Minęło już kilka dni od zakończenia Wisła 1200, kolana przestały boleć, prawy Achilles dochodzi do siebie, powoli też schodzi skorupa z dupy, chociaż swędzi wciąż momentami niemiłosiernie. Uczucie do organizatora tej imprezy za wyznaczone OS-y też zmienia się powoli na właściwą stronę, im dalej od mety, tym więcej obiektywizmu przecież….
Wisła 1200 miała być przygodą, turystyką z kawiarką i namiocikiem, ucieczką w stronę frajdy z turystyczno-krajoznawczej jazdy zamiast wypluwania płuc na lokalnych gonkach MTB, prawdziwym testem dla nabytego w ubiegłym roku roweru z kategorii ładnie określonej przez producenta jako „gravel/adventure. Spodziewaliśmy się, że lekko nie będzie, w końcu zakładaliśmy ok 10h samego kręcenia dziennie. W ramach przygotowania nie tyle nogi, co ekwipunku zrobiliśmy kilka tygodni wcześniej weekend 2x200km po trasach Green Velo ( dobra, 200 km nie było, zdechliśmy wcześniej w potwornym upale eksplorując szlak Green Velo w jego początkach nad Zalewem Wiślanym ). Jak to często bywa, realizacja planu nieco odbiegła od założeń…
Dla mnie przygoda zaczęła się już na Dworcu Centralnym w Olsztynie. Jako etatowy, wieloletni korposzczur ze służbowym autem i paliwem bez limitu pierwszy raz od bodajże dwudziestu, a może i dwudziestu pięciu lat miałem podróżować pociągiem ! W dodatku z rowerem ! Skład ekipy uzupełnili Marcin Kozioł i Piotr Kozdryk zwany Pampersem, oraz dwa czteropaki piwa, co okazało się największym błędem. Mówiąc prościej, piwo skończyło już w Iławie, łażenie po pociągu w poszukiwaniu Warsa nic nie dało, a zapamiętany z lat młodzieńczych Pan z Plecakiem z Zimnym Browarkiem wsiadł do składu dopiero przed Katowicami, więc niestety większość trasy przejechaliśmy o suchym pysku. W międzyczasie do pociągu wsiadło po trasie trzech ludzi z rowerami – Prawdziwych Turystów z trekkingami obładowanymi sakwami, którzy jak się okazało, również zmierzają w stronę Wisły.
Na szczęście droga do Katowic upłynęła komfortowo i szybko, a same Katowice przywitały nas ładnym dworcem, jeszcze ładniejszymi kobietami
i przed wszystkim bliskością lokali gastronomicznych z ogródkami piwnymi, z czego skwapliwie skorzystaliśmy racząc się zimnym trunkiem w oczekiwaniu na pociąg do Wisły. Drugi raz nie popełniliśmy błędu i w drodze powrotnej na peron do sprytnych kolorowych plecaczków z Decathlonu wpadły kolejne czteropaki, a do naszych żołądków babka ziemniaczana, której całą blachę wiozłem ze sobą ( podziękowania dla Kochanej Teściowej ).
Mieliśmy wrażenie, że droga do Wisły trwa wieczność. W rozklekotanym pociągu pamiętającym czasy słusznie minione znalazło się ze dwudziestu osobników i osobniczek gotowych zmierzyć się z trasą, więc rozmowy o rowerach i tematach okołorowerowych nieco uprzyjemniły ostatni odcinek podróży kolejowej, niemniej wysiadaliśmy z tego mechanicznego, trzęsącego się trupa umęczeni … Towarzystwo rozjechało się na noclegi, część bezpośrednio do schroniska Przysłop, część do kwater prywatnych, my udaliśmy się do hotelu w Istebnej, gdzie miła Pani na recepcji oświadczyła, że restauracja owszem jest, ale już nieczynna. Na szczęście tuż obok była pizzeria, więc załadowaliśmy brzuchy na maksa tak pizzą, jak i piwem, a następnie z zajebiście wielkim, dodatnim bilansem kalorycznym padliśmy do łóżek wyczerpani pierwszym etapem przygody….
Poranek przywitał nas przyjemną temperaturą i długim podjazdem do schroniska, gdzie mieliśmy odebrać pakiety startowe i wyruszyć. Podjazd szybciutko umożliwił test napędu i większość drogi pedałowaliśmy tego poranka na przełożeniu 1:1, rozgrzewając nogi.
Pod schroniskiem, wypełnionym do ostatniego miejsca cudownymi dziećmi dwóch pedałów, gwar i pełen przegląd rowerów - od lekkich fulli w carbonie, przez klasyczne sztywne rowery MTB, trekkingi, po modne rowery gravel, na przełajówkach i fatbikach kończąc ! Podobnie było ze sposobami mocowania bagażu – klasyczne sakwy na bagażnikach mieszały się ze śmiesznie dyndającymi, wielkimi podsiodłówkami, wielkie trójkątne torby w ramach z bagażnikami mocowanymi do sztycy, a wszelkiego rodzaju roll-bagi na kierownicę z uprzężami i innymi, najdziwniejszymi systemami nośnymi, włączając w to nerki, plecaki, worki na goleniach widelców i inne dziwadła. Kompletny miks rowerów odpowiadał fizjonomii ich właścicieli – od wygolonych, wycieniowanych szczupaków, przez gości w luźnych ciuchach z wielki brodami, przez brzuchatych, starszych panów ( w tym nas ),
po ubranych w zwykłe dresy rowerzystów i siwych dziadków z wielkimi łydkami wyrzeźbionymi pedałowaniem przez całe życie. Takiego konglomeratu nie uświadczysz na żadnym „klasycznym” wyścigu MTB lub maratonie, czy też na szosie, gdzie praktycznie każdy ubrany jest w obcisłe fatałaszki, najczęściej z logotypem drużyny, a rowery dla niewprawnego oka nie różnią się od siebie niczym. Ale też i Wisła 1200 nie była typowym wyścigiem,
co dla nielicznych było walką o każdą godzinę i miejsce na mecie, dla większości stanowiło zapewne przygodę, wyzwanie i chęć pozytywnego upodlenia się.
Sprawnie odebraliśmy pakiety startowe, zamówiliśmy po małej czarnej celem zrzucenia tuż przed startem zbędnego balastu i praktycznie jako ostatni zjechaliśmy szutrówką ze schroniska do miejsca startu kilkaset metrów niżej. W atmosferze luzu, uśmiechu i kompletnie bez napinki
o godz. 8.00 wyruszyliśmy w towarzystwie 230 osób w najdłuższą tygodniową podróż rowerową w życiu.
Jak wspomniałem wcześniej, nastawialiśmy się na przygodę. Żeby jednak tchnąć w nas nieco ambicji i nie skończyć pod najbliższym sklepem z kacem, postanowiliśmy, że 200km dziennie będzie wystarczająco ambitnym celem, który pozwoli nam w środę wieczorem zameldować się na mecie
i jak najszybciej wpaść w objęcia najlepszych Żon i najukochańszych Dzieci, a jednocześnie pozwoli na delektowanie się lokalnymi wyrobami browarniczymi we właściwy dla tego typu operacji sposób, czyli niespiesznie, z podziwianiem widoków…
Szybko się okazało, że połączenie tych dwóch rzeczy nie do końca się udaje. Picie zimnego piwa w upalny dzień na postojach pod sklepami wymusiło jednocześnie zwiększenie tempa przejazdu, żeby wyrobić się w zakładanym czasie, zatem już pierwszego dnia określiło nasz sposób jazdy. Wrzucaliśmy mocniejsze tempo na przelotach miedzybufetowych, wyprzedzając kolejne osoby, a następnie traciliśmy uzyskaną przewagę pod sklepem, gdzie wszyscy nas ponownie wyprzedzali.
I tak od rana do wieczora. Na trasie panowała przyjacielska atmosfera, wymienialiśmy się grzecznościami, zagadywaliśmy posiadaczy
co ciekawszych maszyn lub systemów nośnych i tak upływały kolejne kilometry. Zdecydowanie jednak mieliśmy mocniejsze tempo niż większość mijanych uczestników. W całej tej otoczce turystyki, przygody, luzu siedziała w nas jednak dusza ścigantów – ludzi, którzy od wielu lat zarzynają swoje serca, mięśnie i stawy na różnorodnych trasach wyścigów MTB. Było to szczególnie widoczne na singlach, wałach, ścieżkach, polach, gdzie momentalnie tracili nas z oczu mijani uczestnicy.
Już pierwszego dnia organizator imprezy postanowił pokazać, że owszem, trasa generalnie płaska, ale lekko nie będzie. I przez wiele kilometrów przedzieraliśmy się przez niewykoszone wały z trawami i pokrzywami do pasa, fragmenty pól, rżyska i inne cholerstwa, które miały ze słowem „gravel” tyle wspólnego, co ja z kolarzem. Co innego jazda po czymś takim na lekkim góralu z oponami 2.3 cala na lekko, a co innego przetaczanie się po takich dziurach na sztywnym rowerze z barankiem, ważącym z bagażem i bidonami blisko 25kg, na oponach 700x45.
Zatem już pierwszego dnia w kierunku organizatora leciały inwektywy jak skowronki...
Tak czy inaczej, etap pierwszy zakończył się w Kolnej po ok. 180 km. Dopadła nas ulewa, a że akurat w tym miejscu stał sobie hotel i podjechał do nas kolega z Krakowa, postanowiliśmy póki co na luksus, zwłaszcza, że pokój trzyosobowy okazał się dostępny od ręki, w barze oprócz niezliczonych ilości piwa była całkiem smaczna pizza, a na ścianie wisiał wielki telewizor, na którym postanowiliśmy obejrzeć sobie zmagania przepłaconych, wyżelowanych, wrażliwych na dotknięcia i upadki skórokopów, zwanych przez niektórych piłkarzami.
Poranek przywitał nas ponownie piękną pogodą, z niewysuszonymi do końca gaciami po wieczornej przepierce ruszyliśmy w kierunku grodu Kraka. Szybkie fotki, kilka ujęć z kamery i już byliśmy za Krakowem. Ten dzień był chyba najłatwiejszym, choć najdłuższym etapem, ale większość trasy stanowiły równiutkie, wyasfaltowane wały, na których przypomniała mi się moja zakończona już kariera kolarza szosowego. Baranek w dolnym chwycie i lecieliśmy sobie z Piotrkiem obok siebie lub po zmianach w okolicach 30km/h. Już poprzedniego dnia mijaliśmy się kilka razy z Dorota Juranek, zwaną Mambą, która dzisiejszego dnia dołączyła do nas na dłużej, korzystając z cienia aerodynamicznego, który dawały nasze wielkie, zupełnie nie kolarskie dupska. Na dalszych kilometrach trasy spotkaliśmy chłopa, który wyglądał jeszcze mniej niż my na kolarza. Wprawdzie miał na sobie strój Wisła 1200, ale dwa metry, długie kończyny, dłoń wielkości bochenka chleba i stopa 47 to raczej parametry koszykarza, niż kolarza, którym zresztą Frederik się okazał. Słowak mieszkający i studiujący w Danii, mający na koncie tytuł Mistrza Kraju, wpadł sobie do Polski pojeździć na rowerze, pewnie mu trener kazał schudnąć. Na nogach biegowe buty z podeszwą miękką jak moje nogi na finiszu, zwykły rower MTB w rozmiarze XXL ważący z bagażami pewnie tonę. Na kierownicy namiot, do którego pewnie na upartego weszlibyśmy wszyscy z rowerami włącznie. Jak postanowił dać zmianę, tak deptał w pedały, że piętami szorował o asfalt, a wielka podsiodłówka kiwała się na boki jak rosyjski bokser po nokaucie.
Na szczęście Frederik okazał się słaby technicznie i zostawał na co trudniejszych fragmentach, więc na płaskich potem odpoczywał, bo inaczej zapadlibyśmy się pod ziemię ze wstydu.
I tak, robiąc wspólne postoje pod sklepami, dolecieliśmy sobie późnym wieczorem do Sandomierza, gdzie rozbiliśmy się na kempingu prawie
w centrum miasta po przejechanych 220 km, a po szybkim prysznicu obraliśmy kierunek na zatłoczoną Starówkę, gdzie w pierwszej lepszej knajpie z wolnym miejscem zamówiliśmy placki po cygańsku, węgiersku czy jak je tam zwał, oraz dwie gigantyczne pizze. Frederik i mamba on bike z lekkim niedowierzaniem patrzyli na ilość żarcia, która wylądował na stoliku oraz poza nim, bo okazał się za mały, ale dzielni rycerze z Centrum Rowerowe Olsztyn udowodnili, że dla nich nie ma rzeczy niemożliwych i po chwili talerze, oraz kufle oczywiście, były puste…
Brzuchy bolały nas nie tylko od wieczornego obżarstwa, ale również od śmiechu, ponieważ przez cały dzień rechotaliśmy jak nienormalni, pogoda dopisywała, drogi były stosunkowo gładkie, więc chwilowo postanowiliśmy odczepić się od organizatora i co rusz sypały się kawały.
Trzeba też przyznać, że byliśmy wtedy daleko z tyłu za resztą, gdyż postoje pod sklepami, ale też stosunkowo późne wstawanie nie pozwalały nawet mimo większych prędkości przelotowych niwelować strat do osób, które już o szóstej kręciły ! Ale nie wynik był naszym celem, a zabawa !
Dzień trzeci dla wielu osób okazał się sądny. Najpierw tuż za Sandomierzem do pokonania były malownicze, ale strome Góry Pieprzowe, gdzie wprowadzenie roweru okazało się sporym wyzwaniem, następnie sekcja krótkich, ale stromych asfaltowych podjazdów, gdzie kilka osób schodziło z roweru, a następnie sekcja wałów przed Solcem nad Wisłą, tam urządziliśmy sobie tym razem dłuższy postój na pierogi i naturalnie na piwo. Kiedy już siedzieliśmy przy stolikach, zaczęli się pojawiać kolejni uczestnicy, których wcześniej mijaliśmy. Wielu z nich miało nietęgie miny, nawet z kobiecych ust leciały niecenzuralne słowa, było widać na wielu twarzach pierwsze oznaki nieuchronnej bomby…
Po dłuższym popasie ruszyliśmy w dalszą drogę i ostatecznie na noclegu wylądowaliśmy w tanim hotelu w Maciejowicach, gdzie jak się okazało, zameldowało się tego dnia jeszcze wiele osób. Końcówka trasy do hotelu to kilkanaście, a może i więcej kilometrów po płytach betonowych, drobne, ale upierdliwe drgania były mniej uciążliwe, gdy leciało się szybciej, więc z Piotrem prowadziliśmy grupę skupieni na omijaniu co większych dziur.
Tego dnia postanowiliśmy, że od czwartego, jutrzejszego etapu kończymy z częstymi postojami, zwalnianiem, czekaniem i jedziemy ogniem.
My mieliśmy swój plan, ale prawy pedał Koziołka powiedział „ mam Was w dupie” i po kilkunastu kilometrach trasy zastrajkował. W ruch poszły multitoole, wazelina, którą ktoś nam pożyczył ( dziękujemy jeszcze raz, swoją drogą – po co męskiej ekipie była wazelina ?? ) i zmysł techniczny Kozdryka, pożegnaliśmy się z Frederikiem i Mambą, którzy pojechali i po naprawie, która trochę zajęła, ruszyliśmy nieco przygaszeni. Na szczęście zbliżaliśmy się do stolicy, więc sklepy pojawiały się coraz częściej i na jednym z nich postanowiliśmy urządzić popas z piwem, kanapkami i słodkimi bułkami. Nasz radosne miny i wymachiwanie rękoma do przejeżdżających osób zadziałało i wkrótce pod sklepem zebrała się wesoła ekipa, z Mambą
i Frederikiem włącznie.
Dalsza część trasy od Józefowa kończy się dla mnie kontuzją. Wymagające single po bardzo nierównym terenie ciągnęły się przez wiele kilometrów, tu postanowił zastrajkować prawy achilles, już wcześniej mocno przeciążony wieloma kilometrami stania w pedałach na cienkich oponach. Na tak nierównym podłożu z uwagi na niewielką grubość opon, a także na doskwierający momentami ból dupy sporo czasu spędziłem amortyzując trasę nogami i skończyło się na wjeździe do Warszawy z zagryzionymi z bólu szczękami. Te fragmenty zadały cios wielu uczestnikom, z Warszawy kilka kropek wsiadło w pociągi rezygnując z udziału, wiele osób zostało w stolicy na noc skracając zaplanowany dłuższy dystans. My zaś urządziliśmy sobie niedaleko mostu na Wiśle prawdziwą ucztę – pizza, browar, słodycze, a Frederik, nazwany przez nas Koniem, profesjonalnie zajął się moim achillesem niczym certyfikowany fizjoterapeuta – dziękuję !
W tym prawdopodobnie miejscu zaczęliśmy odrabiać straty do zawodników z przodu.
Po postoju dalsza droga do Wyszogrodu i tam rozstaliśmy się z Dorotą i Frederikiem, postanawiając, że dzisiaj jedziemy do oporu, bo fizycznie czuliśmy się zdecydowanie lepiej.
Piotrek rzucił – zapieprzamy do Płocka, ja podchwyciłem momentalnie temat, tylko Marcin wyglądał na nieco zmieszanego, ale jest się w stadzie , trzeba się dostosować, więc rzucił krótkie „huj z tym, jadę” i tak o 22.30 na czołówkach wjechaliśmy do siedziby znanej firmy petrochemicznej. Nocleg tuż przy trasie znaleźliśmy przypadkiem, ale zbrakło już czasu na szukanie knajp, więc w najbliższym sklepie kupiliśmy piwo, chipsy i na kolację powyżeraliśmy wszystko z naszych zapasów, tj, resztki bułek, jakieś orzechy, wafelki, kupione chipsy i padliśmy w łóżka około północy….
Kolejnego dnia przyszła i na nas kolej …. Cztery dni mordęgi, mało snu, do tego piwo zamiast izotoników i gówniane żarcie dały w końcu o sobie znać… Z rana Piotrek w gaciach z Tesco , bez butów, z zapuchniętą mordą poszedł do sklepu po bułki, szynkę, masełko, w dodatku usiadł w sklepie na krześle i pożyczonym od sklepowej nożem kroił nam bułki. Musiał wyglądać jak menel po grubej imprezie, bo klienci dziwnie na niego patrzyli. Pożywne śniadanie, nawet namiastka kawy nam nie pomogły i pierwszy przystanek zrobiliśmy jeszcze w Płocku, żeby złapać oddech, popatrzeć w końcu na Wisłę i wypić porządną kawę, na którą czekaliśmy tak długo, że prawie zasnęliśmy. Kolejne kilometry był tragiczne. Pomimo asfaltów droga mijała niemiłosiernie wolno, a kiedy zaczęły się jazdy po polach, rżyskach i dziurach, huje w stronę organizatora zaczęły latać wyżej i szybciej. Tego dnia, przed Toruniem, zacząłem pierwszy raz rozważać rezygnację, nadając Leszkowi Pachulskiemu miano „ Golonki turystyki „ ( kto jeździł wyścigi etapowe u Grześka G, ten wie, o co chodzi ). Byłem zmęczony, napieprzał mnie achilles, w dodatku wjebaliśmy się w jakieś piaszczyste lasy, gdzie byłem zmuszony często schodzić z roweru, przeprawialiśmy się przez jakieś krzaki, chaszcze, pokrzywy smagały mnie po nogach i rękach. Mój wkurw osiągnął tam apogeum, kiedy na dźwięk „kurwaaa jego maaać” Kozdryk gwałtownie się zatrzymał myśląc, że jelenie zaczęły ryczeć ludzkim głosem, Koziołkowi ze cztery szyszki spadły na głowę, a woda w Wiśle zafalowała… Dobrze, że Pachulskiego nie było obok, bo zabiłby go sam dźwięk mojego głosu.
Jeżdżę na rowerze MTB ponad dwadzieścia lat, ścigałem się w górach, jeździłem etapówki Golonki i XC Męzińskiego, rechoczę z trudności Mazovii, a na tej zasranej Wiśle pokonuje mnie piaseczek i korzonki na płaskich fragmentach lasu. Byłem po prostu wycięty, czułem się tragicznie.
Na szczęście w porę przypomniałem sobie, że mam gdzieś upchnięte magiczne saszetki z cudownym proszkiem, który sprzedaje moja korporacja. Złoty proszek Dexak SL spłynął do mojego gardła wraz z łykiem wody z bidonu i zaczęły dziać się cuda. Po kwadransie ból zelżał, po dwóch i postoju pod kolejnym Lewiatanem, tym razem już bez piwa, zrobiło się prawie normalnie, a po godzinie Kozdryk zakazał mi już łykać tego proszku, bo zacząłem dokręcać.
Dojechaliśmy do Toruniu bardzo późno, gdzieś chyba po 16-ej, a przed nami był kawał drogi do Chełmna, gdzie zaplanowaliśmy nocleg. W Toruniu postanowiliśmy porządnie się najeść. Na stół w ukraińskiej restauracji wjechały pierogi, placki i tym razem jedno piwo

. W międzyczasie odwiedziłem aptekę i za 18zł 50gr nabyłem 10 cudownych saszetek, które miały dowieźć mnie w jednym kawałku do mety. W cholerę drogie te proszki…Kiedy my kończyliśmy popas, zjawiła się Dorota z Frederikiem.
Dalsza droga do Chełmna to były na szczęście w większości asfalty, na których niestety kilka razy musieliśmy się zatrzymywać, gdyż może to lek przeciwbólowy na zmaltretowany żołądek, a może te ukraińskie pierogi, a może już piaty dzień zaordynowały mi zwyczajny katar dupy, czułem się niczym Tom Dumollin na Giro. Niemniej energii przybyło, noga się rozkręciła i wrzuciliśmy ładne tempo, zostawiając za sobą kolejnych uczestników.
Do Chełmna dojechaliśmy w kompletnych ciemnościach, organizator zafundował końcówkę rodem z prawdziwych gór, singiel pokonywany nocą w świetle czołówki, trochę korzeni, a na koniec długi asfaltowy podjazd do miasta. Piotr pojechał na kwaterę ogarniać spanie, a my z Koziołkiem do sklepu po zakupy. Zrobiliśmy dwa gary makaronu, jeden wleciał do żoładków wieczorem, drugi, rano na śniadanie odgrzany w mikrofali. Piwo ?
Nie, dziękuję. Nie dopiłem nawet jednego, nie miałem już sił, tak właśnie rowerzysta we mnie pokonał w piątym dniu alkoholika.
Nazajutrz czekał nas ostatni dzień, 170 km. Luzik. Przynajmniej tak mi się wydawało na początku. Od samego rana czułem się jak koń. Jak byk. Jak Tony Martin z Kwiatkiem razem wzięci. Czułem pod nogą taką moc, że o razu wrzuciłem twardy bieg i od rana nadawałem tempo, raz po raz opierdalany przez kolegów z tyłu. Dokładnie oczywiście wiedziałem, że prędzej czy później będzie bomba, ale póki noga kręciła lekko, jechałem dając chłopakom koło, bo oni z kolei toczyli się jak stare parowozy. Tego dnia znowu uciekaliśmy przed burzą, przed nami pięknie, pogodne niebo, a wokół po horyzont ciemne chmury zwiastujące apokalipsę.
Nawet Tony Martin i Kwiatek mają kryzysy, zwłaszcza jak wjadą w zasrane pole, i na mnie też przyszła kryska. Pierwsza sekcja gównianej drogi tuż przed Gniewem, kilka kilometrów jazdy po rżysku. Piękny widok na zamek nieco rekompensował trud pedałowania, ale wiedziałem już, że mój czas się kończy. Za Gniewem na asfalcie do Tczewa inicjatywę przejął Pampers, a ja potulnie schowałem się na jego kole. Prawdziwy horror zaczął się tuż za Tczewem , gdzie organizator wpuścił nas na ledwo uklepaną kołami ciągników drogę po polach wzdłuż rzeki. „ Popatrzcie sobie na Wisłę, Wiślacy, piękne widoki, zapamiętacie to na długo !”
Do Kiezmarka jechaliśmy tym gównem ze 20 albo i więcej kilometrów, mięśnie na dupie odpadały mi już od kości, achilles mimo kolejnej saszetki znowu rwał, w tym momencie już tylko jedna myśl chodziła po głowie: skończyć w końcu ten zasrany wyścig, mam w dupie widoki, Wisłoujście, faunę
i florę królowej polskich rzek, chcę w końcu najpierw dać po ryju organizatorowi, a potem usiąść na dupie, wrócić do żony, dzieci, swojej korporacji. Potem kawałek asfaltu, trochę płyt i jak wjechaliśmy na ostatnie kilometry przed ujściem, pierdolnął deszcz i przelał czarę goryczy. Na kamieniach wzdłuż rzeki co chwilę musiałem schodzić, nie chciałem ryzykować upadku do rzeki. Potem na powrocie do Gdańska znowu piachy, jazda przy plaży, niech go jasna cholera tego Pachulskiego…..
Wizja mety oddalonej już tylko o kilka kilometrów zadziałała w końcu pozytywnie. Na tyle pozytywnie, że Kozdryk zarządził tuz przed metą mycie rowerów Karcherem, a ja nakazałem pozdejmować kamizelki i wypiąć klatę z logo sponsora do przypięcia orderów i selfie na mecie.
Wjeżdżając na metę na Gdańskiej starówce usłyszeliśmy nasze nazwiska i głośny doping. Pomyślałem sobie, że mam halucynacje, albo organizator wyczuł pismo nosem i próbuje teraz załagodzić sytuację dopingując nas, ale okazało się, że na mecie wielką niespodziankę zrobili nam moja siostra ze szwagrem i dziećmi, którzy specjalnie przyjechali z Tczewa na metę, by nas dopingować, pogratulować, a potem jeszcze ostatecznie ugościć i przenocować, bo pociągi nam pouciekały…
W czwartek ok. 12.30 wysiedliśmy na Dworcu Zachodnim w Olsztynie. Przeprosiliśmy się już z piwem, znowu błąd – pewnie ze zmęczenia – piwo skoczyło się w Malborku i tak przygoda się zakończyła…
Jakby to podsumować ? Polecać ? Nie polecać ? Nie wiem sam….. z jednej strony, to nie był maraton gravelowy, takich szutrowych odcinków było mało, a trudności technicznych, lub raczej odcinków o marnej nawierchni, trudnych dla roweru na cienkich kołach więcej niż się spodziewaliśmy, zwłaszcza dla szosowców lub turystów. Żeby to zobrazować , to takie dwie i pół Mazovii Giga dziennie przez 6 dni pod względem wysiłku i trasy. Turystyka ? Podziwianie widoków na Wisłę ? Głównie podziwiałem koło swoje lub kolegi z przodu, a na gównianych odcinkach trzeba było uważnie patrzeć pod koła, nie na rzekę…. Czy jazda 150 km na dzień aby tylko zmieścić się w limicie, coś by zmieniła ? Może, nie wiem, tak nie chcieliśmy jechać, wydawało się to zbyt łatwe, tak jak pisałem, turystyka turystyką, ale pierwiastek ścigania gdzieś jest i potrzeba upodlenia się też….. Jaki rower wybrać ? Też cholera wie, asfalty i szutry leciało się na gravelu super, ale na trudnych odcinkach bolało bardzo i zabierało dużo sił. Grubsza opona częściowo załatwiłaby sprawę, góral byłby wygodniejszy, ale na długich przelotach mniej wygodny. Koniec końców impreza super udana, sporo nauczyliśmy się o sobie, wciąż jesteśmy przyjaciółmi, chociaż było momenty, że warczeliśmy na siebie, wiemy też o tym, że posiadanie jest ograniczeniem wolności ( im mniej gratów, tym lepiej ), start i meta fajnie ogarnięte, cena niewygórowana, organizator komunikatywny ( oczywiście krzywdy mu nie zrobiłem, odebrałem zasłużone gratulacje i przekazaliśmy kilka merytorycznych uwag na przyszłość, mam nadzieję, że nie jesteś Leszku urażony

. Pewne jest jedno, że NIGDY WIĘCEJ TAM NIE POJADĘ
