trasę. Celem dzisiejszym był Tczew, ale planować to sobie można... Już odcinek pod Świeciem dał się we znaki. Były też strome drewniane schodki, po których nie dało się skakać jak Sarenka. Ale za to pisaki przelatywałem jakby to były asfaltowe odcinki. Wreszcie mam jakąś przewagę nad cienkimi kiszkami.
Niestety tempo ogólnie nie powala i na Tczew szanse nikłe. Mniejsze szansę mam tez zdążyć na pociąg. Do tego spuchnięta kostka wyraźnie daje się we znaki. Mam obawy, że jak stanę na dłużej, to już nie ruszę. Jak to było? "Sukces w ultramaratonie zależy od tego, jak daleko przesuniemy swoją granicę cierpienia?"
Podejmuję jedynie słuszną decyzję i postanawiam od razu jechać do mety, zarywając drugą noc. Odporny na sen jestem, ale na ból? Zobaczymy.
Kostka boli tak, że czasem muszę sobie krzyknąć, ale jakoś daję radę. Staram się obciążać drugą nogę. Jednak w terenie musi pracować całe ciało. Do tego przy lampie, nawet mocnej, widoczność ograniczona. Skutkiem tego są dwie gleby, ale bez strat. Jedynie sakwy na widelcu już odpadają i szara taśma poszła w ruch. Ale była radość, kiedy dotarłem do ujścia!
Pozostało dojechać do wyspy i po wszystkim. Jedna sakwa już mi niemal odpadła, ale jakoś z tym dojechałem do Gdańska i o 7:01 zameldowałem na mecie. A tam taki widok:
Mój czas to 119 godzin i 1 minuta. Pozycja 37. Całkiem nieźle jak na debiut w 1000+, jazdę Fatem i bez specjalnego starania się o wynik. Spokojnie mogło by być jakieś 10 godzin mniej, może lepiej, ale to mój pierwszy raz na takim dystansie i trza było zebrać doświadczenie.
Czy wszystko poszło jak chciałem? Niestety nie. Pierwszą nockę zarywałem głównie po to, żeby zrobić 600 km w dwie doby - kwalifikacja do MRDP Zachód. Patrzę na wykres w Endo, a tam brakło jakieś 20 km... Wigor pewnie nie zaliczy.
Tym razem na tarczy, mimo mocnej walki do końca...
Pozostaje czekać na BBT i tam uzyskać kwalifikacje.
To moje pierwsze ponad 1000 km, więc może nie będę obiektywny. Według mnie, trasa była bardzo wymagająca. Sam Mistrz stwierdził, że ten maraton jest najtrudniejszym w PL. Bo jak tu porównać jazdę asfaltami, do tego, co przyszło nam pokonywać? Wspinaczka skałkowa w Sandomierzu (przez przypadek poszedłem trudniejszym wariantem), różnorakie single, strome schodki, odcinek w Świeciu, wały woku J.Goczałkowickiego itd. Była wyrypa, ale będą też wyjątkowe wspomnienia. Miało być w sumie ok 3000 m podjazdu a było:
Tak na szybko, jeszcze lekko osłabiony...